Powered By Blogger

środa, 25 czerwca 2014

W kryształowej dżungli Księżyca (2)


Luna Główna – Twardowski



Wyszedłem z gabinetu i spojrzałem na lustrzaną ścianę. Po drugiej stronie lustra stał facet koło czterdziestki, w miarę barczysty i w miarę wysoki. Banalna twarz, nie rzucająca się nikomu w oczy i maskująca idealnie w tłumie. Krótkie ciemnoblond włosy z matowym połyskiem. Ciemnoniebieskie lekko przymrużone jak u kota oczy, prosty nos i usta skrzywione w ni to sardonicznym, ni to gorzkim grymasie. Wyszedłem na korytarz i odnalazłem windę, która zawiozła mnie pod powierzchnię gruntu. 

Luna Główna, podobnie zresztą jak pozostałe Luny – Luna II i Luna III Farside na "tamtej" niewidocznej stronie Księżyca – zbudowano w głąb Srebrnego Globu. Brak atmosfery i związany z nią ogromny diapazon temperatur zmusił konstruktorów do zwrócenia się właśnie w głąb skorupy księżycowej, przy czym szczególny nacisk położono na budownictwo asejsmiczne, bowiem nie wiedzieć z jakich powodów, Księżyc potrafił się trząść – dosłownie i w przenośni – jeszcze w parę godzin po uderzeniu dużego meteorytu czy eksplozji silnego ładunku wybuchowego na jego powierzchni, czy pod nią… Wchodząc pod księżycowy grunt wykorzystano nade wszystko fakt bardzo niskiego przewodnictwa termicznego księżycowych skał – był on o tysiąc razy mniejszy, niż na Ziemi! Tak więc tylko stacje astronomiczne czy badawcze budowano tradycyjnie jako duże pancerne kopuły, w których znajdowały się pomieszczenia mieszkalne, laboratoria, pracownie i reszta ultra- i infrastruktury tych baz. Takim był miedzy innymi Twardowski, ku któremu właśnie ruszałem.

Selenołaz Agencji był bez żadnych oznaczeń, poza standartowymi numerami rejestracyjnymi wymalowanymi na burtach samoświecącą farbą. Normalny, cywilny pojazd przystosowany do jazdy na powierzchni Księżyca. Jego masa wynosiła trzydzieści sześć ton – sześć ton wagi w warunkach księżycowej grawitacji. Umożliwiało mu to poruszanie się nawet po stromych wzgórzach i jazdę po płaskim terenie z prędkością stu kilometrów na godzinę. Inna rzecz, że dróg jako takich na Księżycu nie było, bo nie opłacało się ich budować. Wytyczono tylko kilkanaście szlaków pomiędzy Lunami i bazami. Nazywało się to jazdą od tyczki do tyczki, bowiem wytyczono je poprzez wbicie w grunt wysokich na dziesięć metrów tyczek aluminiowych z odbijaczami kątowymi – dzięki nim komputer nawigacyjny pojazdu sprzężony z radarem mógł prowadzić pojazd bez udziału człowieka. W przypadku utraty tyczek, a takie przypadki zdarzały się od czasu do czasu, komputer mógł śledzić swoją trasę i prawidłowość poruszania się po nim dzięki systemowi księżycowej nawigacji satelitarnej – LPS.

Zająłem miejsce w kokpicie maszyny. Znajdowały się tam także trzy czy cztery skafandry. Jak było ustalone, zapasy były na swoim miejscu. W przypadku awarii miałem żarcie, wodę i powietrze na dwa tygodnie – wystarczająco długo, by dotarła do mnie ekipa poszukiwawczo-ratownicza Służby Ratownictwa Księżycowego czy wyprawa poszukiwawczo-interwencyjna Agencji i uwolniła mnie z tarapatów. Wjechałem do śluzy, i po dwóch minutach byłem na powierzchni Księżyca. Selenołaz ruszył i po chwili kołysałem się monotonnie jadąc po powierzchni Sinus Medii w kierunku zachodnim, biorąc kurs zrazu na majaczący w oddali krater Mösting, a następnie w labirynt skałek w przesmyku pomiędzy kraterami Sommering i Schröter, by wreszcie wyjechać na stosunkowo gładki przestwór Mare Insularum – Morza Wyspowego. Wlokąc się pomału, bo selenołaz musiał pokonywać łagodne garby świetlistych smug od krateru Kopernika przecinające niemal południkowo to „morze”, po kilku godzinach dojechałem w pobliże krateru Gambart C, gdzie skręciłem na południowy zachód w kierunku pagórkowatej krainy położonej na południe od Kopernika. Po przebyciu jakichś pięciuset czterdziestu kilometrów nieco na północ od krateru Landsberg wyjechałem na niemal gładką powierzchnię Oceanu Burz. Skręciliśmy dokładnie na zachód i po przebyciu kolejnych czterystu pięćdziesięciu bez mała kilometrów znalazłem się przed ciemną pancerną kopułą stacji Twardowskiego stojącej na jasnym, krystalicznym podłożu. 

Słońce zachodziło kładąc długie cienie na powierzchnię księżycowego „morza”. Brzeg jego tarczy dotknął linii horyzontu. Na tablicy rozdzielczej selenołazu coś zaćwierkało i strużka zielonego światła przeleciała z góry na dół. Zapłonęło czerwone światło STOP i selenołaz się zatrzymał. Znów coś zaćwierkało i zapaliło się pomarańczowe światełko, a selenołaz drgnął i płynnie wjechał w komorę śluzową stacji. Znowu zapłonęło czerwone światło stopu i pojazd zamarł. Poczułem, jak maszyna zadrżała i usłyszałem ostry świst, z jakim powietrze wdarło się do śluzy. Ściana rozsunęła się znowu i znalazłem się na zerowym poziomie stacji. Światełka kontrolne na paneli sterowniczej zgasły jak zdmuchnięte, poza jednym płonącym zielono napisem – MOŻNA OPUŚCIĆ POJAZD. Coś syknęło znowu i właz stanął otworem. Mogłem wyjść z selenołazu. 

Wyszedłem na zewnątrz. Zapłonął zielono prostokąt drzwi, które znajdywały się naprzeciwko mnie. Ruszyłem w tamtą stronę i po chwili wszedłem na korytarz prowadzący na schodki wiodące na górę. „Do poziomu 1” – przeczytałem i poszedłem za strzałką. Po chwili znalazłem się w obszernym pomieszczeniu w ścianach którego znajdowało się kilkoro drzwi. Najbliższe z nich miały napis CENTRALA. Otworzyłem je i znalazłem się w niedużym pomieszczeniu, na ścianach którego znajdowały się ekrany ukazujące pobliże stacji i jej pomieszczenia. Niewielki pulpit ze światełkami i przyciskami. Obok niego znajdował się fotel, na którymś ktoś siedział. Chrząknąłem. Fotel obrócił się i powstała z niego niewysoka kobieta o długich czarnych włosach i skośnych oczach Azjatki. Ale jej cera była jasna, niemal jak u Europejki. Nosiła zielonkawy kombinezon z logo AOUS, miała plakietkę z nazwiskiem nad lewą piersią, ale jej barwa była pomarańczowa w odróżnieniu od mojej zielonej…
- Witamy w Twardowskim – powiedziała melodyjnym, przyjemnym głosem. – Czekaliśmy na twój przyjazd. 
- Kim jesteś – zapytałem pokonując suchość w gardle. 
- Robot astronautyczny Teri Awarigawa numer seryjny JRF-54 EX – przedstawiła się. 
Odetchnąłem z ulgą. Więc jednak robot. Przez moment odniosłem wrażenie, że znalazłem się w jakiejś niemożliwej pętli czasu i stanęła przede mną Yukiko…
- Czy mam zmienić swoje imię i wygląd, by dostosować je do twoich upodobań? – zapytała Teri.
- N… nie, dziękuję – odpowiedziałem – twój wygląd mi odpowiada. Masz może tradycyjne japońskie obi? – zapytałem.
Przez ładniutką twarzyczkę przeleciała chmurka rozbawienia.
- Nie, nie mam, ale mogę się postarać – powiedziała miłym głosem. – A zatem, czy jest to twoje życzenie?
- Nie, dzięki, wolę ciebie w tym mundurku – uśmiechnąłem się także, a potem dotarło do mnie, że rozmawiam z robotem, a nie z żywym człowiekiem, choć prawdę powiedziawszy po tym, co spotkało Yukiko bardziej wolałem towarzystwo robotów, niż ludzi… 
- Czy masz jakieś życzenia? Co wolisz najpierw – jeść czy spać? – zapytała tym swoim grzecznym głosem. 
- Spać – odrzekłem. – Proszę, zaprowadź mnie do mojego pokoju.
- Oczywiście – uśmiechnęła się – proszę za mną…

Odwróciła się i ruszyła przed siebie, a ja za nią. Zeszliśmy na parking, a potem na podpoziom.
- Poziom mieszkalny – odezwała się Teri. – Twoja sypialnia jest tutaj. 
Otworzyła drzwi do niedużego, jasnego pokoju, którego trzy ściany pomalowano na przyjemny brzoskwiniowy kolor, a czwarta – przeźroczysta wychodziła na oświetloną jaskrawym słońcem łąkę górską, którą zamykała kolumnada świerkowego czy jodłowego lasu, a dalej wznosiły się ośnieżone szczyty gór.
- Podoba ci się tutaj? – zapytała. 
- Owszem – skinąłem głową. – Tutaj jest zawsze taka słoneczna pogoda?
- Oh, nie – pokręciła główką – taka pogoda jest teraz w jakimś miejscu na Ziemi. Jak tam będzie słońce, to tutaj też, jak tam będzie padał deszcz, to tutaj też… 
- Aha, rozumiem – odrzekłem. – A mogę mieć podgląd na to, co się dzieje wokół bazy? 
- Tak, oczywiście – odpowiedziała skwapliwie – wystarczy tylko wyrazić życzenie.
- No to OK. – powiedziałem.

- Czy jeszcze masz jakieś życzenia? – zapytała.
- Nie, dziękuję.
Rozebrałem się i skierowałem do łazienki. Miałem trochę problemów z niską grawitacją, ale udało mi się wykąpać. Rainier Gamma znajdowała się na siedemdziesięciokilometrowej plamie podsiąkającej przez warstwę regolitu wody i aż się dziwiłem, że jak dotąd nikt jej nie wykorzystał. Na Ziemi takim odpowiednikiem była syberyjska i kanadyjska wieczna marzłoć. Z drugiej strony ciągnięcie wodociągu do Luny Głównej, czy Luny II na Biegunie Północnym stanowiłoby ogromny problem techniczny nawet teraz. Odkryto tam kopalne pokłady wody z zanieczyszczeniami metanu, amoniaku i cyjanków. A tutaj wody było pełno nawet w skałach i w dzień sublimowała osadzając na powierzchni gruntu kryształy soli mineralnych, a nocą zamarzała tworząc warstwę szronu, co tak konfudowało dwudziesto- i dwudziestojednowiecznych astronomów. To jednak nie wyjaśniało zadowalająco silnej anomalii magnetycznej, która tu jest jedną z najsilniejszych na Księżycu.

Wyszedłem spod prysznica i spojrzałem za „okno”. Piękny górski krajobraz pławił się w pełnym słońcu, ale ja wolałem coś miejscowego.
- Proszę o widok z bazy w kierunku południowym – wydałem polecenie. 
Ściana pociemniała, i po chwili zauważyłem grunt odbijający niebieskawo-sine światło zawieszonej niezbyt wysoko nad południowo zachodnim horyzontem Ziemi w fazie tuż przed pełnią wśród gwiazd. Gwiezdna sfera urywała się tam, gdzie znajdował się horyzont. Ziała tam smolista czerń. Pożegnałem wzrokiem gwiazdy i już po chwili wpadłem w głęboki sen. W nocy obudził mnie na moment niski pomruk i idące ziemią ponure dudnienie. Gdzieś w Księżyc znowu uderzały meteoryty… Zasnąłem.