Jewgienij Mosołow
To zdarzenie przebiegło z moim
kuzynem Wołodią w dniu 1 grudnia
2011 roku. Tego dnia on z żoną wracali swoim renaultem do Tagiłu od swej
teściowej, która mieszkała w mieście Talica w Obwodzie Swierdłowskim.
Pusty
bak
Równo rok przed tym wydarzeniem
mojemu kuzynowi umarł ojciec, a mój wujek Kostia,
niech znajdzie się w Królestwie Niebieskim. To był wspaniały facet, zabawowy i
złota rączka, majster od wszystkiego. Wielu ludziom pomógł budować domy i
urządzić banie.[1]
Tego dnia, o którym mowa,
mojemu bratu i bratowej przyszło zrobić jeszcze 360 km po drodze. To nie jest
tak znów wiele, ale była zima i gołoledź. Ale szczęśliwie przejechali połowę
dystansu i minęli Jekaterinburg.
Wskaźnik ilości paliwa pokazał
pusty bak. W mieście nie zatankowali ze względu na kolejki i zdecydowali się na
tankowanie na trasie. Ale już na szosie przegapili stację benzynową, a to ze
względu na jadącą przed nimi ogromną ciężarówkę. Na drugą stację nie mogli
zjechać przez jakiegoś kierowcę, który ich oślepił. Droga była jednokierunkowa,
więc zawrócić nie mogli. Ostrzegawcza lampka paliła się już od pięciu minut, a
stacji benzynowych dalej nie było.
Żarty
nawigatora
I naraz, ni z juszki ni z
pietruszki, odezwał się nawigator: Do
celu pozostało 15 minut. Ale miejscem przeznaczenia było miasto Niżny
Tagił! To oznaczało, że do celu było jeszcze jakieś 120 km!
Wołodia z żoną się tylko
uśmiechnęli, ale niepokój pozostał: nie daj Boże by benzyna się skończyła wśród
uralskich lasów! Poza tym już pociemniało. Postój w śniegach bez paliwa –
niezbyt przyjemne. W tych czasach już nikt nie staje, jak to dawniej bywało, by
pomóc koledze-automobiliście.
Nie było wyboru, trzeba było
jechać dalej z nadzieją na cud. I „cud” się zdarzył – znowu ożyła nawigacja: Do celu pozostało 10 minut. Co jest do
diabła? Do Tagiłu było minimum półtorej godziny jazdy po oblodzonej szosie! A
nawigacja nadal swoje: Do celu pozostało
5 minut…
Piruety
na drodze
Równo w pięć minut później,
samochodem obróciło na jezdni i znalazł się on na poboczu. Brat wszelkimi
siłami usiłował wyrównać renaulta, ale to było praktycznie niemożliwe. Samochód
jechał od jednego skraju drogi do drugiego i tylko cudem utrzymywał się na
drodze.
Dobrze, że była to droga
jednostronna, bo w przeciwnym przypadku taka jazda bardzo szybko zakończyłaby
się zderzeniem. Ale w końcu samochód uderzył w jakiś kamień i wpakował się do
rowu do góry kołami.
Wydostali się z niego na
zewnątrz.
Przyszli do siebie wisząc w
pasach bezpieczeństwa głową w dół. Samochód dachował. Wszystkie drzwi były
zablokowane, tylko tylna szyba była zdeformowana. Żona wisiała na pasach, a
Wołodia jednak mógł wyjść pomiędzy siedzeniami, otworzyć kopnięciami drzwi i
wyjść na zewnątrz. Potem uwolnił żonę, która w ten sam sposób opuściła
samochód.
Ku ich zdumieniu oboje byli
zdrowi i cali, tylko poranili ręce o rozbite szkło, kiedy się wygrzebywali z
auta. Wyszli na szosę, stał tam słupek z napisem: 48 km.
- A twój tato jest z 1948 roku
– nie wiadomo dlaczego powiedziała żona.
Później wspominając ten dzień i
wydarzenia poprzedzające wypadek, Wowka opowiadał, że tego dnia przypominał mu
się zmarły ojciec – jakby chciał uprzedzić syna o grożącym mu
niebezpieczeństwie, chociaż – rzecz jasna – mogło to być zwyczajnym zbiegiem
okoliczności…
Źródło – „Tajny XX wieka”, nr
32/2018, s. 24
Przekład z rosyjskiego -
©R.K.F. Leśniakiewicz