Samolot rozbił się na Bałtyku.
Runął do wody. Prywatny odrzutowiec z czterema osobami na pokładzie rozbił się
na Morzu Bałtyckim. Do wypadku doszło u wybrzeży Gotlandii. Na miejsce dotarła
już szwedzka straż przybrzeżna. Trwa akcja ratunkowa.
Centrum ratownictwa Szwedzkiej
Administracji Morskiej poinformowało, że w niedzielę po południu na Morzu
Bałtyckim rozbił się prywatny samolot Cessna 551. Z ustaleń niemieckiego
„Bilda” wynika, że na pokładzie byli pilot, kobieta, mężczyzna i ich córka.
Gazeta twierdzi, że tuż po starcie maszyna zgłosiła problem z ciśnieniem w
kabinie.
Runął do Bałtyku. Trwa akcja
ratunkowa
Według gazety „Dagens Nyheter”,
lecący z Hiszpanii samolot miał wylądować w Kilonii w północnych Niemczech, ale
nieoczekiwanie kontynuował lot na dużej wysokości nad Bałtykiem.
Interweniowały niemieckie i
duńskie myśliwce, których piloci nie zaobserwowali nikogo w kokpicie Cessny.
Z samolotem nie było także kontaktu radiowego.
-
Wysłany na miejsce samolot Straży Przybrzeżnej znalazł fragmenty samolotu oraz
plamę nafty - przekazał rzecznik tej instytucji Lars Antonsson.
Szwedzka Administracja Morska
podjęła działania ratownicze, gdyż samolot przeleciał w pobliżu Gotlandii, a
następnie zmierzał w kierunku Łotwy.
Moje
3 grosze
To już kolejny tego rodzaju wypadek.
Szczególna rzecz, że właśnie takie małe samoloty dyspozycyjne jak Cessna, Gulstream czy Learjet często ulegają takim właśnie
wypadkom – nagłe rozhermetyzowanie się kabiny na dużej wysokości i w rezultacie
śmierć załogi i pasażerów. Pisząc monografię „Tajemnice katastrof lotniczych”
(Jordanów 2018) wraz ze Stanisławem
Bednarzem zwróciliśmy uwagę na serię dziwnych katastrof małych samolotów,
które miały miejsca w różnych punktach globu, ale jeden wspólny mianownik – z
samolotem tracono łączność, potem maszyna leciała czas jakiś na autopilocie i w
końcu spadała z braku paliwa jak skrzydlata bomba wybijając krater w miejscu
impaktu, albo w wody morskie. Oczywiście z ludzi nie zostawało nic po
deceleracji rzędu 5000 g…
Wysłane myśliwce w celu rozpoznania
sytuacji meldowały, że w kokpicie i kabinie pasażerskiej nie ma nikogo…
Oczywiście, że być nie mogło, bo ludzie leżeli nieprzytomni albo martwi – na
wysokości >4000 m występują kłopoty związane z brakiem tlenu i niskim
ciśnieniem, zaś na pułapie 8000 m następuje anoksja i śmierć. Niektóre z tych
maszyn leciały na wysokości 15-17 tys. m, co tylko przyspieszało śmierć tych
ludzi.
Tym bardziej dziwi mnie katastrofa tej
Cessny,
bowiem jeżeli pilot zgłaszał problemy w ciśnieniem wewnątrz samolotu, to
powinien był natychmiast zejść na pułap 4000 m albo awaryjnie lądować. Nie
zrobił tego i przypłacił to życiem swoim i swych najbliższych.
Źródło: WP Wiadomości/Bild/PAP