Czy był to tylko meteoryt?
Od pewnego czasu na FB trwa
dyskusja na temat działań wojennych w starożytności, które jako żywo
przypominają działania zbrojne przy użyciu naszych współczesnych broni, w tym
broni masowej zagłady. Poświęcono temu wiele opracowań książkowych i artykułów.
Zainteresowanych odsyłam do książki dr. Miloša
Jesenský’ego – „Bogowie atomowych wojen” dostępnej w Internecie na stronie
- http://hyboriana.blogspot.com/2012/07/bogowie-atomowych-wojen-1.html i
dalszych, w której zawarte są podstawowe dane o hipotezie Wielkiej Wojny
Bogów-Astronautów.
Poszukując analogii i
literackich paranteli przypomniałem sobie jedną z pierwszych powieści Stanisława Lema – „Niezwyciężony”,
która powstała w latach 1962-63, a więc ponad pół wieku temu. Niektóre rzeczy
się zdeaktualizowały, inne nabrały nowych znaczeń. Ale nie to jest ważne. W tej
powieści przedstawiona jest rewelacyjna hipoteza nekroewolucji, myśl, którą zrazu nieśmiało wyraził w „Obłoku Magellana”
(1955), potem w „Niezwyciężonym”, a której apogeum osiągnął w „Bajkach robotów”
(1964) i „Cyberiadzie” (1965), a którą Lem przedstawił najprzystępniej w formie
wykładu jednego z naukowców znajdujących się na pokładzie „Niezwyciężonego”.
A brzmi to tak:
- W oceanie
jest życie powiedział biolog. W oceanie jest, a na lądzie nie ma. Dlaczego?
- Na lądzie
też było życie, Ballmin znalazł przecież ślady.
- Tak. Ale
liczą one ponad pięć milionów lat. Potem wszystko, co żyło na lądzie, zostało
wygubione. To, co powiem, brzmi fantastycznie, astrogatorze, i nie mam
właściwie prawie żadnych dowodów, ale... to jest tak. Proszę przyjąć, że
kiedyś, właśnie przed milionami lat, wylądowała tu rakieta z innego systemu.
Być może z regionu Nowej. Mówił teraz szybciej, ale spokojnie. Wiemy, że przed
wybuchem Dzety Liry szóstą planetę układu zamieszkiwały istoty rozumne. Miały
wysoko rozwiniętą cywilizację typu technologicznego. Dajmy na to, że wylądował
tu statek zwiadowczy Lyran i że doszło do katastrofy. Albo do innego
nieszczęśliwego wypadku, w którym zginęła cała załoga. Powiedzmy: jakiś wybuch
reaktora, reakcja łańcuchowa... dość że wrak, który osiadł na Regis, nie miał
na pokładzie ani jednej żywej istoty. Ocalały tylko... automaty. Nie takie jak
nasze. Nie człekokształtne. Lyranie prawdopodobnie także nie byli
człekokształtni. Więc te automaty ocalały i opuściły statek. Były to wysoko
wyspecjalizowane mechanizmy homeostatyczne, zdolne do przetrwania w
najcięższych warunkach. Nie miały już nad sobą nikogo, kto wydawałby im
rozkazy. Ta ich część, która była pod względem ustroju umysłowego najbardziej
podobna do Lyran, usiłowała być może naprawić statek, chociaż w powstałej
sytuacji nie miało to sensu. Ale pan wie, jak to jest. Robot naprawczy będzie
naprawiał to, co do niego należy, bez względu na to, czy służy to komuś, czy
nie. Potem jednak wzięły górę inne automaty. Uniezależniły się od tamtych. Być
może miejscowa fauna usiłowała je atakować. Istniały tu jaszczuropodobne gady,
były więc i drapieżniki, a drapieżnik pewnego typu atakuje wszystko, co się
porusza. Automaty zaczęły z nimi walczyć i pokonały je. Do tej walki musiały
się przysposobić. Przekształcały się tak, aby dostosować się najlepiej do
panujących na planecie warunków. Kluczową sprawą było moim zdaniem to, że owe
automaty posiadały zdolność produkowania innych, w zależności od potrzeb. Więc,
powiedzmy, dla zwalczania jaszczurów latających potrzebne były mechanizmy
latające. Żadnych szczegółów konkretnych oczywiście nie znam. Mówię to tak, jak
bym sobie podobną sytuację wyobrażał w warunkach ewolucji naturalnej. Może nie
było tu latających jaszczurów; może były gady ryjące, podziemne. Nie wiem.
Dosyć że w miarę upływu czasu te mechanizmy, które istniały na lądzie,
przystosowały się do warunków doskonale - i udało im się pokonać wszystkie
formy zwierzęcego życia planety. Roślinnego też.
- Roślinnego
też? Jak pan to tłumaczy?
- Tego
dobrze nie wiem. Mógłbym wysunąć nawet kilka rozmaitych hipotez, ale wolę tego
nie robić. Zresztą nie powiedziałem jeszcze najistotniejszego. W trakcie swego
bytowania na planecie te potomne mechanizmy, po iluś tam setkach pokoleń,
przestały być podobne do tych, które dały im początek, to znaczy - do produktów
cywilizacji lyrańskiej. Rozumie pan? To znaczy, że rozpoczęła się martwa
ewolucja. Ewolucja urządzeń mechanicznych. Co jest naczelną zasadą homeostatu?
Przetrwać w zmieniających się warunkach, nawet w najbardziej wrogich, w
najcięższych. Dalszym formom tej ewolucji samoorganizujących się metalowych
systemów główne niebezpieczeństwo nie groziło bynajmniej ze strony zwierząt czy
roślin miejscowych. Musiały zdobyć źródła energii i materiałów, z których
mogłyby produkować części zastępcze i organizmy potomne. Rozwinęły więc coś w
rodzaju górnictwa, w poszukiwaniu rud metali. Pierwotnie ich potomkowie, którzy
przybyli tu na owym hipotetycznym statku, byli bez wątpienia napędzani energią
promienistą. Ale na Regis nie ma w ogóle pierwiastków radioaktywnych. Więc
źródło energii było dla nich zamknięte. Musiały szukać innego. Musiało przyjść
do ostrego kryzysu energetycznego i myślę, że wtedy doszło do wzajemnej walki
owych urządzeń. Po prostu do walki o przetrwanie, o byt. Na niej przecież
polega ewolucja. Na selekcji. Urządzenia stojące pod względem intelektualnym
wysoko, ale niezdolne do przetrwania, dajmy na to ze względu na rozmiary, które
wymagały z kolei znacznych ilości energii, nie mogły wytrzymać konkurencji z
mniej pod tym względem rozwiniętymi, oszczędniejszymi jednak i bardziej
wydajnymi energetycznie...
- Czekajże
pan. Mniejsza o fantastyczność, ale przecież w ewolucji, w grze ewolucyjnej
wygrywa zawsze istota o bardziej rozwiniętym systemie nerwowym, nieprawdaż? W
tym wypadku zamiast nerwowego był, powiedzmy, jakiś elektryczny, ale zasada
pozostaje taka sama.
- To jest
prawda, astrogatorze, tylko w odniesieniu do organizmów jednorodnych,
powstałych na planecie w sposób naturalny, a nie przybyłych z innych układów.
- Nie
rozumiem.
- Po prostu
biochemiczne warunki funkcjonowania istot na Ziemi są i były zawsze prawie
takie same. Glony, ameby, rośliny, zwierzęta niższe i wyższe zbudowane są z
komórek prawie identycznych, mają taką samą niemal przemianę materii białkową a
wobec tak równego startu czynnikiem różnicującym staje się ten, o którym pan
mówił. Nie jest to czynnik jedyny, ale w każdym razie jeden z najważniejszych.
Ale tu było inaczej. Najwyżej rozwinięte z mechanizmów, jakie wylądowały na
Regis, czerpały energię z własnych zasobów radioaktywnych, ale urządzenia
prostsze, jakieś małe systemy remontowe, dajmy na to, mogły posiadać baterie
ładujące się energią słoneczną. Byłyby wówczas nadzwyczaj uprzywilejowane w
stosunku do tamtych. Ale te stojące wyżej mogły je właśnie obrabować ze
słonecznych baterii... a zresztą dokąd prowadzi ten spór?
- Może nie
warto dyskutować nad tym, Lauda.
- Nie, to
istotna rzecz, astrogatorze, to bardzo ważny punkt, ponieważ moim zdaniem
przyszło tu do ewolucji martwej o bardzo swoistym charakterze, zapoczątkowanej
wyjątkowymi warunkami, które utworzył zbieg okoliczności. Krótko mówiąc, widzę
to tak: w owej ewolucji zwyciężyły ustroje, po pierwsze, miniaturyzujące się
najskuteczniej, po drugie zaś - osiadłe. Te pierwsze dały początek tak zwanym
czarnym chmurom. Osobiście myślę, że to są bardzo małe pseudoowady, mogące
łączyć się w razie potrzeby, we wspólnym niejako interesie, w duże systemy
nadrzędne. Właśnie pod postacią chmur. Tak poszła ewolucja mechanizmów
ruchomych. Osiadłe natomiast zapoczątkowały ten dziwaczny gatunek metalowej
wegetacji, które przedstawiają ruiny tak zwanych miast...
- A więc,
według pana, to nie miasta?
-
Naturalnie. To nie są żadne miasta, a jedynie wielkie skupiska osiadłych
mechanizmów, martwych tworów, zdolnych do rozmnażania się, a czerpiących
energię słoneczną za pośrednictwem swoistych organów... są nimi, jak
przypuszczam, te trójkątne płytki...
- Więc pan
uważa to "miasto" za wegetujące w dalszym ciągu?
- Nie. Mam
wrażenie, że z jakiegoś, nie znanego nam powodu to "miasto", a
właściwie ten "las metalowy" przegrał walkę o byt i teraz stanowi
jedynie rdzewiejące szczątki. Ocalała jedna tylko forma: ustrojów ruchomych,
które opanowały wszystkie lądy planety. Dlaczego? Nie wiem. Imałem się różnych
obliczeń. Być może w ciągu ostatnich trzech milionów lat słońce Regis III
stygło szybciej niż poprzednio, tak że owe wielkie osiadłe
"organizmy" nie mogły już czerpać z niego dostatecznej ilości
energii. Ale to tylko mgliste przypuszczenia.
- Powiedzmy,
że jest, jak pan mówi. Czy przypuszcza pan, że te "chmury" mają jakiś
ośrodek dyspozycyjny, na powierzchni albo w podziemiach planety?
- Myślę, że
nic takiego nie istnieje. Być może te mikro-mechanizmy same stają się takim
ośrodkiem, jakimś "martwym mózgiem", kiedy łączą się w określony
sposób. Rozdzielanie się może być dla nich korzystne. Stanowią luźne roje, mogą
dzięki temu przebywać stale pod słońcem, albo też podążać w ślad za chmurami
burzowymi, bo nie jest wykluczone, że czerpią energię z wyładowań
atmosferycznych. Ale w momencie niebezpieczeństwa, czy - szerzej - nagłej
zmiany, która grozi ich istnieniu, łączą się...
- Coś musi
jednak wyzwolić tę reakcję łączenia się, zresztą gdzie znajduje się podczas
"rójki" niesłychanie skomplikowana pamięć o całym układzie? Przecież
mózg elektryczny jest "mądrzejszy" od wszystkich swoich elementów,
Lauda. Jakże te elementy mogłyby, po rozebraniu go, same powskakiwać na
właściwe miejsca? Pierwej musiałby powstać plan całego mózgu...
-
Niekoniecznie. Wystarczyłoby, gdyby każdy element zawierał pamięć tego, z
jakimi innymi łączył się bezpośrednio. Dajmy na to, element numer jeden ma
zetknąć się określonymi powierzchniami z szóstką innych; każdy z nich
"wie" to samo o sobie. W ten sposób ilość informacji zawartej w
poszczególnym elemencie może być bardzo nikła, ale poza nią potrzebny jest
tylko pewien wyzwalacz, pewien sygnał typu: "uwaga!
niebezpieczeństwo", na który wszystkie wchodzą we właściwe konfiguracje i
powstaje momentalnie "mózg". Ale to tylko prymitywny schemat,
astrogatorze. Przypuszczam, że sprawa jest bardziej zawiła, choćby dlatego,
ponieważ takie elementy na pewno dość często ulegają zniszczeniu, co jednak nie
może się odbić na działaniu całości...
- Dobrze.
Nie mamy czasu, aby dłużej rozważać takie szczegóły. Czy widzi pan jakieś
konkretne wnioski dla nas - w swojej hipotezie?
- W pewnym
sensie tak, ale negatywne. Miliony lat ewolucji mechanicznej to zjawisko, z
jakim się człowiek dotąd w Galaktyce nie spotkał. Proszę zwrócić uwagę na
fundamentalną kwestię. Wszystkie znane nam maszyny służą nie sobie samym, lecz
komuś. Tak więc z ludzkiego punktu widzenia bezsensowne jest istnienie
metalowych, pieniących się gąszczy Regis czy jej żelaznych chmur - co prawda
tak samo "bezsensownymi" można nazwać na przykład kaktusy na pustyni
ziemskiej. Istota rzeczy tkwi w tym, że one same doskonale przysposobiły się do
walki z żywymi istotami. Mam wrażenie, że one zabijały tylko w samych
początkach owej walki, gdy ląd roił się tu od życia; wydatek energii na
zabójstwa okazał się nieekonomiczny. Dlatego stosują inne metody, których
skutkiem była katastrofa "Kondora", i wypadek Kertelena, i wreszcie -
zagłada grupy Regnara...
- Jakie to
metody?
- Nie wiem
dokładnie, na czym polegają. Mogę tylko wyrazić osobisty sąd: casus Kertelena -
to zagłada całej niemal informacji, jaką zawiera mózg człowieka. Zwierzęcia
zapewne też. Tak okaleczone żywe istoty muszą naturalnie zginąć. Jest to sposób
zarazem prostszy, szybszy, oszczędniejszy od zabijania... Mój wniosek z tego
jest niestety pesymistyczny. Może to jeszcze za słabo powiedziane... Jesteśmy w
sytuacji bez porównania gorszej od nich, i to dla kilku naraz powodów.
Najpierw, żywą istotę można zniszczyć daleko łatwiej niż mechanizm czy
urządzenie techniczne. Dalej, one ewoluowały w takich warunkach, że
równocześnie walczyły z istotami żywymi - i ze swoimi metalowymi
"braćmi" z rozumnymi automatami. Prowadziły więc wojnę na dwa fronty
równocześnie, zwalczając wszelkie mechanizmy adaptacyjne ustrojów żywych oraz
każdy przejaw inteligencji rozumnych maszyn. Wynikiem takich milionoletnich
zmagań musi być niezwykły uniwersalizm i doskonałość działania niszczącego.
Obawiam się, że aby je pokonać, musielibyśmy unicestwić właściwie wszystkie, a
to jest prawie niemożliwe.
- Tak pan
sądzi?
- Tak. To
znaczy, oczywiście, przy odpowiedniej koncentracji środków można by zniszczyć
całą planetę... ale to nie jest przecież naszym zadaniem, nie mówiąc już o tym,
że nie starczy nam sił. Sytuacja jest rzeczywiście jedyna w swoim rodzaju,
ponieważ - tak ją widzę - my właściwie jesteśmy intelektualnie górą. Te
mechanizmy nie reprezentują bynajmniej jakiejś potęgi umysłowej, po prostu są
doskonale przystosowane do warunków planety... do niszczenia wszystkiego, co
żywe. One same natomiast są martwe. Dlatego to, co dla nich jeszcze
nieszkodliwe, dla nas może być zabójcze.
- Ale skąd
pana pewność, że nie posiadają rozumu?
- Mógłbym tu
zrobić unik, zasłonić się niewiedzą, ale powiem panu, że jeśli w ogóle
czegokolwiek, to tego właśnie jestem pewny. Dlaczego nie przedstawiają
intelektualnej potęgi? Ba! Gdyby ją miały, już by się z nami rozprawiły. Jeśli
pan przejdzie myślą przez wszystkie kolejne wydarzenia na Regis od czasu
naszego lądowania, zauważy pan, że działają bez jakiegoś strategicznego planu.
Atakują od wypadku do wypadku. No... sposób, w jaki pozbawiły Regnara łączności
z nami, a potem atak na maszyny zwiadowcze... Ależ po prostu robią to, co
robiły przed tysiącleciami. Przecież te wyższe automaty, które one wygubiły, na
pewno porozumiewały się ze sobą właśnie falami radiowymi. Udaremnianie takiej
wymiany informacji, rozkawałkowywanie łączności, to było jedno z pierwszych ich
zadań. Rozwiązanie narzucało się niejako samo, bo chmura metalowa ekranuje tak
dobrze jak nic innego na świecie.
- A teraz?
Co mamy robić dalej?
- Musimy
chronić siebie i nasze automaty, nasze maszyny, bez których bylibyśmy niczym -
one natomiast mają pełną swobodę manewru, mają na miejscu praktycznie
niewyczerpalne źródła odradzania się, mogą się powielać, jeśli zniszczymy ich
część, a przy tym wszystkim nie mogą zaszkodzić im żadne środki zabójcze dla
życia. Niezbędne stają się nasze środki najgwałtowniejsze: uderzenie
antymaterią... ale porazić wszystkich w ten sposób nie można. Zauważył pan, jak
postępują rażone? Po prostu rozsypują się... poza tym stale musimy znajdować
się pod osłoną, co ogranicza naszą strategię, a one mogą się dowolnie
rozdrabniać, przenosić z miejsca na miejsce... i gdybyśmy je rozbili na tym
kontynencie, przeniosą się na inny. Ale to nie jest w końcu nasza rzecz -
zniszczyć je wszystkie. Uważam, że powinniśmy odlecieć.
- Ach, tak.
- Tak. Bo
skoro za przeciwników mamy twory martwej ewolucji zapewne apsychiczne, nie
możemy rozważać problemu w kategoriach zemsty czy odpłaty za
"Kondora", za los jego załogi. Byłoby to tym samym, co wymierzyć
oceanowi chłostę za to, że zatopił statek i ludzi.
- W tym, co
pan mówi, tkwiłoby sporo racji, gdyby rzeczy miały się tak w istocie - rzekł,
wstając, Horpach. Oparł się oburącz o pokreśloną mapę. - Ale to w końcu
hipoteza, a nie możemy wrócić z hipotezami. Potrzebna jest pewność. Nie zemsta,
lecz pewność. Dokładna diagnoza, ustalenie faktów. Jeżeli je ustalimy, jeżeli
będę miał zamknięte w zbiornikach "Niezwyciężonego" próbki tej - tej
latającej fauny mechanicznej - o ile ona naprawdę istnieje, wówczas oczywiście
uznam, że nie mamy tu nic więcej do roboty. Wtedy rzeczą bazy będzie już
ustalenie dalszego typu postępowania. Nawiasem mówiąc, nie ma żadnej gwarancji,
że te twory pozostaną na planecie, może będą się rozwijały, aby w końcu
zagrozić i żegludze kosmicznej w tym rejonie Galaktyki. Gdyby nawet i tak miało
być, to nie prędzej jak za setki tysięcy, raczej za miliony lat.
- Pan,
astrogatorze, wciąż, jak się obawiam, rozumuje tak, jakbyśmy stali oko w oko z
myślącym przeciwnikiem. To, co kiedyś było narzędziem istot rozumnych, po ich
zniknięciu usamodzielniło się i z upływem milionów lat stało się właściwie
częścią sił naturalnych planety. Życie pozostało w oceanie, bo tam nie sięga
ewolucja mechaniczna, ale nie daje ona wstępu formom tego życia na ląd. Tym
tłumaczy się umiarkowany procent tlenu w atmosferze - wydzielają go oceaniczne
glony - jak również wygląd powierzchni kontynentów. Jest ona pustynią, bo te
ustroje niczego nie budują, nie posiadają żadnej cywilizacji, nie mają w ogóle
niczego prócz siebie, nie tworzą żadnych wartości: dlatego winniśmy je
traktować jak siłę naturalną. Natura też nie tworzy ani ocen, ani wartości. Te
twory po prostu są sobą, trwają i działają tak, aby to trwanie kontynuować...
- Jak pan
tłumaczy zagładę samolotów? Chroniło je pole siłowe...
- Siłowe
pole można zgnieść innym siłowym polem. Zresztą, astrogatorze, aby w ułamku
sekundy unicestwić całą pamięć zawartą w mózgu człowieka, trzeba momentalnie
wzbudzić wokół jego głowy pole magnetyczne o takim natężeniu, jakie trudno
byłoby zrealizować nawet nam za pomocą środków, jakie mamy na pokładzie.
Potrzebne byłyby do tego jakieś gigantyczne przetwornice, transformatory,
elektromagnesy... I pan myśli, że one mają to wszystko? Ależ nic podobnego! Niczego
nie mają. Po prostu są cegiełkami, z których potrzeba chwili buduje to, co
niezbędne. Przychodzi sygnał: zagrożenie! Coś się pojawiło, wykrywalne
wywołanymi zmianami, na przykład zmianami pola elektrostatycznego...
natychmiast lotny rój układa się w ten jakiś "chmuromózg" i budzi się
jego zbiorowa pamięć: takie istoty już były, postępowało się z nimi tak a tak,
po czym uległy zagładzie... i powtarzają ów tryb postępowania...
- Dobrze -
powiedział Horpach, który od dłuższej chwili nie słyszał już słów starego
biologa. - Odkładam start. Zwołamy teraz naradę; wolałbym tego nie robić, bo
kroi się na wielką dyskusję, namiętności naukowe rozgorzeją, ale innej rady nie
widzę. Za pół godziny w głównej bibliotece, doktorze Lauda...
- Niech mnie
przekonają, że się mylę, a wtedy na pokładzie przybędzie panu jeden człowiek
prawdziwie zadowolony... - powiedział spokojnie doktor i tak cicho jak wszedł,
opuścił kajutę.
Horpach
wyprostował się, podszedł do ściennego informatora i wcisnąwszy taster
wewnętrznej sieci głośników, wezwał po kolei wszystkich uczonych. Jak się
okazało, większość specjalistów żywiła podobne przypuszczenia co Lauda; on był
tylko pierwszy, który sformułował je tak kategorycznie. Spory rozgorzały
jedynie wokół problemu psychiczności czy apsychiczności "chmury".
Cybernetycy skłaniali się raczej ku uznaniu jej za system myślący, obdarzony
zdolnością działania strategicznego. Atakowano Laudę ostro; Horpach zdawał
sobie sprawę z tego, że namiętność owych ataków spowodowała nie tyle hipoteza Laudy,
ile to, że zamiast z kolegami przedyskutował ją najpierw z nim samym. Mimo
wszystkie więzy łączące ich z załogą uczeni stanowili jednak na pokładzie
rodzaj "państwa w państwie" i przestrzegali pewnego, niepisanego
kodeksu postępowania.
Główny
cybernetyk, Kronotos, pytał, w jaki sposób według Laudy "chmura",
choć pozbawiona inteligencji, nauczyła się atakować ludzi. Ależ to proste -
odparł biolog. - Nie robiła nic innego przez miliony lat. Mam na myśli walkę z
pierwotnymi mieszkańcami Regis. Były to zwierzęta, posiadające centralny układ
nerwowy. Nauczyły się je atakować tak samo, jak ziemski owad atakuje ofiarę.
Robią to z analogiczną precyzją, z jaką osa potrafi wstrzyknąć truciznę w zwoje
nerwowe pasikonika czy chrząszcza. To nie inteligencja, to instynkt...
- A skąd
wiedziały, jak zaatakować samoloty? Z samolotami nie spotykały się dotąd...
- Tego nie
możemy wiedzieć, kolego. Walczyły, jak już wam mówiłem, na dwa fronty. Z
mieszkańcami Regis - żywymi i martwymi, to jest z innymi automatami. Te
automaty siłą rzeczy musiały używać rozmaitych rodzajów energii w celach obrony
i ataku... Ale jeśli nie było wśród nich latających...
- Domyślam
się, o co chodzi doktorowi - zauważył zastępca GC, Saurahan. Te wielkie
automaty, makroautomaty, komunikowały się ze sobą celem kooperacji, i
najłatwiej było je zniszczyć przez izolację, rozdzielenie, najlepszym więc
sposobem było blokowanie łączności...
- Nie o to
chodzi, czy można wyjaśnić poszczególne formy zachowania "chmury" bez
uciekania się do hipotezy inteligencji - odparł Kronotos - ponieważ nie
obowiązuje nas brzytwa Occhama. Nie nasze zadanie, teraz przynajmniej, tworzyć
hipotezę, która najoszczędniejszymi środkami wyjaśni wszystko, lecz taką
hipotezę, która umożliwi najbezpieczniejsze działanie. Dlatego raczej należy
uznać, że "chmura" może być obdarzona inteligencją, bo to będzie
większa przezorność. Będziemy działać wtedy ostrożniej. Gdybyśmy natomiast
przyjęli za Laudą, że chmura nie ma inteligencji, a w rzeczywistości by ją
miała, łatwo możemy za taki błąd zapłacić straszną cenę... Mówię to nie jako
teoretyk, ale przede wszystkim jako strateg.
- Nie wiem,
kogo chcesz pokonać - chmurę czy mnie - odparł spokojnie Lauda. - Nie jestem za
brakiem ostrożności, ale chmura nie ma inteligencji innego typu, aniżeli ją ma
owad, ile, dajmy na to, mrowisko. Przecież gdyby było inaczej, już byśmy nie
żyli.
- Udowodnij
to.
- Nie
byliśmy dla niej pierwszym przeciwnikiem typu homo, ponieważ już miała z nim do czynienia: przypominam, że przed
nami był tutaj "Kondor". Otóż, aby przeniknąć w głąb pola siłowego,
wystarczyłoby się tym mikroskopijnym "muszkom" zagrzebać w piasku.
Pole sięga tylko do jego powierzchni. One znały pola siłowe
"Kondora", więc mogły się nauczyć tego sposobu atakowania. Tymczasem
niczego podobnego nie zrobiły. Albo więc jest "chmura" głupcem, albo
działa instynktownie...
Kronotos nie
chciał się poddać, ale tu wkroczył Horpach, proponując, aby dalszą część
dyskusji odłożono. Prosił o konkretne propozycje, wynikające z tego, co
ustalono z dużym prawdopodobieństwem. Nygren pytał, czy nie można by ekranować
ludzi, nakładając im hełmy metalowe, które uniemożliwiają działanie
magnetycznego pola. Fizycy doszli jednak do wniosku, że to nie będzie
skuteczne, ponieważ bardzo silne pole wytwarza w metalu prądy wirowe, rozgrzewające
hełm do wysokiej temperatury. Gdy zacznie parzyć, nie będzie innej rady jak
tylko zerwać go z głowy z wiadomym skutkiem.
Była już
noc. Horpach w jednym kącie sali rozmawiał z Laudą i lekarzami; osobno skupili
się cybernetycy.
- To jednak
niezwykłe, że istoty o wyższej inteligencji, owe makroautomaty, nie odniosły
zwycięstwa - powiedział któryś.
- Byłby to
wyjątek potwierdzający regułę, że ewolucja idzie w kierunku komplikacji,
doskonalenia homeostazy... sprawy informacji, jej wykorzystania... Te automaty
nie miały szans właśnie dlatego, że były już na samym początku tak wysoko
rozwinięte i skomplikowane - odparł Saurahan. - Zrozum, były wysoko
wyspecjalizowane dla celów współpracy z ich konstruktorami, Lyranami, a kiedy
zabrakło Lyran, zostały jakby okaleczone, pozbawione dowództwa. Natomiast te
formy, z których powstały dzisiejsze "muszki" (nie twierdzę wcale, że
one już wtedy istniały, uważam to nawet za wykluczone, musiały powstać daleko
później), te formy były względnie prymitywne i przez to miały przed sobą wiele
dróg rozwoju.
- Może był
to czynnik nawet donioślejszy - dorzucił doktor Sax, który do nich podszedł -
mamy do czynienia z mechanizmami, a mechanizmy nigdy nie wykazują takich
tendencji samonaprawczych jak żywe zwierzę, żywa tkanka, która sama się
odtwarza po skaleczeniu. Makroautomat, jeśli nawet mógłby naprawić inny,
potrzebuje do tego narzędzi, całego parku maszynowego. Wystarczyło zatem odciąć
je od takich narzędzi, aby oślepić. Stały się wtedy prawie bezbronnym łupem
lotnych stworów, które były daleko mniej podatne na uszkodzenia...
- To
niesłychanie ciekawe - powiedział nagle Saurahan. - Z tego wynika, że automaty
trzeba budować zupełnie inaczej, niż to robimy, aby były naprawdę uniwersalne:
należy wychodzić z małych cegiełek elementarnych, z pseudoko-mórek, które mogą
się nawzajem zastępować.
- To nie
jest takie nowe - uśmiechnął się Sax - bo właśnie ewolucja żywych form
postępuje w ten sposób, i nieprzypadkowo... Dlatego i to, że "chmura"
składa się z takich elementów wymiennych, na pewno nie jest przypadkiem... To
jest sprawa materiału: uszkodzony makroautomat wymaga części, które wytworzyć
może tylko wysoko rozwinięty przemysł, natomiast układ złożony z paru
kryształków czy termistorów albo innych prostych ogniwek, taki układ może ulec
zniszczeniu i to nie przynosi żadnej szkody, bo zastąpi go natychmiast jeden z
miliarda podobnych. (…)
Jaki
śmieszny i szaleńczy zarazem jest ten "podbój za największą cenę", to
"heroiczne trwanie człowieka", ta chęć odpłaty za śmierć towarzyszy,
którzy zginęli, bo wysłano ich na tę śmierć... Byliśmy po prostu nieostrożni,
zbyt wiele zaufania pokładaliśmy w naszych miotaczach i czujnikach,
popełniliśmy błędy i ponosimy konsekwencje. My, tylko my jesteśmy winni. Myślał
tak, z zamkniętymi w słabym świetle oczami, które paliły go, jakby pod
powiekami miał pełno piasku. Człowiek - pojmował to w tej chwili bez słów -
jeszcze nie wzniósł się na właściwą wysokość, jeszcze nie zasłużył na tak
pięknie nazwaną postawę galaktocentryczną, która wysławiana od dawna, nie na
tym polega, aby szukać tylko podobnych sobie i takich tylko rozumieć, ale na
tym, żeby nie wtrącać się do nie swoich, nieludzkich spraw. Zagarniać pustkę
-owszem, dlaczegóż by nie, ale nie atakować tego, co istnieje, co w ciągu
milionoleci wytworzyło swoją własną, nie podległą nikomu ani niczemu oprócz sił
promienistych i sił materialnych, równowagę trwania, czynnego, aktywnego
trwania, które jest ani lepsze, ani gorsze od trwania białkowych związków,
zwanych zwierzętami czy ludźmi.[1]
Powstaje zatem pytanie: czy
kiedyś coś takiego nie zdarzyło się na Ziemi? Niektóre historie Wielkich
Wymierań – jak np. Epizod Ordowicki –
masowe wymieranie, które miało miejsce około 438 milionów lat temu, pod koniec
Ordowiku. Wymarło wtedy około 85% gatunków (ponad 100 rodzin). Największe
zmiany objęły ramienionogi, mszywioły, trylobity, a także graptolity i konodonty.
Do gwałtownego wymierania ordowickiego mógł się przyczynić wybuch bliskiej
supernowej lub rozbłysk gamma, przyjęcie przez Ziemię dużej dawki
promieniowania gamma mogło spowodować zniszczenie warstwy ozonowej, prowadzące
do unicestwienia wielu organizmów, zaburzenia fotosyntezy. Następstwem lub
tylko wynikiem biegunowego dryftu kontynentów mogło być zlodowacenie Gondwany i
orogeneza takońska. W stratygrafii z tego okresu obserwowane jest większe
stężenie tlenu 18O. Izotop 18O powstaje z 14N
i cząstek alfa – 2He.[2]
Drugim takim podejrzanym
Epizodem jest największy z dotychczas znanych Epizod Permski – Epizod P/T z
pogranicza Permu i Triasu, który zakończył Erę Paleozoiczną 245-250 MA
temu.
Wymieranie z pogranicza Permu i
Triasu (około 250 mln lat temu) było najtragiczniejszym wydarzeniem tego typu w
dziejach Ziemi. Niestety, jego przyczyny wciąż pozostają niejasne.
Trudności z jednoznacznym
wskazaniem winnego bądź winnych wynikają po części z tego, że nadal nie znamy
wielu faktów związanych z wymieraniem. Do tej pory nie ustalono, czy katastrofa
była jednorazowym wydarzeniem, czy też składała się z kilku (ilu?) oddzielnych
epizodów. Trudno stwierdzić, z którymi z tych potencjalnych wydarzeń miało
związek wyginięcie konkretnej grupy zwierząt. I wreszcie, miliony lat, które
upłynęły od tego wydarzenia, skutecznie zatarły zapis kopalny, niszcząc wiele
dowodów mogących jednoznacznie wskazać winowajcę.
Wątpliwości sięgają zresztą o
wiele dalej. Niekiedy trudno jest odróżnić przyczyny od skutków wymierania.
Przykładowo, katastrofa z pogranicza permu i triasu – a zarazem paleozoiku oraz
mezozoiku – była związana ze zmianami procentowego udziału poszczególnych
izotopów węgla oraz tlenu.
Nie jest jasne, z czego
wynikały te anomalie. Zmiana procentowego udziału stabilnego izotopu węgla 13C
może stanowić efekt wyrzucenia do atmosfery dużych ilości metanu, na przykład
na skutek uwolnienia klatratów spoczywających na dnach oceanów, lub w wyniku
intensywnej działalności wulkanicznej. To z kolei może spowodować poważne
zaburzenia ziemskich ekosystemów. W takim ujęciu anomalia δ13C
(symbolem tym oznaczamy różnicę pomiędzy aktualnym udziałem izotopów 13C
oraz 12C, a określonym arbitralnie udziałem standardowym) stanowiłaby
jedną z przyczyn wymierania.
Ta sama anomalia może być
jednak wywołana także nagłym załamaniem się ekosystemów, zmniejszoną produkcją
roślinną oraz zanikiem bądź zmniejszeniem liczebności wielu grup organizmów. W
tym przypadku anomalia δ13C byłaby już jednak nie przyczyną, ale
skutkiem wymierania.
Brak rozróżnienia pomiędzy
przyczynami a skutkami powoduje, że jeden fakt można interpretować na korzyść
kilku hipotez wyjaśniających powody wymierania. Wymieniona anomalia δ13C
potraktowana jako skutek przemawia na korzyść teorii wiążącej permską
katastrofę z upadkiem planetoidy (wywołane przez nią wymieranie spowodowałoby
zmniejszenie produkcji biomasy i zmianę procentowego udziału izotopów węgla). Z
drugiej strony, jeśli anomalię uznamy za przyczynę, to zmusi nas to
faworyzowania hipotezy łączącej wymieranie perm/trias z emisją metanu do
atmosfery, a związana z tym zmiana wartości δ13C odzwierciedlałaby
przyczyny, a nie skutek katastrofy.
Przynajmniej niektóre z
problemów można by wyjaśnić, gdyby udało się dokładnie wydatować epizody
intensywnej działalności wulkanicznej, upadku wielkich meteorytów i planetoid,
anomalii izotopowych oraz wymierań poszczególnych grup organizmów. Niestety, na
razie jesteśmy daleko od osiągnięcia tego celu, co powoduje, że ustalenie
rzeczywistych przyczyn wymierań pozostaje wciąż trudne.
Starsze badania skupiały się na
wskazaniu jednej, dominującej przyczyny każdego z wielkich wymierań. Obecnie
coraz większa grupa naukowców podziela pogląd, że wymierania powodowane są
przez wiele mechanizmów, które wspólnie doprowadzają do wyginięcia wielu lub
nawet większości gatunków. Od schematu tego odbiegają zwolennicy teorii
impaktowych – zakładających, że wymierania są wynikiem upadków dużych
fragmentów materii pozaziemskiej, od wielkich meteorytów po asteroidy. Hipoteza
taka zakłada, że to jeden czynnik (a konkretnie impakt) jest bezpośrednio
odpowiedzialny za katastrofę, natomiast wszystkie pozostałe mogły jedynie
zmienić jej rozmiary.
Aktualnie wydaje się jednak, że
do każdego z wielkich wymierań musiało doprowadzić kilka, a nawet wiele
czynników. Dobry przykład stanowi wymieranie Perm/Trias. Jego ogromne rozmiary
– wyginęło 95 procent gatunków organizmów morskich – sprawiają, że nie daje się
wskazać jednej przyczyny, która mogłaby spowodować taką hekatombę. Ani upadek
planetoidy, ani intensywna działalność wulkaniczna lub uwolnienie klatratów
metanowych nie doprowadziłyby do wymierania na tak dużą skalę, co pokazują
zresztą inne zdarzenia z dziejów Ziemi. Żaden znany impakt ani okres wzmożonego
wulkanizmu nie miał tak dalekosiężnych skutków.
Na istnienie wielu przyczyn
wskazuje dodatkowo fakt, że katastrofa z pogranicza paleozoiku i mezozoiku nie
była przypuszczalnie jednorazowym wymieraniem, ale grupą katastrof, które w
sumie doprowadziły do zagłady zdecydowanej większości gatunków żyjących wówczas
na Ziemi. Trudno przypuszczać, że wszystkie te epizody były spowodowane jedną
przyczyną, zwłaszcza że każdy z nich dotknął najprawdopodobniej innych grup
zwierząt i roślin.
Na kilka oddzielnych epizodów
wymierania organizmów wskazywały próby dokładnego wydatowania momentu
wyginięcia poszczególnych grup organizmów dotkniętych katastrofą. Aktualne
datowania wciąż nie są jeszcze precyzyjne, jednak nie ulega wątpliwości, że
trylobity, koralowce Rugosa, wielkie otwornice oraz niektóre spośród
ramienionogów nie wymarły jednocześnie.
Badania wykonane w południowych
Chinach, gdzie zachowały jedne z najefektowniejszych profili geologicznych
dokumentujących granicę permu i triasu, pokazują, że wymieranie składało się z
co najmniej dwóch epizodów, z których drugi nastąpił 180 tysięcy lat po
pierwszym (Song et al., 2013). Co ważne, każdy z tych dwóch epizodów dotknął
inne grupy organizmów. Pierwsze wydarzenie doprowadziło do wyginięcia taksonów
żyjących w ciepłych, płytkich wodach morskich. Druga katastrofa dotknęła z
kolei przede wszystkim zwierzęta morskie żyjące w pobliżu dna. Prawdopodobną
bezpośrednią przyczyną takiego zdarzenia mogło być pojawienie się wód
pozbawionych tlenu w strefie przydennej oceanów. Pierwsze ze zdarzeń było
jednak przypuszczalnie spowodowane innymi mechanizmami; na przykład
ochłodzeniem spowodowanym gigantycznymi erupcjami wulkanicznymi.
Cytowane badania nie brały pod
uwagę wymierania zwierząt i roślin lądowych, które również poważnie ucierpiały
(zniknęło 70 procent gatunków lądowych). Ich wyginięcia nie można wytłumaczyć
brakiem tlenu w strefie przydennej. Może to oznaczać (choć nie musi), że za
wymieraniem zwierząt na lądach stała inna przyczyna niż ta, która doprowadziła
do pojawienia się strefy beztlenowej na dnach oceanów. To stanowi dodatkowy
argument na rzecz teorii głoszącej istnienie wielu przyczyn katastrofy na
granicy paleozoiku i mezozoiku.
Znamy obecnie co najmniej kilka
procesów, które mogły doprowadzić do największego wymierania w dziejach Ziemi.
Niewykluczone, że każdy z nich odegrał jakąś, mniejszą bądź większą, rolę. Oto
najważniejsze z tych czynników:
1. Działalność wulkaniczna. W
końcu permu na terenie dzisiejszej Syberii miały miejsce największe w ciągu
ostatnich 500 mln lat wylewy law. Są tak zwane „trapy syberyjskie”. Powstały
one stosunkowo szybko, oczywiście w geologicznej skali czasu. Działalność
wulkaniczna nie ograniczała się jedynie do wylewu law. Około 20 procent całych
wylewów stanowił materiał piroklastyczny, który został wyrzucony do atmosfery.
Poza tym w atmosferze znalazły się także tysiące ton gazów, które mogły
znacząco zmienić klimat na całej kuli ziemskiej. Wylewy law bazaltowych na
terenie dzisiejszej Syberii nie były jedynym przejawem wzmożonej działalności
wulkanicznej w schyłku permu. Podobne, chociaż dużo mniejsze pokrywy lawowe
powstały wówczas także na terenie współczesnych południowych Chin. Uwolnienie
tak wielkich ilości lawy oraz materiału piroklastycznego w czasie pół miliona
lat musiało mieć ogromne konsekwencje. Wśród nich należy wymienić między
innymi:
1.1. pył wyrzucony do atmosfery
mógł spowodować krótkotrwałe, silne ochłodzenie („zima wulkaniczna”),
1.2. gazy wyrzucone do atmosfery
doprowadziły do powstania kwaśnych deszczy, a być może także do zakwaszenia wód
oceanicznych,
1.3. gazy cieplarniane wyemitowane
do atmosfery mogły doprowadzić, po początkowym okresie ochłodzenia, do
globalnego ocieplenia; aktualne badania potwierdzają zresztą, że w końcu permu
i na początku triasu klimat zmieniał się raptownie.
2. Upadek planetoidy.
Katastrofa kosmiczna na dużą skalę mogłaby doprowadzić do wymierania, pytanie
jednak, czy na tak wielką skalę. W ciągu ostatnich 500 milionów lat na Ziemię
upadło wiele wielkich meteorytów. Znaleziono także ślady impaktów na znacznie
większą skalę. Żadne z tych zdarzeń nie miało jednak równie dalekosiężnych
konsekwencji. Trudno jest znaleźć dowody przemawiające za upadkiem planetoidy w
końcu Permu. Pod lodami Antarktydy ukryty jest przypuszczalnie krater, który
mógł powstać w wyniku katastrofy kosmicznej na przełomie paleozoiku i
mezozoiku. Na razie nie udało się go wydatować. Brak krateru nie stanowi
zresztą argumentu przeciwko teorii impaktowej. Planetoida mogła bowiem upaść na
ocean, a nie zachował się żaden fragment skorupy oceanicznej z tego czasu.
Dlatego też nie można jednoznacznie odrzucić opisywanej hipotezy. Na razie
brakuje dowodów przemawiających na korzyść tej hipotezy; wątpliwe też, czy
takie zdarzenie mogło samo doprowadzić do największej katastrofy w dziejach
życia na Ziemi.
3. Uwolnienie metanu z hydratów metanu.
Hydraty metanu gromadzą się (również dzisiaj) na stokach kontynentalnych, pod
osadami tworzącymi się na dnach oceanicznych. Nagłe uwolnienie metanu do
atmosfery może powodować gwałtowne zmiany klimatyczne. Trudno sobie jednak
wyobrazić, by same hydraty mogły doprowadzić do wielkiego wymierania. Poza tym
nie tłumaczą one późniejszych, triasowych zmian klimatycznych, które miały
miejsce krótko po wielkim wymieraniu. Uwolnienie hydratów powinno być bowiem
zdarzeniem jednorazowym, po którym metan gromadził się na nowo przez długie
miliony lat.
4. Zmiany konfiguracji kontynentów oraz
poziomu wód morskich. W końcu paleozoiku powstał superkontynent
Pangea, łączący w sobie niemal wszystkie lądy znajdujące się na kuli ziemskiej.
Utworzenie jednego, olbrzymiego lądu w miejsce kilku mniejszych spowodowało
zmniejszenie się powierzchni płytkich mórz szelfowych. Podobny efekt miałoby
obniżenie się światowego poziomu morza. To z kolei mogło fatalnie wpłynąć na
żyjące w nich organizmy. I rzeczywiście, zwierzęta płytkich mórz zostały najpoważniej
dotknięte wymieraniem Perm/Trias. Czynnik ten nie wyjaśnia jednak wymierania na
lądach, które również miało miejsce.
5. Brak tlenu w oceanach i/lub zmiana
chemizmu wód. Bardzo prawdopodobna bezpośrednia przyczyna
wymierania na pograniczu Perm/Trias. Musiał jednak istnieć jakiś inny czynnik,
który doprowadził do ograniczenia ilości tlenu w wodach morskich lub do ich
zakwaszenia. Niewykluczone, że tym czynnikiem była intensywna działalność
wulkaniczna, którą w tej sytuacji należy za pierwszą przyczynę wymierania.
Dyskusja nad rzeczywistymi
przyczynami wymierania permsko-triasowego będzie jeszcze trwała długo.
Niewykluczone, że trudności ze wskazaniem głównego czynnika prowadzącego do
największej katastrofy w dziejach życia na Ziemi wynikają nie tylko z braku z
satysfakcjonujących danych geologicznych, ale także z faktu, że przyczyn było wiele
i każda z nich odegrała ważną rolę.[3]
A więc kosmiczna wojna? A dlaczegożby
nie? Ten problem – odwiedzin Ziemi przez inteligentne istoty w głębokiej
Przeszłości – po raz pierwszy postawił tak konkretnie prof. Iwan Jefriemow w swej noweli pt.
„Gwiezdne okręty” (1949), w której pisze on o lądowaniu Przybyszów z Kosmosu na
mezozoicznym kontynencie azjatyckim około 70 MA temu. Polecam Czytelnikowi tą
książeczkę, bo zawarte są w niej pewne wizjonerskie myśli, choć informacje naukowe
już dawno zostały zweryfikowane i odeszły do lamusa. Otóż Obcy posługiwali się
bronią jądrową i na dodatek od czasu do czasu tłukli nią dinozaury, które
uprzykrzały im życie… NB, to właśnie oni przyczynili się do wyginięcia
dinozaurów poprzez tworzenie na Ziemi kopalni rud uranowych i torowych.
Fantazja? - no nie bardzo…
Hipoteza była odważna, ale nie
wytrzymała próby czasu, bo po odkryciach Waltera
i Louisa Alvarezów wiemy, że
było nieco inaczej i jakieś 64,8 MA temu doszło do bombardowania Ziemi przez
asteroidy, które wymazały dinozaury z oblicza naszej planety. Ta prawda jest
także jednym z plusów napięcia politycznego lat 80. XX wieku.
No właśnie, pamiętam, jak w
latach 80-tych, w samym apogeum Zimnej Wojny zastanawiano się, jakie skutki
może nam przynieść masowe użycie broni jądrowej i termojądrowej – tych
wszystkich 9,4 Gt TNT uwięzione w głowicach i bombach nuklearnych, których by
użyto w przypadku konfliktu.[4]
Wszystkie kalkulacje i obliczenia wiodły do tego, że skończyłoby się to totalną
katastrofą, przy której biblijny Armagedon to pestka. Uczeni tylko zastanawiali
się nad tym, czy końcem tego konfliktu byłaby zima jądrowa czy totalny efekt
cieplarniany. Tak czy owak, byłaby to hekatomba wszystkich istot żywych na
naszej planecie, no może poza największymi głębiami Wszechoceanu i jaskiniami,
i w konsekwencji Ziemia skończyła by tak, jak planeta Regis III w powieści
Lema.
Jak już powiedziałem coś
takiego mogło zdarzyć się co najmniej dwukrotnie w historii Ziemi. Tylko – no
właśnie – skoro coś takiego miało miejsce, to czy są tego materialne ślady?
Obawiam się, że jeżeli nawet,
to zostały one starte przez naturalne kataklizmy, które musiały
wywołać te wojny. Powodzie, huragany, opady tefry, lodowce czy też tsunami –
albo wszystko razem musiały doprowadzić do zniszczenia tego, czego nie
zniszczyły walczące strony.
Może udałoby się znaleźć jakieś
ślady wykorzystania energii jądrowej w postaci produktów rozpadu ciężkich jąder
uranu, neptunu, toru czy plutonu – ale znów – czy bylibyśmy w stanie odróżnić
je od naturalnych źródeł radioaktywności naszej planety?
Pewna
nadzieja jest w poszukiwaniach jąder pierwiastków nie istniejących naturalnie
we Wszechświecie, wytwarzanych w reaktorach jądrowych, ale z uwagi na dzielące
nas przepaście Czasu, większość z nich rozpadła się do cna, a pozostałe po nich
produkty zostały rozproszone.[5]
Tym
niemniej jednak może poprzez jakiś szczęśliwy traf uda się nam znaleźć takie
skupiska…?
Cały problem polega jednak na
barierze w umysłach wielu tzw. „uczonych”, dla których idea o możliwych
odwiedzinach z Kosmosu jest nie do przyjęcia. Osobiście uważam, że odwiedziny
są niezmiernie rzadkie – raz na 100.000 – 1 mln lat – ale nie zapominajmy, że
wedle uczonych Ziemia istnieje już niemal 4,5 mld lat, a cały Kosmos około 18
mld lat. Więc czasu na odwiedziny jest dosyć. I nie tylko na odwiedziny. Wojny
gwiezdne mogły być prowadzone na Ziemi i w Układzie Słonecznym, więc ich ślady
mogłyby pozostać na Księżycu, Marsie i asteroidach. Istnieje możliwość, że
Wenus stała się ofiarą takich działań i teraz smaży się w wywołanym sztucznie
efekcie cieplarnianym, zaś Mars na odwrót – został zamrożony przez efekt
globalnej zimy… Ale tego dowiemy się na pewno, kiedy wreszcie
zagłębimy łopaty w glebie tych planet.
Komentarze
z KKK
Witam!
Robert oczywiście
masz rację, cyt. "Niewykluczone, że
trudności ze
wskazaniem głównego
czynnika prowadzącego do największej
katastrofy w dziejach życia na Ziemi wynikają nie
tylko z braku z satysfakcjonujących danych geologicznych, ale także z
faktu, że przyczyn
było wiele
i każda z
nich odegrała ważną rolę."
Nie jestem
astronomem ale od dwóch lat zwracam uwagę na
zmianę położenia
gwiazdozbioru Kasjopei i Wielkiej Niedziedzicy! To oznacza zmianę Osi
Ziemi. Skutki tego mogą być katastrofalne... ale nie, nie muszą. Na
razie zmienia się klimat...
Jako
wizjonerka przypomnę moją wizję "Studnia Czasowa"
Pozdrawiam
serdecznie – Eleonora
Polecam moje
opowiadania na stronie „Opowieści łotrzykowskie Daniela L.” – „Daeghtine” - http://daniel-laskowski.blogspot.com/2018/10/opowiadania-wakacyjne-203.html,
„Berenika i wieloryby” - http://daniel-laskowski.blogspot.com/2018/09/opowiadania-wakacyjne-191.html
i inne. Przedstawiam tam m.in. hipotezy odnośnie wielkich
wymierań i ich
przyczyn. Daniel Laskowski
Witam ponownie...
Właśnie przeczytałam artykuł który wyjaśnia wiele spraw...
"Czy istnieje kosmiczna wojna między pozaziemskimi
cywilizacjami?"
tłumaczenie automatyczne:
"Walka z istotami
pozaziemskimi w celu podboju kosmosu?
Wiceprezydent nic nie
związanej z obcymi
zadeklarować, w rzeczywistości, wspominał Rosja i Chiny jako swoich głównych rywali w podboju
przestrzeni, zapewniając, że te narody pracują nad podobnymi projektami z ziemią.
Chociaż Trump wydał już rozkaz stworzenia
nowego frontu militarnego, Kongres Stanów Zjednoczonych nie
zatwierdził jeszcze budżetu na stworzenie: czy Chiny czy Rosja rzeczywiście staną się rywalami Stanów Zjednoczonych w wojnie kosmicznej? Czy te oświadczenia będą sposobem na odwrócenie uwagi i ukrycie prawdy o tym, co dzieje się we wszechświecie i wojnie między pozaziemskimi
cywilizacjami?" - Eleonora
[1]
Stanisław Lem – „Niezwyciężony”, op.cit.
[2]
Wikipedia.
[4] Dane
według SIPRI w 1984 roku.