Rozdział VI - MILLENIUM PO WYBUCHU
Jak przyszedł
PŁOMIENNY POTOP - Ludzkość jak Fenix wstaje z popiołów starego świata - „Jestem
głosem wołającego na pustyni” - Naszyjnik z elementów elektronicznych i
techniczny schemat ideowy jako relikwia - Naród atomowych schronów.
I nastał potem dzień, kiedy Synowie Boży stanęli przed Panem
i był pomiędzy nimi także Szatan i stał przed oczyma Jego.
I tak zwrócił się do niego Pan: >>Skądże przybywasz
Szatanie?<<. A Szatan odpowiedział tak, jak to miał we zwyczaju:
>>Okrążyłem Ziemię i schodziłem ją.<<
I rzekł Pan do Szatana: >>A przypatrzyłeś się prostemu
i szczeremu księciu, słudze memu, Imieniu, który nienawidzi zła i miłuje
pokój?<<
Szatan odpowiadając, rzekł: >>Czyż Imię daremnie lęka
się Boga? Czyż nie pobłogosławiłeś jego ziemi wielkim bogactwem i nie uczyniłeś
go możnym między narodami? Lecz wyciągnij nieco swą dłoń i ujmij mu z tego, co
ma a pomnóż moc jego wroga. Czy w twarz Ci nie będzie złorzeczył?<<
Rzekł Pan do Szatana: >>Oto cały majątek jego w twojej
mocy. Tylko jego samego nie tykaj.<<
I odszedł Szatan sprzed oblicza Bożego.
Zaprawdę książę Imię nie był jak święty mąż Hiob, kiedy
bowiem jego ziemie dotknęły nieszczęścia, a jego lud zubożał, kiedy zobaczył,
że nieprzyjaciel jego wzrasta w moc, poczuł strach i stracił ufność do Boga i
powiedział sobie: >>Muszę uderzyć nim nieprzyjaciel zdruzgocze mnie, nie
biorąc miecza do ręki.<< I zaprawdę tak było w owych dniach [...], że
książęta ziemi utwardzili swoje serca przeciwko prawu Pana, a pycha ich była
niezmierzona. I każdy z nich myślał w duchu, że lepiej by wszyscy przepadli,
niżby wola jednego księcia przeważyła jego wolę. Albowiem możni tej ziemi
zmagali się o najwyższą władzę nad wszystkim. Przez kradzież, zdradę i oszustwo
chcieli zyskać władzę, wojny zaś bardzo się bali i drżeli, albowiem Pan Bóg
dopuścił, by mędrcy owych czasów poznali machiny, którymi można zniszczyć cały
świat, a w ręce dano im MIECZ ARCHANIOŁA, którym Lucyfer został
strącony, aby ludzie i książęta lękali się Boga i ukorzyli przed najwyższym.
Lecz nie ukorzyli się.
Szatan rzekł do jednego z książąt: >>Nie lękaj się
dobyć miecza, albowiem mędrcy zwiedli cię, powiadając, że świat będzie do końca
zniszczony. Nie słuchaj rad słabych, albowiem nadzbyt cię straszą i służą twoim
wrogom, wstrzymując twą rękę wzniesioną przeciwko nim. Uderz, a wiedz, że
będziesz królem nad wszystkim.<<
I książę usłuchał słów Szatana i wezwał przed swe oblicze
wszystkich mędrców królestwa, i żądał, by poradzili mu, w jaki sposób
nieprzyjaciel może być zniszczony tak, by nie ściągnąć gniewu Bożego na swe
królestwo. Lecz większość mędrców rzekła: >>Panie, to niemożliwe,
albowiem nasi wrogowie mają miecz, jaki tobie daliśmy, a jego żar jest jak
ogień piekielny i jak furia słońca, bo ze Słońca wziął swój płomień.<<
>>Trzeba zatem, byście mi uczynili jeszcze inny, który
byłby siedem razy gorętszy, niż samo piekło<< - rozkazał książę, jego
zuchwałość była bowiem większa, niż zuchwałość faraona.
I wielu z nich rzekło: >>Nie panie, nie żądaj tego od
nas, albowiem wystarczy dym z takiego ognia, jeśli tylko rozpalimy go dla
ciebie, by wielu zginęło.<<
I wpadł książę w gniew, słysząc ich odpowiedź, i jął
podejrzewać, że go zdradzili, i wysłał pomiędzy nich swoich szpiegów, by
poddali ich próbie i sprzeciwili się im, a wtedy mędrców ogarnął lęk. Niektórzy
z nich zmienili swą odpowiedź, by nie padł na nich jego gniew. [...] Ale jeden
z czarowników był na podobieństwo Judasza Iszkarioty i dał świadectwo nader
przebiegłe, zdradziwszy wszystkich braci, okłamał wszystkich ludzi, mówiąc, by
nie lękali się demona Opadu. Książę wysłuchał bacznie tego fałszywego mędrca,
którego imię było Miedzianoczoły i kazał szpiegom oskarżyć wielu mędrców przed
ludem. Najmniej mądrzy spośród czarowników wpadli w przerażenie i doradzali
księciu wedle jego pragnień, mówiąc: >>Tego oręża można użyć, byle nie
przekraczać takich a takich granic, bo wtedy na pewno wszyscy zginą.<<
I książę poraził miasta swych wrogów owym ogniem i przez
trzy dni i trzy noce jego wielkie katapulty i żelazne ptaki raziły ich gniewem.
Nad każdym miastem ukazało się słońce jaśniejsze, niż słońce na niebie i zaraz
to miasto nikło i topiło się niczym wosk w płomieniu pochodni, a jego
mieszkańcy zatrzymywali się na ulicach i skóra na nich dymiła i stali się jak
bierwiona rzucone na rozżarzone węgle. A kiedy gniew słońca ustał, całe miasto
płonęło i z nieba uderzył ogromny piorun niby wielki młot PIK-A-DON, by je do
końca zmiażdżyć. Jadowite dymy opadły wszędzie na ziemię, i ziemia rozgorzała w
nocy od wtórnego ognia, a przekleństwo wtórnego ognia powodowało parchy na
skórze i sprawiło, że wypadały włosy i krew umierała w żyłach.
I wielki smród wzbił się z ziemi po same niebiosa. Podobną
do Sodomy i Gomory stała się ziemia i wszędzie były ruiny, nawet w krainie
owego księcia, albowiem wrogowie jego nie powstrzymali się od zemsty i wysłali
ogień, by pochłonął jego miasta, tak jak ich. Smród rzezi stał się przykry
Panu, który przemówił do księcia Imienia, powiadając: >>Cóż za ofiarę
całopalną przygotowałeś przede mną? Cóż to za woń wzbija się z miejsca
całopalenia? Cóżeś uczynił mi całopalenie z owiec czy kóz, czy też ofiarowałeś
swemu Bogu cielca?<<
Ale książę nic nie odrzekł i Bóg powiedział:
>>Uczyniłeś ofiarę całopalną z synów moich.<<
I Pan zabił go wraz z Miedzianoczołym zdrajcą, i spadła
zaraza na ziemię, a szaleństwo ogarnęło rodzaj ludzki, więc ukamienowano
mędrców i możnych, którzy pozostali jeszcze przy życiu.[1]
Profesor Carl
Sagan uważa za przekonywujący dowód na import hi-tech w przeszłości jakiś
artefakt wymykający się ramkom czasowym swej epoki. Wyobraźmy sobie coś takiego
- w starym rękopisie iroszkockim znajdujemy np. schemat obwodów nowoczesnego
radioodbiornika... Coś podobnego posłużyło w 1959 roku Walterowi M.
Millerowi jr. na kanwę jego znakomitej (nagrodzoną Hugo Award w 1961 roku)
powieści pt. „Kantyk dla Leibowitza”, z której zaczerpnąłem cytat na
rozpoczęcie tego rozdziału. Ta godna uwagi książka jest dziełem mówiącym o
losach Ludzkości, która po nuklearnej wojnie cofa się w rozwoju do
Średniowiecza, co wprost koresponduje z główną myślą naszej pracy. Opowiadanie,
jakie ją poprzedziło, było opublikowane także w książce Jacquesa Bergiera
i Louisa Pauwelsa pt. „Poranek magów”, która została bardzo ciepło
przyjęta przez cały fandom sf i paleokontaktowców.[2]
Amerykański autor
napisał ogromną, czterystustronicową powieść, w której czytamy, jak to
odrodzony Kościół katolicki za pośrednictwem mnichów z Albertiańskiego
Zakonu Błogosławionego Leibowitza, bierze na siebie trud i odpowiedzialność
chronienia światła poznania dla tych, którzy przeżyli. Uda się im tego dokonać
za cenę nieprawdopodobnych wysiłków, cierpień i ofiar, jak to było z mnichami
iroszkockimi, którzy zachowali skarby myślowego dorobku Starożytności dla
następujących czasów Średniowiecza. Ten podziwu godny fresk Waltera M. Millera
jr. nieraz wyciska łzy z oczy czytelnika, ale nie jest to prymitywny tear-jerker rodem z Hollywood czy bezdennie głupi latynoski
serial-tasiemiec, a bolesny obraz odrodzenia się ludzkiej cywilizacji z ruin i
popiołów starego świata spalonego płomieniami jądrowego Armageddonu...
„Memorabilia”, to
zbiór świętych tekstów, który w przedstawieniu autora, mnisi zestawili z
chaotycznych wyrywków zachowanych książek i „Encyclopedia Britannica”, zawierał
wszystkie zachowane pamiątki po Ludzkości, co w czasie p o
wojnie atomowej było w zbiorze tej miniaturowej Biblioteki
Aleksandryjskiej wyliczone w ponurym opisie. Czytamy w „Memorabiliach” za
pośrednictwem Waltera M. Millera jr.:
Ze zmieszania języków, ze stopienia się szczątków wielu
narodów, ze strachu wyrosła nienawiść. I nienawiść powiedziała:
>>Ukamienujmy, rozszarpmy i spalmy tych, którzy to uczynili. Złóżmy
ofiarę całopalną ze wszystkich, którzy dokonali tej zbrodni wraz z ich
naimitami i mędrcami niechaj zginą w płomieniach wraz ze swymi dziełami,
imionami, a nawet pamięcią po nich. Zniszczmy ich wszystkich i nauczmy nasze
dzieci, że świat się stał nowy, i że mogą nic nie widzieć o sprawach, które
dokonały się przedtem. Uczyńmy wielkie Sprostaczenie, a wtedy świat zacznie się
od nowa.<<
Tak więc spełniło się, że po Potopie, Opadzie i plagach,
szaleństwie i pomieszaniu języków, wściekłości przyszło krwawe prostaczenie,
kiedy to jedni ocaleni rozdzierali innych ocalonych - członek po członku,
zabijając władców, uczonych, przywódców, techników, nauczycieli i każdego, kogo
przywódcy rozpasanej tłuszczy uznali za zasługującego na śmierć za to, że
pomagał w tym, że Ziemia stała się tym, czym się stała.[3]
Kolektywne szaleństwo
ogarnęło w powieści Millera całe kontynenty na okres czterech pokoleń, kiedy to
dzieci wraz z mlekiem matek wysysały nieprzejednaną nienawiść do wszelkiego
poznania. Immodica ira gignit insaniam - bezgraniczny gniew - jak
wiadomo - rodzi szaleństwo. Na koniec, kiedy wymordowano wiedzących, zwrócono
się z braku tych ostatnich przeciwko umiejącym czytać i pisać. Inteligencja
oblekła się w habity i sutanny, a potem zamknęła na grubymi murami klasztorów,
gdzie jednak od czasu do czasu dopadała ich brutalna pięść prymitywów. Mnisi
byli ścigani, mordowani, paleni na stosach zrobionych z ich archiwów, tak więc
męczenników przybywało setkami.
Hagiografia
błogosławionego Leibowitza opisana w foliałach starych rękopisów w bibliotece
klasztoru na skraju pustyni Utah wskazuje na to, jak starannie Miller jr.
budował swoją koncepcję alternatywnej historii.[4] Inżynier systemów
obronnych Issac Edward Leibowitz schronił się do klasztoru oo. Cystersów
przed prześladowcami. Kiedy po sześciu latach bezskutecznych poszukiwań swej
żony Emily, czy choćby tylko jej grobu, Leibowitz uwierzył w to, że ona nie
żyje - bowiem cały obszar południowego-zachodu Stanów Zjednoczonych będący
celem atomowego ataku wykluczył możliwość jej przeżycia - wtedy to właśnie
Leibowitz wstąpił do zakonu. Po złożeniu ślubów zakonnych wraz ze swymi
współbraćmi w Nowym Watykanie złożyli petycję o pozwolenie utworzenia nowego
zakonu oo. Albertynów, nazwanego tak ku pamięci Alberta Wielkiego von
Böllstadt (1193-1280), patrona wszystkich uczonych.[5]
Po 12 latach
cierpliwego czekania, z papieskiej kurii przyszło zezwolenie. Nowe zgromadzenie
miało w tajemnicy gromadzić i chronić resztki kulturalnego dziedzictwa
Ludzkości, które uniknęły zaginięcia w atomowym kataklizmie oraz deponować
zachowane księgi i dokumenty. Członkowie zakonu dzielili się na „tropicieli
książek” i „pamiętaczy”. Ci pierwsi przemycali księgi na południowo-zachodnią
pustynię, gdzie je zakopywano w pojemnikach do gorącego piachu, zaś ci drudzy
zapamiętywali całe książki i traktaty na wypadek, gdyby któreś z nich
przepadły.
Raz, kiedy Leibowitz
sam przewoził książkową kontrabandę, został zdemaskowany jako ukrywający się
pod habitem uczony - specjalista od produkcji systemów broni. Został on spalony
wraz z kilkoma pojemnikami książek, zas sam klasztor - zbudowany na zbiorniku
wodnym - trzykrotnie dewastowano, zanim skończyły się przesladowania.
Walter M. Miller jr.
bardzo sugestywnie opisuje proces ochrony poznania, jak i czasy, kiedy
zachowane informację uzyskują swą minimalną wartość:
Na początku, w czasach Leibowitza [...] mieli nadzieję, że
czwarte lub piąte pokolenie zechce odzyskać swoje dziedzictwo. Ale mnisi z
pierwszych lat nie wzięli pod uwagę, że człowiek ma łatwość płodzenia nowego
dziedzictwa kulturowego w ciągu niewielu pokoleń, jeśli poprzednie zostanie
doszczętnie zniszczone, łatwość płodzenia go dzięki prawodawcom i prorokom,
geniuszom i maniakom; za pośrednictwem Mojżeszów i Hitlerów, za pośrednictwem
jakiegoś ciemnego tyrana, ojca narodów, kulturalne dziedzictwo można przyswoić
sobie miedzy zmierzchem a świtem, i niejedno w ten sposób sobie przyswojono.[6]
Przez sześć stuleci
ciemnoty mnisi stale studiowali i spisywali swój skromny dobytek. Czekali...
większość tekstów, które chronili, były do niczego, niektórych z nich nawet do
końca nie rozumieli. Ale dobrym mnichom wystarczyło to, że maja wiedzę w
rękach... To właśnie były „Memorabilia”, a ich zadaniem było je chronić - i
chroniliby je, nawet jeśli czasy ciemnoty miałyby trwać jeszcze dziesięć
stuleci, albo nawet dziesięć tysiącleci!...
We wstępie do swego
dzieła, autor zapoznaje nas z postacią brata Francisa Gerarda z Utah,
który pragnie uczcić swój nowicjat obrzędowym postem na pustyni, nieopodal jakichś
przedpotopowych ruin zawianych piaskiem i zapomnieniem. Wędrowiec, który
pewnego dnia przechodził po starej drodze wskazał mu głaz, który przykrywał
wejście do ciemnego otworu. Po dramatycznym wejściu do podziemi, brat Francis
przy pomocy skromnej znajomości „przedpotopowej angielszczyzny” przeczytał na
poły zatarty napis na ścianie szybu. Napisany przez zamierzchłą cywilizację
napis brzmiał dlań tak oto:
SCHRON DLA PRZETRWANIA OPADU
Maksymalna pojemność - 15
Zaopatrzenie w przeliczeniu na jednego użytkownika: 180 dni.
Podzielić przez liczbę użytkowników. Wchodząc do schronu upewnij się, czy
pierwszy właz jest szczelnie zaryglowany, czy osłona zabezpieczająca przed
wtargnięciem osób napromieniowanych jest pod napięciem, czy światła
ostrzegawcze na zewnątrz zostały włączone...[7]
Sens napisu był
biednemu nowicjuszowi jasny, Francis znalazł się przed wejściem do mieszkania
nie jednego, ale piętnastu demonów! On sam żadnego Opadu nigdy nie widział, ale
tradycja przekazywała, że sam Leibowitz natrafił na tego potwora na skraju
pustyni i przez kilka miesięcy był przez niego porażony, czy nawet demon się w
niego wcielił, dość na tym, że wywleczono z błogosławionego demona poprzez
chrzest połączony z egzorcyzmami... Opad przedstawiano tedy jako jaszczura, którego
zrodził PŁOMIENNY POTOP, a także jako koszmar, który we śnie straszy panny -
wszak nie na darmo o mutantach mówiło się Dzieci Opadu...
Przerażony Francis
przeżegnał się i ustami zsiniałymi ze zgrozy zaczął wymawiać słowa modlitwy:
... Od zerowego punktu wybuchu
wybaw nas, Panie.
Od kobaltowego deszczu
Wybaw nas, Panie.
Od deszczu strontu
Wybaw nas, Panie
Od opadu cezu
Wybaw nas, Panie.
Od przekleństwa Opadu
Wybaw nas, Panie.
Od tego, byśmy się rodzili potworami
Wybaw nas, Panie.
Od przekleństwa zniekształceń ciała
Wybaw nas, Panie.
Od przekleństwa promieniowania
Wybaw nas, Panie.
A morte perpetua
Domine, libera nos.[8]
Słowa dziwnej
modlitwy, którą autor włożył w usta swego bohatera sprawiły, że nowicjusz
poczuł się pewniej i zdobył się na odwagę, by pójść poprzez hałdę gruzów do
chodnika, po schodach. Poprzez wąski otwór dostał się do jakiegoś
pomieszczenia, gdzie na podłodze stały zasypane do połowy jakieś metalowe
skrzynie, biurko i drzwi z zatartym napisem.
W podziemnym
pomieszczeniu Francis zapalił ogień i przeszukał całą wolną przestrzeń. Poza
metalowymi skrzyniami i biurkiem, które się nie dały otworzyć, znalazł on tam
czaszkę ze złotym zębem i metalową, skorodowana walizeczkę, która
nieoczekiwanie udało mu się otworzyć. Poza papierami znalazł on tam drobne
kawałeczki metalu i szkła, które kiedyś dawno temu tworzyły miniaturowe obwody
komputera:
Były to przeważnie małe rurki z drucianym wąsem przy każdym
z końców. Takie przedmioty nie były dla niego niczym niezwykłym. Zgromadzono
ich trochę w małym muzeum opactwa - różnego wymiaru, koloru i kształtu. Kiedyś
widział, jak szaman pogańskiego ludu ze wzgórz nosi cały ich sznur, jako
obrzędowy naszyjnik. Ludzie ze wzgórz myśleli o nich jako o >>częściach
ciała Boga<<, bajecznej >>machina analytica<<, czczonej jako
najmądrzejszy z bogów. [...]
Podobne drobiazgi w muzeum były ze sobą połączone,
aczkolwiek nie w kształt naszyjnika, ale w skomplikowaną i bezsensowną
gmatwaninę leżącą na dnie małego pudełka oznaczonego etykietką: >>Chassis
radia. Przeznaczenie niepewne<<.[9]
Na dnie walizeczki
nowicjusz znalazł małą kartkę, a na niej schemat nakreślony białymi liniami na
niebieskim tle i podpisanym jako: Projekt obwodu - Leibowitz I. E.
Ta pisemna relikwia,
której autorem był bez wątpienia sam założyciel zakonu, stała się w przyszłości
przeznaczeniem Francisa. Przez długie lata studiował on schemat tranzystorowego
urządzenia, który on sam interpretował jako: Szczytową abstrakcję
transcendentalnej jakości wyjaśniającej myśl błogosławionego Leibowitza.
Przeniósł ten rysunek na bogato iluminowany pergamin z wyobrażeniami Boga na
tronie, emblematem Zakonu Albertiańskiego i podobizną Błogosławionego. A
wszystko to w stu barwach, kwiatach, owocach, liściach i heraldycznych
zwierzętach...
Na tym miejscu kończę
streszczanie fragmentu powieści Millera jr., i powracam do hipotezy prof.
Sagana o artefaktach w kształcie schematu elektronicznego w średniowiecznej
iluminacji. I tutaj powinniśmy zadać pytanie, jaką właściwie mamy szansę, że
taki dowód będzie w przyszłości znaleziony? Jak to przed chwilą wspomniałem,
los powieściowego brata Francisa był nieodłącznie sprzężony z odkryciem
materiałów piśmiennych w starym schronie przeciw-atomowym, i myślałem tak
dosłownie. Finis coronat opus. Nieszczęsnego mnicha w drodze do Nowego
Watykanu napadają i rabują mu dzieło jego życia, piętnastoletniej pracy, a w
drodze powrotnej przyjmie on - wzorem swego patrona - męczeńską śmierć z rąk
dwójki ludzkich mutantów, żałosnych Dzieci Opadu, które pożywiły się
ciałem nieszczęsnego mnicha przedłużając w ten sposób o kilka dni swą żałosną
egzystencję...
W powieści Millera
jr. występuje grupa ludzi, która poświęca się i w podziemiach kościoła stara
się zachować w barbarzyńskim świecie choć część ogromnego dziedzictwa
przeszłości - postawa, która znalazła swój wyraz już w połowie lat 60. XX
wieku.
W tym czasie
specjaliści z firmy Westinghouse Electric Co. Ltd. Zakopali w ziemię koło
Nowego Jorku dwie metalowe skrzynie z materiału twardszego od stali, które do
roku 6965 powinny wytrzymać wszelkie kataklizmy z wybuchami jądrowymi włącznie.
W specjalnych
kontenerach zdeponowano informacje o naszych czasach, kulturze, która
przekroczyła próg wieku atomowego, mikrofilmy, plany, wykresy obrazujące
przedmioty życia codziennego, dzieła sztuki i złożone elektroniczne przyrządy i
narzędzia. Przy pomocy uniwersalnego klucza językowego, który na potrzeby
naszych następców opracował John Harrington, będzie można zrekonstruować
dwa tysiące lat naszej cywilizacji, dawno po jej zniszczeniu...
Nie dajmy się zwieść
stwierdzeniom polityków, którzy nam mówią, że Zimną Wojnę i z nią i groźbę
nuklearnej katastrofy można uważać już za przeszłość.[10] Bellum ita suspiciatur
ut nihil aliud nisi pax quaesita videatur - wojnę należy zaczynać tak by
było widoczne, że nie idzie o nic innego, jak o pokój. Żyjemy w czasach, w
których została naruszona równowaga sił dwóch bloków i wciąż istnieje ryzyko
samobójczego globalnego konfliktu.[11] To oczywiste, że bronie
nuklearne nie są wycelowane w chatki Zulusów czy Eskimosów, a w najbardziej
newralgiczne punkty naszej cywilizacji. Po ich zniszczeniu, pozostałe narody
nie byłyby w stanie odtworzyć już tak wysokiego poziomu cywilizacyjnego, bowiem
nie uczestniczyły w jego tworzeniu.
Wyobraźmy sobie
taką straszną sytuację, która - miejmy nadzieję - nigdy nie będzie miała
miejsca, że jeżeli grupa szaleńców wywoła na naszej planecie globalną wojnę
jądrową, to na jakie cele zostaną użyte BMR? Na bezludną Saharę? Nie. Na trudno
dostępne stoki Himalajów? Też nie. Na Biegun Północny czy Południowy? Oczywiście,
że nie, bo i po co?... Na ubogie osady Indian południowoamerykańskich w Andach?
Pewnie, że nie, bo i na co? Zatem na atole pacyficzne porośnięte gajami palm?
Po co? No to na osady australijskich Aborygenów? A po kiego licha? Na szałasy i
lepianki afrykańskich Murzynów czy ziemianki Malijczyków? Też bez sensu. Na
północnoamerykańskich Indian na pustyniach Meksyku czy Arizony? Oczywiście nie,
no to może na potomków Majów w dżynglach Jukatanu? Brednia. Na rosyjskich
>>kriestian<< i >>ochotczykow<< w syberyjskiej tajdze i
tundrze? Nie ma po temu powodu. Na amazońskie plemiona? A co one komu zrobiły?
Nie, cele ataku BMR będą leżały w centrach cywilizacyjnych, tam - gdzie żyją i
pracują miliony ludzi. Te właśnie kraje zostaną wymazane z map Ziemi.[12]
Całe połacie kuli
ziemskiej zmienią się w radioaktywne pustynie i stulecia działania
promieniowania jonizującego wygubi wszelką roślinność...
Ci, którzy przeżyją
tę katastrofę, będą narażeni na mutacje, a ze zniszczonych miast nic nie
zostanie już po dwustu latach. Natura będzie niczym nieskrępowaną siłą, która
wyrówna ruiny, stal i żelazo skoroduje i obróci się w rdzawy proch.[13]
Ponad stu naukowców,
w tej liczbie kilku noblistów, którzy w październiku 1983 roku wzięło udział w
waszyngtońskiej konferencji zorganizowanej przez Amerykańskie Towarzystwo
Ekologiczne, pt. „Długookresowe, ogólnoświatowe biologiczne skutki wojny
jądrowej” byli w swych prognozach o wiele bardziej pesymistyczni, niż Erich
von Däniken.[14]
Pierre Rousseau w swej pracy pt.
„Historia przyszłości” dramatycznie opisał przebieg „elektronicznego Kriegsspielu”
w pierwszej fazie niszczycielskiej wojny. Wyobraźcie sobie głęboką, ciemną noc
po dyplomatycznym przyjęciu, które stargało nerwy światowych mocarstw i:
... wszystkie
stacje radiolokacyjne, które pracowały w paśmie A jak Alfa nadawały alarmowe
wezwanie: >>W odległości 4.800 km zaobserwowano dziesiątki podejrzanych
rakiet<<. Jeżeli są to rakiety nieprzyjaciela, to pozostało jakieś 10-11
minut do ich unieszkodliwienia. Rakiety lecą na wysokości 100 km z prędkością
7,7 km/s. Władze i Sztab Generalny są już powiadomione. OPB jest w stanie
alarmu i antyrakiety wystartowały.
30% pocisków
zestrzelono, ale pozostałe 70% przelatuje przez obronę i głowice wodorowe o
mocy 20-100 Mt TNT spadają na swe cele. Ludzie zamknięci w schronach poprzez
kamery TV widzą zagładę swych miast, które w sekundzie zostały wymazane z mapy
świata. Wystarczył jeden jedyny pocisk, by ich miasto z drapaczami chmur i
pałacami zmieniło się w proch i pył...
Elektroniczne
urządzenia działały z taką precyzją, że rakieta, którą sterowały wybiła w
środku miasta krater o średnicy 10 km, z którego wyrzucona została ognista kula
o temperaturze 5.000.000 K. A potem celami stawały się mniejsze miasta, porty,
węzły komunikacyjne, zagłębia przemysłowe, elektrownie jądrowe i normalne,
fabryki i przetwórnie wzbogaconego uranu i plutonu. Aby zniszczyć cały
potencjał gospodarczy i militarny - zwłaszcza wyrzutnie pocisków ICBM -
nieprzyjaciel obrzuca po prostu terytorium kraju głowicami wodorowymi. To jednak
w niczym nie przeszkodzi w odwetowym uderzeniu. Z podziemnych silosów, okrętów
podwodnych czy ruchomych wyrzutni wylatują rakiety, aby przenieść swój
śmiercionośny ładunek z kolei do kraju agresora, wbrew temu, że kraj
zaatakowany już nie istnieje.[15]
Tracą sens słowa >>atak<< i >>obrona<<, a ilość ofiar
sięga setek milionów...
Nie ma już kogo
atakować, ani kogo bronić.
Cała wojna jest
tylko partią szachów rozgrywaną przez grupki technokratów ukrytych pod ziemią i
we Wszechoceanie. na powierzchni Ziemi nie zostaje zupełnie nic i daremnie
szukalibyśmy na tysiącach kilometrów kwadratowych jakiejś żywej istoty.
Wszystko się spaliło w blasku ognistych kul, czy zostało rozpylone przez fale
uderzeniowe podmuchu >>overkillu<<, albo zniszczone promieniowaniem
gamma. Wbrew temu, walka prowadzona przez zamkniętych w betonowych schronach
trwa nadal. Abstrakcyjna walka w wirtualnych przestrzeniach prowadzona przez
komputery...[16]
W tydzień po wybuchu
wielkiej, globalnej wojny i po użyciu połowy zasobu głowic jądrowych - nad
północną hemisferą Ziemi wytworzył się dymowo-pyłowy całun, który wisiałby w
górnych warstwach atmosfery przez całe miesiące. Każda głowica o mocy rzędu 1
Mt TNT wyrzuca w powietrze powyżej 100.000 ton pyłu, do czego należałoby
jeszcze dodać słupy dymu z płonących miast, pól i lasów. Gros promieniowania
słonecznego zostałaby odbita z powrotem w przestrzeń kosmiczną, przez co na
północ od równika zapadłaby „nuklearna zima” z temperaturami co najmniej -25oC.
Powierzchnia wód zamarzłaby i wszystko, co przeżyłoby ten Armageddon umarłoby z
pragnienia. Mróz zniszczyłby wszelkie rośliny i plony - gdyby wojna wybuchła na
wiosnę lub w lecie. Całun nie dopuściłby do powierzchni Ziemi światła
słonecznego i ustałby proces fotosyntezy z wiadomym skutkiem.
Po pewnym czasie
radioaktywne obłoki przeniknęłyby na półkulę południową, co natychmiast
odbiłoby się na jej klimacie i ekologii[17] - najbardziej
ucierpiałyby obszary lasów deszczowych Amazonasu, Konga i Indochin. Ich
ekosystemy są najbardziej wyczulone na zmiany temperatury. Z kolei mieszkańcy
równikowych metropolii zaczęliby z braku żywności masowo migrować w głąb lasów
równikowych. Wybrzeża opustoszałyby, to pewne, a to za sprawą radioaktywnego
skażenia wód Wszechoceanu i żyjących tam jadalnych stworzeń morskich.
Radioaktywny fall-out
trwałby całe tygodnie. Opad ten dałby skażenia mieszkańców półkuli północnej
wynoszące w najlepszym wypadku 250 REM[18] - przy czym połowa
obszaru dostałaby długotrwałą dawkę promieniowania rzędu 100 REM, co
spowodowałoby gigantyczny skok zachorowań na nowotwory i powstanie masowych
letalnych mutacji genetycznych.
A to jeszcze nie
byłoby wszystko. Wciąż jeszcze nie pisałem o potężnym czynniku niszczącym,
jakim jest ogień. Na ogromnych powierzchniach wybuchłyby burze ogniowe - ogromnych
rozmiarów pożary powierzchniowe - spowodowanych już to błyskami promieniowania
podczerwonego eksplozji nuklearnych, już to od piorunów z licznych burz
wywołanych ogromnymi skokami temperatur. Byłyby one zupełnie niekontrolowane,
bo nie byłoby kogokolwiek, kto by je był w stanie ugasić. Całun obłoków nad
półkulą północną byłby od spodu całkiem czarny od sadzy płonących lasów, miast,
rafinerii i pól naftowych.[19]
Po głosie ostatniej
Trąby Apokalipsy, tlenki azotu: NO, NO2 i NO3 powstałe w
atmosferze osłabiłyby osłonę biologiczną ozonosfery - zawierającą trójatomowy
tlen O3 czyli ozon - w górnych warstwach atmosfery, o co najmniej
30%. Potem same spadłyby z wodą i śniegiem jako kwasy azotowy - HNO4
i azotawy - HNO3, jako kwaśne deszcze dobijając resztki roślinności
i tlenotwórczego fitoplanktonu we Wszechoceanie.
Pozbawiona ozonosfery
powierzchnia Ziemi byłaby bombardowana 2-4 razy silniejszym strumieniem
promieniowań UVA, UVB i UVC, niż ma to miejsce dzisiaj. U ludzi promieniowania
UVB i UVC powodują zgorzel i raka skóry, ślepotę i osłabienie systemu
immunologicznego organizmu powodując coś w rodzaju popromiennego AIDS!!! - zaś
pozostałe zwierzęta straciłyby wzrok - jak w powieści Johna Wyndhama pt.
„Dzień tryfidów”. Roślinność także zostałaby wypalona tym złowrogim
promieniowaniem.
I na koniec to
najgorsze. Oblicza się, że w pierwszym starciu nuklearnym zginęłoby około 1,1 -
2,0 mld ludzi, zaś dalszy miliard umierałby wskutek choroby popromiennej. Cała
reszta zmarłaby w wyniku następstw nuklearnej katastrofy: z zimna, chorób,
głodu i szaleństwa w ciemnym i zimnym świecie. Na półkuli północnej przeżyłaby
jedynie garstka ludzi rozrzucona pośród martwych zimnych i radioaktywnych
przestrzeni.
Na powierzchni
Ziemi nie zostało nic, tylko tu i ówdzie w ruinach miast wegetują wychudłe,
ubogie, nędzne stwory - ludzie. Nie zostanie niczego, bo to >>nic<<
wojna wymęczy i dobije po długiej i strasznej agonii, kiedy wszystko zabije
wszechobecna radioaktywna trucizna -
- jak opisuje
Rousseau obraz atomowej Gehenny.
Niczego lepszego nie
byłoby po użyciu innych środków i rodzajów BMR. Amerykański pisarz Richard
Wilson (1920-1987) opublikował w 1968 roku opowiadanie sf pt. „Mother for
the World”, w którym opisał działanie broni MD - Masowej Dysocjacji, po użyciu
której ludzki organizm dosłownie się rozpadał wskutek błyskawicznej reakcji
rozkładu (dysocjacji) wody w tkankach:
Nie pozostały tutaj
żadne rozkładające się zwłoki, które wszystkie rozpadły się i rozpyliły na
wietrze. Zachował się jedynie kostny pył uwięziony w sieci ubrań, rozrzuconych
w całym mieście.[20]
Po konflikcie i atomowej wojnie pomiędzy
Chinami a USA, na Ziemi pozostało jedynie dwoje ludzi - czterdziestoletni
mężczyzna i dwudziestosiedmioletnia ociężała umysłowo kobieta, która staje się
pramatką całej nowej Ludzkości. I kiedy w tej wariacji na temat wygnania z
Edenu patrzy Wilson z Millerem jr. w przyszłość z niejaką nadzieją, boż ponure
tony wyzierają jedynie z opisów życia dwojga ludzi w opuszczonym i zrujnowanym
mieście, w którym dominują jedynie setki tysięcy porzuconych aut, stada dzikich
psów i wysokościowy hotel, który stał się ich Ogrodem Eden, boż daje on im
schronienie, ciepło i żywność na całe lata.
„I wszystko zacznie
się od nowa” - rozwija dalej myśl Erich von Däniken, którą już dziewięć lat
wcześniej wyraził Walter M. Miller jr., w swej książce tymi oto słowy:
Człowiek po raz
drugi, trzeci i n-ty pokusi się o zniszczenie swego świata. Być może, że i tym
razem nie przeniknie tajemnicy starych zapisów i tradycji. 5.000 lat po
katastrofie, archeolodzy będą twierdzić, że człowiek w XX wieku nie znał żelaza
i nawet po intensywnych poszukiwaniach go nie znajdą. A kiedy wzdłuż niektórych
granic znajdą pasy betonowych, przeciwczołgowych gwiazdobloków, to „wyjaśnią”,
że były to jakieś kultowe, astronomiczne linie...
Kiedy znajdą kasety
magnetofonowe, to nikt nie będzie w stanie się domyślić, że to był system
zapisywania dźwięku. Teksty mówiące o wielkich miastach, gdzie stały
wielopiętrowe domy ogłoszą niewiarygodnymi, bo takowe nie mogły istnieć. Tunele
londyńskiego metra wezmą albo za geometryczne curiosum, albo za przemyślny
system kanalizacji.[21]A
potem jeszcze znajdą legendy o żelaznych ptakach latających z kontynentu na
kontynent i o przecudownych statkach plujących ogniem i znikających w niebie...
Oczywiście będzie to tylko mitologia, bowiem - ich zdaniem - tak wielkie i
plujące ogniem ptaki nie mogły nigdy egzystować[22]...[23]
Punctum. Pozwoliłem sobie na
takie długie cytaty dlatego, że lepiej tego się nie da już napisać...
---oooOooo---
[1] Tu i dalej: Walter M.
Miller, jr. - „Kantyk dla Leibowitza“, w tłum. Adama Szymanowskiego, Poznań
1998, ss. 200-203.
[2] J. Bergier i L. Pauwels - „Le matin dec
Magiciens“, Paryż 1960.
[3] W. M. Miller jr. - op. cit. ss. 72-73.
[4] Po
zakończeniu okresu détente lat 70. XX stulecia, w latach 80. wielu pisarzy
tworzyło swe alternatywne wizje świata po III Wojnie Światowej - F. Pohl, R.
Bradbury, F. Brown, Ph. K. Dick czy nasz Marek Baraniecki - w noweli pt. „Głowa
Kassandry” - w których ludzie mozolnie odbudowywali cywilizację ze zgliszcz
starego świata - przyp. tłum.
[5]
Albertus Magnus był w swym czasie największym filozofem, przyrodoznawcą i
polihistorem, na co wskazuje jego tytuł doctorus universalis. Poza
teologicznymi i filozoficznymi traktatami napisał on szereg prac w zakresie:
botaniki, mineralogii, mechaniki, fizyki i alchemii.
[6] W. M. Miller jr. - op. cit. s. 75.
[7] W. M. Miller jr. - ibidem ss. 23-24.
[8] W. M. Miller jr. - ibidem, s. 25.
[9] W. M. Miller jr. - ibidem, ss. 32-33.
[10]
Dobitnie potwierdziły to wydarzenia z dnia 11 września 2001 roku i następstwa
tychże wydarzeń w postaci wojny afgańskiej i możliwych innych lokalnych
konfliktów na tle terrorystycznym - przyp. tłum.
[11] W
istniejących realiach politycznych przestał nam grozić globalny konflikt
antydemokratyczny Wschód kontra wolny Zachód, ale realnie zagraża nam konflikt
biedne Południe kontra bogata Północ, czego dowodzi wojna afgańska - uwaga
tłum.
[12] E. von Däniken - „Prophet der Vergangenheit“,
Monachium 1992.
[13] E. von Däniken - „Erinnerungen an die Zukunft“,
Düsseldorf - Wiedeń 1968.
[14] Zob. S. Russel - „Winter Without End?” w
“Development Forum” nr 1,1984, ss. 1-10.
[15] W
roku 1991 media przyniosły informację o tym, że takie „martwe” odwetowe systemy
istnieją zarówno w USA - znany pod kryptonimem Dead Line (Martwa Linia),
a także w ZSRR - Μёртвая Рука (Martwa Ręka), co najlepiej ilustruje
obłęd wyścigu zbrojeń pomiędzy Supermocarstwami - przyp. tłum.
[16] P. Rousseau - „Dějiny
budoucnosti”, Praga 1967, ss. 58-59.
[17] Sytuację taką opisał N.
Shute w swej powieści pt. „Ostatni brzeg”, Warszawa 1967 - przyp. tłum.
[18] W
układzie SI stosuje się obecnie jednostkę sievert (Sv), przy czym 1 Sv = 100
REM, a zatem dawki pochłonięte promieniowania gamma wynosiłyby odpowiednio 2,5
i 1,0 Sv, co wystarczyłoby do wywołania u ofiar wojny nuklearnej choroby
popromiennej. Ofiary katastrofy w Czarnobylskiej EJ pochłonęły dawki w
granicach 6-15 Sv. Niektóre z nich przeżyły dawkę 7,8 Sv, ale pozostały
kalekami do końca życia - przyp. tłum.
[19] Tak
silne pożary związałyby ogromna ilość tlenu z atmosfery Ziemi, dzięki czemu
jego ilość spadłaby z 21% do 18, a nawet 15%! Spowodowałoby to śmierć
wszystkich zwierząt wyższych, które do życia potrzebują dużej ilości tlenu.
Robert Leśniakiewicz przypuszcza, że pożary i ubytek tlenu z atmosfery Ziemi
spowodowany impaktem asteroidu na granicy Kreda/Trzeciorzęd był bezpośrednią
przyczyną wyginięcia wielkich dinozaurów. Przeżyły tylko te, które mogły
przebywać przez czas dłuższy w stanie anabiozy oraz te, których przemiana
materii wymagała mniej tlenu do podtrzymania procesów życiowych: żółwie,
krokodyle, węże i leinazaury wtedy zamieszkujące okolice Bieguna Południowego -
uwaga tłum.
[20] R. Wilson - „Matka pro
svět“ w „Jiné svĕty”, Zima 1993.
[21] I.
Janczarska i T. Gregorczyk w swym artykule pt. „Ojcowskie tajemnice” opisują
siłownię atomową, która najprawdopodobniej została tam zbudowana i użytkowano
ją kilka czy nawet kilkadziesiąt tysięcy lat temu na terenie Ojcowskiego Parku
Narodowego - uwaga tłum.
[22]
Według poglądów Roberta Leśniakiewicza, takim śladem narodów z przeciwatomowych
schronów jest podziemne państwo Agharti, które powstało 60.000 lat temu - uwaga
tłum.
[23] E. von Däniken - ibidem.