Lukáš Čelka
Zanocowaliśmy
w zamku Šášov: ochotnicy usłyszeli tam płacz dzieci i sfotografowali
niewyjaśnione sylwetki. Według jednego z wolontariuszy pracujących przy odnowie
zamku, panują tam ciemne energie.
Jest około dziesiątej wieczorem,
gdy lasy szaszowskie pogrążają się w czarnej ciemności. Przez dziewiczą
przyrodę wieje chłodny podmuch, który zamienia się w coraz silniejszy wiatr.
Dym z ogniska unosi się spod łąki, wznosząc się do gęstych chmur zasłaniających
księżyc w pełni.
Dwóch dobrych przyjaciół szuka
schronienia przy ogniu. Przyjaciele, którzy przyjechali przeżyć przygodę w
dziczy, słyszeli już wiele legend o zamku Šašov, ale do żadnej z nich nie
przywiązywali większej wagi. Przynajmniej do czasu, gdy ujrzeli oślepiające
światło na budynku stojącym dumnie na skale.
Z murów zamku można wyczuć
szczególną energię.
Obaj biegają po stromych
wzgórzach w poszukiwaniu przyczyny dziwnego zjawiska. Kiedy zdyszani docierają
do wnętrza ruin, z opuszczonymi powiekami patrzą, jak przed ich oczami unosi
się świecąca kula. Bici przez gałęzie dzikich drzew, z zapartym tchem wpatrują
się w kulę lewitującą w jednym z okien ruin. Przestają omdlewać ze zmęczenia.
Nagle zza nich dobiega głos.
Mężczyzna w stroju z epoki przedstawia się im jako jeden z właścicieli zamku.
Wzywa ich, aby poszli z nim. Choć jeden z młodych mężczyzn ze strachu
postanawia ustąpić jego słowom, drugi go powstrzymuje. Oświetlony zamek nagle
ponownie spowija noc, a głowy obu chłopców zwracają się w stronę okna. Kuka
zniknęła, a za kilka sekund przekonają się, że wraz z nim zniknął człowiek z
innej epoki.
Następnego ranka opowiadają tę
historię swoim znajomym, oczywiście wszyscy myślą, że zwariowali. Postanawiają
więc za kilka miesięcy ponownie udać się na zamek i przynieść dla nich dowód.
Tym razem szczęście ich opuści. Nie tylko nie wrócą z dowodem, ale w ogóle nie
wrócą.
To tylko jedna z historii, jakie
o tym miejscu usłyszał František Kovár,
jeden z wolontariuszy biorących udział w remoncie zamku. Twierdzi, że z jego
ścian można wyczuć szczególną energię. Zdradza, że od
pierwszego dnia prac konserwatorskich miał wrażenie, że ktoś lub coś wciąż „dycha mu
po szyi” (wampir?). Twierdzi, że inni wolontariusze, czasem nawet goście, opisywali podobne odczucia w ruinach Šašova.
Dlatego nie mogliśmy
przegapić okazji i postanowiliśmy spędzić tutaj bezsenną noc.
Zanim wyruszysz z nami w podróż
strachu, przypominamy, że odwiedzanie tajemniczych miejsc i krytyczne
rozpatrywanie związanych z nimi historii możliwe jest tylko dzięki abonentom Refresher+. Dlatego jeśli podobają Ci
się nasze doświadczenia, możesz dołączyć do naszego klubu i wspierać treści,
których nie znajdziesz na innych stronach.
Przesiąknięty
legendami i cierpieniem
Krótko po dziewiątej spotykamy
się z naszym przewodnikiem we wsi Šášovské Podhradie. František Kovár, mężczyzna po sześćdziesiątce, wysiada z
zaparkowanego tuż obok nas samochodu i otwiera bramę graniczącą z posesją
położoną przy leśnej drodze prowadzącej do zamku. „Proszę zaparkować tutaj, nie
przeszkadzać samochodowi” – instruuje nas.
Kiedy to zrobimy, zdradza, że jesteśmy na terenie Muzeum Šašovskiego,
w którym pracuje. Otwiera drzwi do drewnianego
domu i nasz wzrok pada na gipsową replikę zamku. Choć w
milczeniu podziwiamy eksponaty i znaleziska, wyjaśnia, że wciąż nie do końca wiadomo, kiedy dokładnie zamek powstał.
Choć w archiwach niewiele jest
wzmianek o tej budowli, otacza ją wiele legend. Według najsłynniejszego z nich,
król zbudował go dla swojego nadwornego błazna w nagrodę za uratowanie go ze
szponów niedźwiedzia w tutejszych lasach podczas polowania. Chociaż ta historia
wyjaśniałaby nazwę majestatycznego zamku, František Kovár tylko kręci głową.
„Oczywiście, że to zmyślone. Z archiwów wynika, że powstanie
zamku można przypisać rodowi
Sasów – wyjaśnia.
Według niego był to zamek
królewski pełniący funkcję zamku strażniczego. Przez pewien czas był także
własnością królowej Barbory Cieľskiej, zwanej niegdyś Czarną Królową. „Rzekomo praktykowała czarną magię.
Prawdopodobnie były to jednak tylko kłamstwa rozpowszechniane na jej temat
przez innych bogatych panów, bo lubili jej majątek” – dodaje František Kovár.
(Ruiny zamku znajdują się na N 48°34’44” – E 018°53’59”, 332 m n.p.m. – przyp.
tłum.)
František twierdzi, że zamek od
niepamiętnych czasów miał złą opinię, gdyż jego właściciele nie byli
szczególnie filantropijni. Miejscowi opisywali ich także jako „rycerzy rabusi, raubritterów”, ponieważ rabowali
okoliczne wioski. „Był też loch, w którym w przeszłości mogło dojść do naprawdę
drastycznych sytuacji. Może dlatego jest tu taka energia” – wzdycha, zamykając muzeum
i wprowadzając nas do zamku.
Gwałt,
płacz dzieci i sylwetki na zdjęciach
Kiedy wspinamy się stromo leśną
ścieżką pod górę i ślizgamy się na żwirze, František opowiada nam, że prace nad
zamkiem rozpoczął trzy lata temu. „Od razu wiedziałem, że coś jest nie tak.
Poczułem tu inną energię” – wzdycha.
Jego słowa rzekomo potwierdzają
niewytłumaczalne sylwetki, które jemu i jego współpracownikom udało się
uchwycić na zdjęciach ścian. „Są miejsca na zamku, gdzie latarka bardzo szybko
się rozładowuje, a elektronika szumi. To dziwne.”
Wolontariusze
sfotografowali niezwykłe sylwetki na zamku
Kiedy po około piętnastu minutach
wreszcie brakuje nam tchu przed majestatycznym zamkiem, postanawiamy odpocząć w
drewnianej altanie pod ruinami. František siedzi naprzeciwko nas i opowiada nam
historię o dwóch chłopcach, którzy zniknęli bez śladu w ścianach.
Jednak w latach 80. XX w. doszło
tu podobno do innego, bardzo brutalnego czynu. „Dwóch mężczyzn prawdopodobnie
zgwałciło i zabiło tu młodą dziewczynę. Jej biedne ciało wrzucono przez otwór
wentylacyjny do zawalonego szybu należącego do podziemi zamkowych” – dodaje
nasz przewodnik, dodając, że choć mieli nadzieję, że nikt go nie odkryje, to
podziemnymi przejściami nadal można było przejechać i odnaleziono okaleczone
ciało.
Kiedy opowiada nam obrzydliwe
szczegóły, mój telefon, który nagrywa jego rozmowę, zaczyna samowolnie się
odblokowywać i blokować. Nie będę nic wytykał Františkowi i będę dalej słuchał.
„Z tej kobiety została tylko młoda martwa dziewczyna” – stwierdza ze smutkiem.
Ponieważ słońce już zachodzi,
namawia nas, abyśmy zobaczyli mury zamku. Kiedy „pełzamy” po obwodzie ruin,
kozy biegną w naszą stronę. František wypędza je i informuje nas, że będziemy
mieli towarzystwo w nocy.
Z narzędzi znajdujących się na
zamku oceniamy, że nadal trwają prace nad jego restauracją. Przewodnik kieruje
nas do kamiennej ściany, gdzie wskazuje szczelinę przypominającą zarys ludzkiej
głowy. „Na tej ścianie wiszą różne obrazy. Zachowują się jak wyrzeźbione lub
wypalone. Mogłyby wskazywać, że nasi przodkowie osiedlili się tu znacznie
wcześniej, zanim zamek w ogóle istniał – wyjaśnia.
Na drugim końcu zamku wprowadzi
nas do piwnicy. „Tutaj i w pokoju nad nami dzieją się wszystkie
niewytłumaczalne rzeczy. Na piętrze znajdowała się kiedyś komnata królowej, w
nocy nadal słychać z niej kroki” – zauważa František Kovár i dodaje, że pewnego
dnia, gdy robotnicy pracowali na zamku, usłyszeli stąd płacz dziecka, chociaż
dziecka nie było gdziekolwiek.
Wykonam zdjęcia podziemi i wszystkich
zakątków zamku. Zawsze sprawdzam zdjęcia w galerii, które są ułożone
sekwencyjnie od momentu uwiecznienia. Tym razem jednak mój telefon jest
nietypowy i pokazuje mi zdjęcie metra, które zrobiłem o 20:00, a nie zdjęcie
dziedzińca zrobione o 19:59.
Bardzo dziwne, myślę, kiedy František
wyrywa mnie z zamyślenia i zaczyna: „Czasami panuje grobowa cisza, nie słychać
nawet żywej duszy. Cisza jak w trumnie pomimo tego, że jesteśmy w lesie. Nie
doświadczyłeś tego.”
Informuję go, że namiot rozbijemy
bezpośrednio pomiędzy ścianami ruin, a nie pod zamkiem w pobliżu altanki, jak
pierwotnie planowaliśmy. „Jeśli coś tu jest, chcemy to poczuć tak intensywnie,
jak to możliwe” – bronię swojego pomysłu. Z wyrazu twarzy Františka widać, że tego
nie aprobuje, i niechętnie kiwa głową. „Tylko po to, żeby cię tu jutro
spotkać…” żegna się z figlarnym uśmiechem.
Jesteśmy
otoczeni
Kiedy František Kovár opuszcza
ściany, światło zaczyna zmieniać się w ciemność. Gdy tylko uda nam się postawić
plecaki na ziemi, otacza nas około dziewięciu kóz, które chcą ukraść nasz
bagaż. Chociaż ich przerażamy, uzależniają nas. Na początku sytuacja z
uśmiechem zamienia się w trudną, bo robi się coraz ciemniej, a my nie mamy
zbudowanego schronienia.
Zostajemy sami w zamku.
Z bagażami i namiotem biegniemy
zatem na najwyższe piętro ruin, do wspomnianego pomieszczenia, które służyło za
pokój królowej, wierząc, że kozy tu nie staną. Jesteśmy w błędzie. Gonią nas
wszędzie.
Obładowani wspinamy się po
cienkiej ścianie zamku, a na prawo od nas jest już tylko przepaść. Jeśli z tego
spadniemy, najprawdopodobniej to już koniec. Kózkom jednak wysokość nie
przeszkadza, a kiedy już w tym momencie zaczynają pchać się pod naszymi nogami,
początkowa radość z ich obecności zamienia się w złość.
Przez drewniany dach
przeskakujemy do wnętrza – najlepiej zachowanej części zamku, gdzie
barykadujemy się ławkami przed naszymi zwierzęcymi przyjaciółmi. Zanim złapiemy
oddech po trudnej ucieczce, słońce już całkowicie zajdzie.
Poza, w której spędziliśmy
większość czasu na zamku.
Przez około godzinę walczymy w
ciemności z namiotem jedynie przy słabym świetle latarki. Kiedy już go w końcu
zbudujemy, przedzieramy się przez własne barykady na drewniany dach, z którego
możemy obserwować zamek. Wiatr wzmaga się i zaczyna padać deszcz.
Pod osłoną nocy zamek Sasów
zamienia się w zamek Drakuli.
Jest krótko po dziesiątej
wieczorem, kiedy z latarką wyruszamy na pierwsze nocne zwiedzanie zamku. Bardzo
ostrożnie przechodzimy przez niebezpieczną ścianę nad przepaścią, która od
deszczu jest teraz nawet śliska. Z duszą na ramieniu jesteśmy zdeterminowani,
aby wejść do zamkowej piwnicy. Mamy do tego miejsca jeszcze większy szacunek
niż do jakiegokolwiek innego miejsca, jakie mieliśmy w przeszłości, ponieważ to
jedyne miejsce, w którym dziwne rzeczy działy się z moim telefonem, gdy było
jeszcze jasno.
Nieprzyjemny świst wiatru i szum
nocnego lasu rozbrzmiewają po całym zamku. Na naszych oczach mamy scenerię
wyciętą z gotyckiego horroru, której dopełnieniem jest także obecność kóz.
Kiedy schodzimy pod ziemię, wszystko milknie. W grobowej ciszy, w której niemal
słychać bulgotanie krwi w żyłach, czai się niepokój. „To prawie niemożliwe, że
jest tu tak cicho, gdy zaledwie kilka metrów dalej szaleją wszystkie możliwe
dźwięki i echa…” – myślimy, gdy nagle wyłącza się nam latarka. Uderzyliśmy w
nią i znowu zaskoczyła. Mamy wrażenie, że coś jest zupełnie inne niż kilka
sekund temu, ale nie potrafimy określić co.
Deszcz pada na nasze głowy, gdy
przemierzamy kolejne części zamku, lecz nigdzie nie czujemy się tak jak w
miejscu, w którym mamy spać i tuż pod nim. Obchód ponownie kończymy wspinaczką
kaskaderską na ścianę nad przepaścią i zostaniemy na dachu na dłużej – na
jednego papierosa.
Spacerujemy po zamku w deszczu.
Kiedy kucam pod ścianą, szukając osłony
od wiatru, aby go zapalić, z pokoju, w którym śpimy, dobiega ogromny huk. Kozy
niszczą nasz namiot? Czy wskoczą tam też od drugiej strony? Tam jest za
wysoko... myślę i kieruję latarkę w dół. Kiedy próbuję spojrzeć ponad naszą
barykadę, zaczyna migać, więc nic nie widzę. Paradoksalnie jak chcę nią zabłysnąć
to nie świeci, jak potrząsnę to działa bez problemu. Po chwili przestaje migać,
więc mogę sprawdzić nasze mieszkanie przez okna. Jest nietknięte. Następnie
kozy biegną za nami z przeciwnej strony. Wszystkie. Dreszcz przebiega po moim
ciele... „To nie mogli być oni. Na litość boską.
Coś
nas tu nie chce
Zmoczeni postanawiamy resztę nocy
spędzić w pomieszczeniu, w którym mamy namiot. Mówi się, że dzieje się tam
najwięcej zjawisk paranormalnych. Choć jesteśmy schowani między ścianami, przez
okna wpada więcej, niż się spodziewaliśmy. O braku wiatru możemy tylko
pomarzyć.
Rozmawiamy przy oknie około
półtorej godziny i co jakiś czas zaskakują nas nieprzyjemne dźwięki. Wszystkie
jednak da się racjonalnie wytłumaczyć, choć trzeba przyznać, że w tym miejscu
nasza psychika pracuje na pełnych obrotach. W końcu jesteśmy sami w deszczową
noc w zamku owianym tajemnicą, a do towarzystwa służą nam jedynie nietoperze i
nieznośne kozy.
Nasze skromne mieszkanie.
Około północy przerywa nam odgłos
tupania. Brzmi to tak, jakby ktoś skoczył obiema nogami na drewnianą podłogę.
Kiedy sprawdzimy oba pokoje latarką, nic nie znajdziemy. Kozy są daleko od nas
i nie ma nikogo, kto mógłby to spowodować.
Śmiertelnie przestraszeni, znów
siadamy przy oknie. Spokój jest tylko kilka minut stąd. Nie wiadomo skąd, około
metra od nas, z sufitu spadają z ogromnym hukiem maleńkie kamienie. Zarówno ja,
jak i mój towarzysz wyraźnie widzieliśmy, jak spadały prosto z góry na dół. Nad
nami jest jednak solidny drewniany strop, więc to, co się właśnie wydarzyło,
jest niemożliwe. Krew zamarza w żyłach i gdybyśmy mieli szansę, za chwilę byśmy
stąd wypadli. A my tu jesteśmy w środku nocy, odcięci od świata, w deszczu i z
rozbitym namiotem.
Świst wiatru cichnie w momencie
upadku kamieni, ale zarejestrowanie go przez strach i ostatnie wydarzenia
zajmuje nam trochę czasu. Z pokoju pod nami nagle wyraźnie słyszymy szczęk
kluczy lub podobnego metalu i skrzypienie ogromnej bramy. Najgorsze jest to, że
to pomieszczenie jest zupełnie puste i nie ma gdzie wydawać takich dźwięków.
„Całą noc było cicho i nagle to? To niemożliwe” – mówię mojemu towarzyszowi.
Obrzydliwe dźwięki nasilają się i po około dziesięciu minutach znów wbiegamy po
ścianie do piwnicy. Nawet nie myślimy o tym, że latarka nie działa, dziwimy
się, że znów zapada grobowa cisza. Przerażająca cisza grobu.
Gdy tylko wrócimy do namiotu,
znów wyraźnie słyszymy dźwięki dochodzące z dołu. „Jakby coś nas tu nie
chciało” – po tych wszystkich incydentach mózg opuszcza rozum i postanawiamy
ukryć się w namiocie, gdzie czekamy do rana. Nie zamykamy oczu ze strachu.
Kilka razy przerażają nas odgłosy tupania lub upadku z naszej barykady przed kozami.
Za każdym razem, gdy sprawdzamy pokój, jest on nietknięty.
Oaza
spokoju
Rano po nieprzespanej nocy
opuszczamy namiot razem ze słońcem. Wskazówki zegara wskazują piątą, kiedy
zaczynamy się pakować. Gotowi do wyjścia barykadujemy się i ku naszemu zaskoczeniu
nigdzie nie widzimy kóz. Możemy jednak zobaczyć piękne widoki na zamek, które
dał nam wschód słońca. Choć noc była przerażająca, ranek jest tu piękny.
Rano zamek zamienił się w oazę
spokoju.
Zmęczeni i pozbawieni energii,
jakby grupa upiorów się nami bawiła wracamy przez las do samochodu. Ta
niezapomniana noc jakby odjęła nam dwa lata życia, a energię na cały tydzień.
Duch ciemnych ruin nam zalazł za skórę tak, że jesteśmy przekonani, że będzie
nas prześladował w snach jeszcze przez całe miesiące.
Przekład ze słowackiego - ©R.K.Fr. Sas - Leśniakiewicz