Praca ta nie byłaby pełna, gdybyśmy nie ujęli w niej także zagadnienia katastrof nuklearnych poza naszą planetą. Posiłkowaliśmy się tutaj opracowaniem rosyjskiego autora Aleksandra Żelezniakowa pt. „Tajemnice rakietowych katastrof”[1], który opisując katastrofy ziemskich pojazdów z napędem rakietowym poruszył temat katastrof tychże, zawierających na pokładzie urządzenia jądrowe. Pisze on tak:
Oczywiście najniebezpieczniejszym
co może zdarzyć się w czasie zdobywania Kosmosu to są incydenty z kosmicznymi
aparatami wyposażonymi w energetyczne urządzenia jądrowe. Jeżeli zwyczajne
awarie mają taki czy inny, ale lokalny charakter, a niebezpieczeństwo dotyczy
niewielkiego kręgu ludzi związanego z strzałami rakietowymi, to katastrofy ze
źródłami promieniowania stanowią niebezpieczeństwo dla wielu tysięcy, jeżeli
nie milionów ludzi.
Pojawienie się na pokładach
satelitów energetycznych urządzeń jądrowych było poprzedzone burzliwym rozwojem
techniki rakietowej w latach 1950-1960, kiedy to do realizacji zadań w Kosmosie
potrzeba było coraz więcej energii i urządzeń ją wytwarzających o coraz to
większej mocy. Ani źródła chemiczne, ani baterie słoneczne nie były w stanie
dostarczyć dostatecznej ilości energii elektrycznej do realizacji tych zadań, a
przede wszystkim tych wojskowego przeznaczenia. Tak więc stało się niezbędnym
wprowadzenie w Kosmos reaktorów jądrowych, które zwiększały moc źródeł prądu
10-100 razy.
Pierwsi do prac w tym kierunku
przystąpili Amerykanie w ramach sporządzania sieci kosmicznego systemu
nawigacji Transit. Teraz jest wiadomo
już, że pierwszym aparatem kosmicznym z atomowym zasilaniem, który uległ awarii
na orbicie, był amerykański sztuczny satelita Ziemi.
Wydarzenie to miało miejsce
21.IV.1964 roku, w czasie startu Transit-5B. Rakieta nośna Thor-Ablestar
została wystrzelona z kosmodromu Vandenberg AFB w Kalifornii i uległa awarii na
odcinku wznoszenia, zaś oderwany od niej satelita wszedł w atmosferę Ziemi i
spalił się nad Oceanem Indyjskim. W czasie tego została uszkodzona jądrowa
wytwornica prądu SNAP-9A, zainstalowana na pokładzie satelity. Znajdujące się w
niej 950 g plutonu-238 rozsiało się w atmosferze ziemskiej powodując
podwyższenie się poziomu naturalnego tła radioaktywnego naszej planety 15 razy!
Wedle ocen specjalistów, następstwa katastrofy Transita-5B na środowisko
przewyższają wszystkie skutki testów jądrowych przeprowadzonych w USA, ZSRR,
UK, Francji i Ch.R.L. od 1945 do 1964 roku.
Przerażający skutek tylko jednej
awarii – nieprawdaż?
Następnym incydentem z kosmicznym
aparatem z reaktorem jądrowym na pokładzie stał się nieudany start
amerykańskiego satelity meteorologicznego Nimbus-B. Rakieta nośna Thorad[2]
wyleciała z kosmodromu Vandenberg AFB i po kilku sekundach uległa awarii i
spadła do Pacyfiku. Na dno poszedł także i Nimbus-B z reaktorem jądrowym SNAP-19B2.
Na szczęście konstrukcja aparatu okazała się być całkiem mocną, wytrzymała
wszystkie perypetie startu i katastrofy i nie rozleciała się. Potem wyłowiła go
US Navy. Nie doszło do skażenia Wszechoceanu, i dlatego teraz o tej awarii mówi
się bardzo rzadko.
W historii amerykańskiej
kosmonautyki są jeszcze dwa incydenty z aparatami kosmicznymi z jądrowymi
urządzeniami na pokładzie. Są to na szczęście tylko incydenty a nie awarie czy
katastrofy.
Pierwszy z nich wydarzył się dnia
17.IV.1970 roku, w czasie powrotu na Ziemię statku kosmicznego Apollo-13.
Do jego wyposażenia, które w czasie księżycowych ekspedycji pozostawało na
powierzchni Srebrnego Globu, wchodził jądrowy generator prądu SNAP-27.
Gdyby Apollo-13 wypełnił swój program i selenonauci przebywaliby na
powierzchni Księżyca, to wszystko byłoby OK. Ale niestety lot okazał się jedną
wielką porażką i statek wracał do Ziemi w pełnym komplecie, w tym niebezpieczne
dla życia wyposażenie. Moduł księżycowy LM, w którym znajdował się SNAP-27
odczepiono w ostatniej chwili, przed wejściem modułu powrotnego w ziemską
atmosferę. Wszedł w nią także moduł księżycowy. Jego delikatna konstrukcja z
miejsca rozpadła się w gęstszych warstwach atmosfery, a mikroskopijne fragmenty
urządzenia wpadły do Pacyfiku. Zniszczony został także generator, ale gorące
urządzenie wytrzymało przeciążenia i poszło na dno w całości. Mówi się, że nie
udało się znaleźć jakiegokolwiek skażenia radioaktywnego…
Drugi incydent zdarzył się w 1979
roku, kiedy to na wysokości 1300 km zaczął stopniowo rozpadać się satelita
nawigacyjny Transit-5B wystrzelony w 1965 roku i po półtoramiesięcznym
działaniu został przeniesiony na „orbitę śmierci”. Teraz w Kosmosie lata
kilkadziesiąt fragmentów tego aparatu, a wśród nich szczątki generatora SNAP-10A
załadowane uranem-235.
W Związku Radzieckim prace nad
zbudowaniem satelitarnych atomowych urządzeń energetycznych wystartowały niemal
jednocześnie z amerykańskimi. Ale prawdę powiedziawszy, pierwszy nasz reaktor
znalazł się na orbicie w 10 lat po amerykańskim. Od początku lat 70-tych XX
wieku takie loty stały się regularne. Wszystkie radzieckie aparaty kosmiczne z
reaktorami jądrowymi na pokładzie służące do obserwacji sił morskich
potencjalnego nieprzyjaciela na akwenach Wszechoceanu.
Oczywiście także z
radzieckimi/rosyjskimi „satelitami nuklearnymi” działy się różne rzeczy. Przez
długi czas sądzono, że początek naszych pechowych zdarzeń rozpoczął się w dniu
25.IV.1969 roku, kiedy przy starcie z Bajkonuru eksplodowała rakieta nośna Cyklon-2A,
ale tym razem na szczęście na pokładzie znajdowała się tylko pełnogabarytowa
makieta generatora izotopowego typu Buk, która spadła w Kazachstanie nie
powodując żadnego skażenia w miejscu impaktu. I tak – jak rozumiecie – to się
nie liczy.
Pierwszy radziecki satelita z
działającym reaktorem jądrowym został wystrzelony w dniu 3.X.1970 roku. Został
nim satelita obserwacji radiolokacyjnej Kosmos-367. Satelita wyszedł na orbitę wokółziemską, ale
zaraz po starcie padł system orientacji. Na taki przypadek w tego rodzaju
satelitach przewidziano awaryjne odłączenie „aktywnej strefy” i umieszczenie
jej na „orbicie śmierci”. Tak też właśnie zrobiono z Kosmosem-367: reaktor
jądrowy szybko oddzielono i umieszczono na wysokości kilkuset kilometrów, gdzie
będzie orbitował jeszcze jakieś 500 lat, póki nie będzie bezpieczny.[3]
Następne radzieckie starty, a
specjaliści wyliczają ich trzy, zakończyły się powodzeniem, co pozwoliło
stworzyć system zwiadowczy o ograniczonej eksploatacji i pozwoliło także na
dalsze umieszczanie na orbicie aparatów tego typu. Przyjęciu systemu na
uzbrojenie sprzyjała także naprężona sytuacja międzynarodowa na świecie, a
szczególnie w rejonie Bliskiego Wschodu, mimo tego, że był on jeszcze
niedopracowany. W celu uzupełnienia tego satelity wystrzeliwano parami – jeden
z reaktorem na pokładzie, a drugi bez.
Kolejny incydent miał miejsce w
czasie startu satelity Kosmos-785. Po wyjściu na orbitę,
satelita zaczął poruszać się chaotycznie, co groziło jego upadkiem na Ziemię. A
dalej miało miejsce to, co stało się z satelitą Kosmos-367 – przedział
reaktora został oddzielony od satelity i skierowany na „orbitę śmierci”. Start
drugiego satelity z tej pary przyszło odłożyć.
O ile w przypadkach satelitów Kosmos-367
i Kosmos-785
udało się uchronić je od upadku na Ziemię, to z Kosmosem-954 tego zrobić
się już nie udało. Pisaliśmy już o tym w Rozdziale 43. Aparat rozpoznania i
zwiadu radiolokacyjnego Kosmos-954 wystrzelono w dniu
18.IX.1977 roku i do końca października pracował wraz ze swym partnerem –
satelitą Kosmos-952. Jednakże 28 października aparat wyszedł spod
kontroli służb naziemnych. Dlaczego do tego doszło, nie wiadomo do dziś dnia. Istnieje
wiele hipotez na ten temat, poczynając od trywialnej awarii systemu korekty
lotu aż do skutków użycia przeciwko niemu amerykańskiej laserowej broni
radiacyjnej - LBR. Ta ostatnia wersja była opublikowana także na stronach
oficjalnego organu KPZR – dziennika „Prawda” – w którym napisano, że problemy z
satelitą zaczęły się w czasie przelotu nad rejonem poligonu Woomera w
Australii. Ponoć tam właśnie miał znajdować się bojowy laser, który
„wystrzelił” do radzieckiego satelity.
Być może tak było. Póki co, nie
ma żadnych konkretnych danych na temat tego incydentu, a wszystko, co się już
napisało i pisze aktualnie pozostaje na poziomie hipotez. Ale jakby to ni było,
satelita przestał pracować, a przesunąć go na „orbitę śmierci” się nie udało.
Zaczęła się jego niekontrolowana deorbitacja.
Sytuacja zaostrzyła się w dniu
6.I.1978 roku, kiedy doszło do nieoczekiwanej dehermetyzacji tego aparatu
kosmicznego. Wszystkie jeszcze działające systemy padły, a jego upadek wyraźnie
przyspieszył. W dniu 24 stycznia Kosmos-954 wszedł w gęste warstwy
atmosfery i rozpadł się nad północnymi terytoriami Kanady. Skażeniu
promienistemu uległo ok. 100.000 km² jej terytorium, na szczęście niemal
bezludnego. Tak więc te 37,1 kg zużytego paliwa jądrowego rozsypało się w
atmosferze i powierzchnię Ziemi osiągnęło kilka gramów. Ironią losu jest to, że
fragment satelity z częścią reaktora jądrowego zawierającego radioizotop 235U*
spadł nieopodal kanadyjskiego miasteczka Uranium City…
Wybuchł ogromny skandal. Media w
ciągu kilku dni o niczym innym nie mówiły tylko o awarii Kosmosa-954. A że
szczątki nie spadły na naszym terytorium, władzom ZSRR przyszło ponieść koszty dekontaminacji
– wszystkiego 3 mln USD i wstrzymać starty satelitów z reaktorami jądrowymi na
pokładach.
NB, wypadek ten wzbudził
zainteresowanie ufologów, którzy dopatrywali się w niej jakiejś interwencji Obcych,
która miała związek z obecnością czegoś, co nazwano Czarnym Księciem. Na temat Czarnego
Księcia – obcej sondy w układzie Ziemia-Księżyc pisał także Mistrz Lucjan Znicz-Sawicki w swej książce „Cywilizacje
nieludzkie”[4],
któremu poświęca on cały 14. rozdział tej pracy. Mistrz pisze w nim m.in. o
tajemniczej katastrofie statku kosmicznego Apollo-13 w kwietniu 1970 roku,
kiedy to niemal cały świat zamarł w oczekiwaniu na powrót astronautów.
Następnie opisuje on równie niezwykłą katastrofę radzieckiego satelity Kosmos-954,
który rozleciał się w atmosferze nad Kanadą zasypując radioaktywnymi szczątkami
modułu energetycznego teren w okolicy Yellowknife, w styczniu 1978 roku.
Przypomnijmy, że Kosmos
954 – to był radziecki satelita typu RORSAT z reaktorem jądrowym
na pokładzie. Paliwo jądrowe, podczas nieudanego wyrzucenia na wysoką orbitę,
pozostało na pokładzie i spadło na Ziemię wraz z satelitą 24 stycznia 1978
roku. Satelita spadł w okolicach Wielkiego Jeziora Niewolniczego w
północno-zachodniej Kanadzie rozrzucając materiał radioaktywny na powierzchni
124 tys. km². Poszukiwania satelity prowadziły z lądu i powietrza zespoły
amerykańsko-kanadyjskie aż do października, gdy ochłodzenie i lody spowodowały
zaprzestanie poszukiwań. Udało się odnaleźć 12 większych części wraku z
szacunkową zawartością tylko 1% paliwa, których radioaktywność wynosiła 1,1
Sv/h. Poszukiwania i prace zabezpieczające zostały oszacowane na 15 milionów
dolarów, a rachunek został wystawiony rządowi ZSRR na sumę 6.041.174,70 USD.
Choć jedynie niecała połowa tej sumy została zapłacona (3 miliony), to i tak
wywołało to wielkie zdziwienie ze względu na fakt, że ZSRR w ogóle przyznał się
do utraty satelity.[5]
O wydarzeniach tych szybko
zapomniano i w 1980 roku loty tych aparatów wznowiono. Przerwę tą wykorzystano
na ulepszenie systemów pokładowych w celu podwyższenia stopnia bezpieczeństwa
wyposażenia nuklearnego i systemów sterowania. Ale wszystkiego nie przewidzieli
i nowe incydenty nie dały na siebie czekać. Wprawdzie nie miały one katastroficznego
przebiegu, ale tym niemniej się zdarzyły.
Dnia 28.IV.1981 roku, na
pokładzie kolejnego satelity radiolokacyjnego Kosmos-1266 wysiadło
pokładowe oprzyrządowanie. Jak w przypadku Kosmosa-954 powstało zagrożenie
niekontrolowanego upadku na Ziemię. W takim przypadku jedynym sensownym
wyjściem było oddzielenie od satelity przedziału z reaktorem i umieszczenie go
na „orbicie śmierci”, czego dokonano w dobrym porządku. Satelita przepracował
na orbicie tylko 8 dni…
Analogiczne problemy pojawiły się
na kolejnym satelicie – Kosmos 1299. Jedyną różnicą tej
awarii od poprzedniej było to, że satelita pracował 13 dni…
Trzy następne starty okazały się
udane i wojskowi już myśleli o stworzeniu całej sieci obserwacyjnych satelitów
nad Wszechoceanem, kiedy zdarzyła się kolejna awaria.
Incydent ten wydarzył się dnia
28.XII.1982 roku, kiedy to przestał pracować pracujący od pół roku na orbicie
satelita Kosmos-1402. Próby przeniesienia go na „orbitę śmierci”
zakończyły się niepowodzeniem i zaczął on niekontrolowany upadek. Wprowadzone
doń zmiany konstrukcyjne pozwoliły na bezpieczne oddzielenie „aktywnej strefy”
od korpusu reaktora i przeprowadzić kontrolowaną deorbitację szczątków. Tym
niemniej w dniu 7.II.1983 roku aparat wszedł w atmosferę i radioaktywne
produkty rozpadu rozsiały się nad Południowym Atlantykiem. Nikt nie został
poszkodowany, bowiem wydarzenie to miało miejsce nad bezludnymi obszarami
globu, ale swoją dolę do podwyższenia radioaktywnego tła Ziemi Kosmos-1299
dodał.
Ta awaria znów zmusiła ZSRR do
czasowego zawieszenia lotów aparatów kosmicznych z reaktorami atomowymi na
pokładach. Tym razem na półtora roku. Loty wznowiono w dniu 29.VI.1984 roku i
regularnie utrzymywano do 1988 roku, póki nowy incydent nie postawił krzyżyka
na tym programie.
Ostatni raz też wszystko
przebiegło mniej więcej podobnie, a zagrożenie powtórką zagłady Kosmosu-954
i Kosmosu-1402
także było. Wszystko zaczęło się dnia 16.IV.1988 roku, kiedy stracono łączność
z satelitą Kosmos-1900, który wszedł na orbitę 4 miesiące wcześniej. Przez
następne 5 miesięcy ten aparat kosmiczny stopniowo zniżał się w niekontrolowany
sposób i wszelkie próby wydania polecenia wyrzucenia reaktora na „orbitę
śmierci” czy rozdzielenia „aktywnej strefy” satelity od reaktora nie udawały
się. Poprawki konstrukcyjne pozwoliły na to, że na 5 dni przed wejściem
satelity w atmosferę, w dniu 30.IX.1988 roku zadziałał system automatycznego
uwolnienia reaktora, włączającego się z powodu wyczerpania paliwa w systemie
orientacji.
I na tym radzieckie próby z
„atomowymi satelitami” się zakończyły. Nie wypuszcza takich satelitów także
Rosja.
Ale Amerykanie kontynuują
eksperymenty, ale ich atomowe generatory energetyczne są wykorzystywane w
międzyplanetarnych stacjach badawczych.
Podsumowując: w ciągu ostatnich
40 lat w Kosmos poleciało 50 aparatów z urządzeniami jądrowymi na pokładach. Tak,
tak – ani Związek Radziecki, ani Stany Zjednoczone nigdy nie dawały na ten
temat wiarygodnych informacji i tu właśnie dane są rozbieżne. Wedle danych z
różnych źródeł, w ZSRR wystrzelono 33 – 36 takich satelitów. Jeżeli idzie o
USA, to rozrzut jest jeszcze większy i mówi się o 12 – 40 takich aparatach
kosmicznych! Jakimikolwiek wiarygodnymi były te liczby, to w każdym razie na
orbicie znajduje się kilkaset kilogramów wysoce radioaktywnych materiałów,
które pałętają się na wysokości 800 – 1000 km. I to one w przyszłości mogą stać
się źródłem wielkich kłopotów dla Ludzkości. Póki co, niczego złego się nie
stało, ale stanowią one zagrożenie dla przyszłych lotów kosmicznych i powiem o
tym parę słów.
Na początku lat 90., na
okołoziemskiej orbicie na wysokościach 870 – 990 km odkryto zgęstki drobnych
odłamków, jawnie sztucznego pochodzenia. Te orbity i bez tego są „zaśmiecone”,
i zagęszczenie kosmicznego śmiecia okazuje się być o wiele większe, niż
satelitów. Pracownik NASA – Donald
Kessler zakłada, że źródłem tego zaśmiecenia stały się jak raz rosyjskie
satelity zwiadowcze Zwiadu Radzieckiej/Rosyjskiej Marynarki Wojennej z
jądrowymi ogniwami energetycznymi, „pochowanych” na tych orbitach. [6]
Cząstki te, wedle szacunków uczonego, powstały
wskutek tego, jak nośnik ciepła (płynna mieszanina potasu i sodu – NaK –
przenosząca ciepło z reaktora do generatora) wyciekł z uszkodzonego rurociągu i
zakrzepł. Wedle niektórych danych, tak właśnie się stało w 15 reaktorach. Już
przez 10 lat te cząstki będą spadały na Ziemię. Na nasze szczęście nie wyrządzą
nam żadnej szkody i Ludzkość nawet nie zauważy ich powrotu.[7]
Ale byłoby lepiej, gdyby czegoś takiego w ogóle nie było…
Na orbicie latają zbiory TWEL-ów – elementów wydzielających ciepło, które zostały automatycznie wyrzucone z korpusów generatorów. Długość tych urządzeń – 60 cm, średnica – 20 cm. One także krążą nad Ziemią i czekają na swój czas. Jeżeli nie stanie się coś nadzwyczajnego, to spadną na Ziemię w czasie 500 lat, kiedy uranu-235 praktycznie całkiem się rozpadnie.[8] Ale nie daj Boże, by zaszło coś nieprzewidzianego…
(Fragment nieopublikowanej książki "Piekielne katastrofy nuklearne" autorstwa Stanisława Bednarza, Milosa Jesensky'ego i Roberta Leśniakiewicza)
[1] A.
Żelezniakow – „Tajny rakietnych katastrof”, Jauza EKSMO, Moskwa 2004,
ss.157-163.
[2]
Właściwie Thorad-Agena.
[3]
Autor pominął incydent z dnia 25.IV.1973 roku – awaria podczas startu. Reaktor
wpadł do Pacyfiku na północ od Japonii. Chociaż w większości przypadków udało
się umieścić na wyższych orbitach materiał radioaktywny przed zakończeniem
misji satelitów, to te orbity cały czas się obniżają. W efekcie po
kilkudziesięciu lub kilkuset latach ten materiał wróci na Ziemię, powodując
skażenie. RORSAT jest także głównym źródłem kosmicznych śmieci na wysokości
około 950 km. Z powodu błędów konstrukcyjnych z satelitów wyciekła duża ilość
chłodziwa sodowo-potasowego (NaK). Szacuje się, że na orbicie krąży około 110
tysięcy zamrożonych kulek chłodziwa wielkości 5-7 cm. Ponieważ zostało ono
napromieniowane neutronami z reaktora, zawiera radioaktywny argon-39 z czasem
połowicznego rozpadu 269 lat. (Wikipedia).
[4] L.
Znicz-Sawicki - „Cywilizacje nieludzkie”, wyd. Amber, Warszawa 2002.
[5] Źródło –
Wikipedia.
[6]
Aktualnie wszelkie nieaktywne już aparaty kosmiczne deorbituje się w tzw.
Pacyficznym Punkcie Nemo, położonym na współrzędnych: S 45°52,6
– W 123°23,6
zwanego także oceanicznym Biegunem Niedostępności położonym 2688 km od
najbliższych lądów – wysp Pitcairn i Maher Island na Antarktydzie.
[7] W jednym
z poprzednich przypisów podano rzeczywiste ilości tych kulek i ich skład
chemiczny.
[8] Okres
półrozpadu U-235 wynosi 713.000.000 lat. Po 500 latach będzie go niemal tyle
samo, co na początku.