VII.
Postawiono już w poprzednim
rozdziale hipotezę, że przed kilkuset tysiącami lat rozwinęła się na naszej
planecie cywilizacja, która zdołała osiągnąć bardzo wysoki poziom rozwoju.
Pozwoliło jej to na skolonizowanie Wenus, Marsa, Merkurego, Faetona, a być może
także i innych ciał niebieskich, np. księżyców Jowisza czy Saturna.
Osiedleńcy żyjący w warunkach
odmiennych od ziemskich, musieli w ciągu kilku pokoleń rozwinąć szereg cech
adaptacyjnych, w wyniku czego ich technologia, cywilizacja i kultura coraz
bardziej odbiegała od ziemskiej. Trudniejsze warunki życia kolonistów zmuszały
ich do ciągłego ulepszania maszyn, urządzeń, architektury, pojazdów
poruszających się po lądzie, wodzie i w atmosferze, a także statków komunikacji
międzyplanetarnej. Ogromny poziom osiągnął również rozwój środków
porozumiewania się, inżynierii genetycznej, leczenia chorób oraz walki ze
starością, co pozwoliło naszym przodkom osiągnąć wręcz imponujący czas życia.
Wszak dążenie do podboju Kosmosu
i podróży międzygalaktycznych zaczęło coraz silniej opanowywać umysły
mieszkańców Układu Słonecznego. Przechwycono z Kosmosu niewielką planetoidę
Luna, a tor jej obiegu skorygowano tak, aby mogła ona krążyć w Układzie
Słonecznym. Zasiedlono jej powierzchnię, a następnie zaczęto dokonywać pewnych
zmian jej wnętrza, przekształcając ją w pojazd zdolny do poruszania się w
przestrzeni międzygwiezdnej.[1]
Przeprowadzenie tak poważnych
przedsięwzięć inżynierskich i konstruktorskich wymagało jednakże zorganizowania
odpowiednich dostaw sprzętu i surowców, urządzeń i specjalistycznych ekip
roboczych, co z kolei pociągało za sobą konieczność dalszego skorygowania
orbity planetoidy tak, by znajdowała się ona przez cały czas w zasięgu pojazdów
transportowych ośrodków cywilizacji ze wszystkich planet. Postanowiono umieścić
ją na orbicie wokółziemskiej. I tak w ten oto sposób na ziemskim niebie pojawił
się Księżyc.
Jednakże z jakichś nieznanych
powodów operacja zakotwiczenia Księżyca na orbicie wokółziemskiej nie
przebiegła zgodnie z planem, i w jej wyniku na Ziemi powstały straszliwe
kataklizmy. Luna bowiem, kiedy dostała się w strefę przyciągania Ziemi,
wywołała przesunięcie się masy wód. Rozpoczęły się przypływy. Pierwszy był
największy. Fale popłynęły z okolic podbiegunowych w kierunku równika
zatapiając po drodze wszystko, wraz z lądem Mu i częścią Atlantydy, na wysokość
3.000 – 5.000 metrów.[2]
Niejasne są przyczyny
równoczesnego wybuchu okrutnej wojny w Układzie Słonecznym. Prawdopodobnie dały
znać o sobie znane wady Ludzkości, a szczególnie wady psychiczne, o których
wspomniano uprzednio. Jeśli nawet ludzie ci byli, niczym mitologiczni bogowie,
istotami o wspaniałych intelektach i imponująco długim okresie życia, to
jednocześnie mogli być obciążeni jakąś genetyczną skazą psychiczną, która
stwarzała podobnie niebezpieczne sytuacje, na jakie społeczeństwo ludzkie
natrafia i dziś. Może też na przestrzeni wieków ulegli oni stopniowej
degeneracji.
Bez wątpienia zbudowali
społeczeństwo bardziej rozwinięte i bardziej ludzkie, niż nasze, skoro
osiągnęli tak ogromne zdobycze, a jednak dopuścili do tego, by katastrofalny
konflikt zniszczył ich świat i niemal zgładził rasę ludzką.[3]
Jedno nie ulega wątpliwości – ster działań w pewnym momencie wymknął się
ludziom z rąk. Zapanowały okrutne prawa wojny.
Konflikt ten nie trwał jednak
długo. Użycie BMR w końcowym etapie szybko sprawiło, iż życie na planetach
przestało istnieć. Planeta Faeton, na której zgromadzono największe zapasy
środków bojowych, nie zdołała ich nawet wykorzystać. Jeden dobrze wymierzony
pocisk jądrowy zainicjował eksplozję zmagazynowanych materiałów termojądrowych
i straszliwy wybuch rozerwał na strzępy całą planetę Faeton.
Dość łatwo sobie wyobrazić dalszy
przebieg wypadków. Nieliczni ludzie przewidujący mieli dostęp do
międzyplanetarnych pojazdów wraz z rodzinami i sprzętem, jaki zgromadzić się im
udało, schronili się na Ziemi, która jako jedyna ostała się w stanie najmniej
zniszczonym. Być może nie była ona ośrodkiem konfliktu w Układzie Słonecznym.[4]
Choć okaleczona straszliwym kataklizmem, wywołanym zakotwiczeniem na jej
orbicie Księżyca, i choć pozbawiona ośrodków dyspozycyjnych na Mu i Atlantydzie
posiadała przynajmniej nadającą się do życia atmosferę.
Lądowali tedy na Ziemi nie tylko
uciekinierzy z najbliższych planet; tutaj znajdowały także schronienie załogi
samolotów i statków międzyplanetarnych, które lecąc z zadaniem bojowym
stwierdzały, że cel już przestał istnieć; lądowali także ci, którzy po
wykonaniu zadania nie mieli dokąd wracać. Lądowali z rozpaczą, bali się także
odwetu. Ale odwet nie nadchodził. Nie było komu o nim myśleć.
Pobudowali zatem schrony i
podziemne osiedla – systemy podziemnych tuneli w Argentynie, Peru i Ekwadorze,
groty w Adżanta, Ellora i Deccan w Indiach – aby tam przeżyć w spokoju i
otrząsnąć się do nowego życia.[5]
Potem rozpoczęli penetrację otoczenia.
Ziemia była bardzo zniszczona.
Główne ośrodki cywilizacji nie istniały. Centra dyspozycyjne, niektóre lądy i
wszystkie miasta albo znikły pod falami oceanów, albo zamieniły się w starty
popiołu pod działaniem broni laserowej i jądrowej. Reszty dzieła zniszczenia
dokonały wybuchy wulkaniczne, wstrząsające skorupą ziemską, której równowagę
tak lekkomyślnie naruszono.
Pomimo
przerażająco smutnego bilansu rozpoczęto organizować nowe bytowanie. Zaczęto
gromadzić ocalały jeszcze gdzie niegdzie sprzęt i urządzenia. Ekipy techniczne
penetrowały powierzchnię Ziemi, poszukując tych, którym udało się przetrwać
kataklizm, a także surowców, środków napędowych, leków i żywności. Podjęto budowę
nowych miast, jak Tiahuanaco (?) i osiedli – jak Sacsayhuaman (?). życie
zaczęło wchodzić w bardziej ustabilizowane tryby, pomimo tego, że niezbyt
liczne społeczeństwo musiało borykać się z całym szeregiem poważnych problemów.
Przede
wszystkim nie było ono jednolite. W skład jego wchodzili przecież ludzie,
którzy wychowali się na różnych planetach. Niektórzy z nich od początku nie
mogli przystosować się do oddychania ziemską atmosferą, zapewne musieli
korzystać z urządzeń wspomagających i ochronnych. Dla innych promieniowanie
słoneczne na Ziemi było zbyt silne. Dla jeszcze innych – zbyt słabe.
Wszystkim
tym trudnościom należało zaradzić możliwie szybko, jeżeli to nieliczne
społeczeństwo miało uchronić przed całkowitą zagładą i wymarcie samo siebie i
zdobycze cywilizacji trwającej tysiące lat.
Wśród
puszcz tropikalnych, lasów i sawann Ziemi istniały prymitywne plemiona ludzkie
znajdujące się na niskim szczeblu rozwoju, których sposób życia nie odbiegał
właściwie od zwierzęcego. Zdecydowano się więc na śmiały eksperyment
biologiczny, którego celem było dokonanie na kilku wybranych plemionach zabiegu
genetycznego, pozwalającego na znaczne przyśpieszenie ich rozwoju. Uzyskane w
tym procesie osobniki miały być w przyszłości wykorzystane jako tania,
niewykwalifikowana siła robocza, rozumiejąca i wykonująca prawidłowo i w sposób
zdyscyplinowany stawiane przez bogów-stwórców zadania.
W
biblijnej „Księdze Rodzaju” czytamy: A wreszcie rzekł Bóg: >>Uczyńmy
człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam...<<[6]
na marginesie warto zaznaczyć, że wyraz Elohim - bogowie, stanowiący
jedno z imion Boga w Starym Testamencie jest formą od liczby mnogiej Eloah
– Bóg.
Eksperyment
powiódł się znakomicie, a jego efekty – jak się zdaje – przekroczyły
najśmielsze oczekiwania. Rozwój intelektualny plemion poddanych na ograniczonym
terenie zabiegowi genetycznemu, a następnie starannej opiece i edukacji
postępował bardzo szybko. Jednocześnie doprowadził on do powstania
nieprzewidzianego produktu ubocznego – rozwiązał mianowicie problem, z
którym bogowie się dotychczas borykali, dostarczył bowiem zastępu niezwykle
urodziwych kobiet. Nic więc dziwnego, że co młodsi bogowie natychmiast
przystąpili do ulepszania wyników eksperymentu, zapominając, że choć z
grubsza przynależą do tego samego gatunku, to jednak reprezentują odmienne
drogi rozwoju genetycznego, co szczególnie dotyczyło tych, którzy byli
potomkami pokoleń długo żyjących na innych, niż Ziemia, planetach.
Biblijna
„Księga Rodzaju” podaje: A kiedy ludzie zaczęli się mnożyć na Ziemi, rodziły
się im córki. Synowie Boga widząc, że córki człowieka są piękne, pojmowali je
sobie za żony, wszystkie, jakie im się podobały. [...] A w owych czasach byli
na Ziemi giganci. Bo gdy Synowie Boga zbliżali się do córek człowieczych, te im
ich rodziły. Byli to więc owi mocarze, mający sławę w owych dawnych czasach.[7]
Narodzone
z tych związków mutanty nie zawsze mogły być przedmiotem chluby bogów. Niektóre
z nich stanowiące całkowicie zdegenerowane formy musiano zlikwidować.[8]
Jednakże większość potomków reprezentowała znacznie zwiększone możliwości
intelektualne niektórzy mieli tak wysoki poziom intelektualny, że bez trudu
mieszali się ze społecznością młodszych bogów.
Udany
eksperyment spowodował nowy, gwałtowny rozwój cywilizacji na Ziemi. Bogowie
mieli już zastępy siły roboczej. Wybrani spośród rzesz ludzie[9]
uzyskiwali kwalifikacje techniczne, a nawet naukowe; wykonywali prace
inżynierskie, byli pilotami, żołnierzami, lekarzami, czy wreszcie osiągali
status boga. Starzy bogowie wymierali, młodzi coraz bardziej wtapiali się w
prężne społeczeństwo inteligentnych Ziemian.
[1] Idea
ta nie jest wbrew pozorom nowa, bo opisał ją w swych powieściach fantastycznych
„Ci z Dziesiątego Tysiąca” i „Oko Centaura” polski pisarz J. Broszkiewicz
w końcu lat 60. ub. wieku. Znamy obecnie (dane za rok 2001) około 30
„bezpańskich” – nie należących do żadnego układu planetarnego –
planeto-podobnych obiektów, które poruszają się swobodnie w przestrzeni
międzygwiezdnej. Jednym z nich jest odległy o 450 ly obiekt o oznaczeniu TMR-1C
w konstelacji Byka; czyżby był on właśnie takim pojazdem międzygwiezdnym? – o
czym pisałem w mojej pracy „Projekt Tatry” (Kraków, 2002) – uwaga R.K.L.
[2]
Trudno jest przyjąć, że ludzie o wiedzy i technice umożliwiającej im
przestawianie planet i prowadzenie prac w Kosmosie nie potrafili przewidzieć
powstania ogromnych fal pływowych w przypadku wejścia Luny w pole grawitacyjne
Ziemi. Jest to z tego punktu widzenia całkowicie nie do przyjęcia – uwaga
R.K.L.
[3]
Dlatego właśnie jestem zdania, a wyłożyłem je m.in. w antologii pt. „Bolid
Syberyjski”, że był to konflikt międzycywilizacyjny pomiędzy Ziemianami a obcą
rasą inteligentną, która mogła np. szukać nowych terenów osiedleńczych – stąd
determinacja atakujących i obrońców. Wojna zakończyła się zniszczeniem Obcych,
ale jednocześnie cofnęła Ludzkość w rozwoju do epoki kamienia jeszcze nie
rozłupanego – uwaga R.K.L.
[4] To
oczywiste, że – jak postulowałem w poprzednim przypisie - walczono o Ziemię, i
dlatego też stosunkowo mało ją zniszczono, ale najeźdźcy zniszczyli ludzkie
bazy i instalacje obronne na peryferiach Układu Słonecznego w pierwszym
rzędzie, a kolonie na planetach w drugim. To wyjaśnia wszystkie niejasności, o
których Autor pisze w swej monografii – uwaga R.K.L.
[5] Do
tego dorzuciłbym także legendarną Szamballę-Agartę, którą – o ile wierzyć
legendom przekazanym nam przez F. A. Ossendowskiego – założono 60.000
lat temu, co może być pewną wskazówką, co do daty rozpoczęcia lub zakończenia
tego konfliktu – uwaga R.K.L.
[6] Rdz. 1,26 – uwaga R.K.L.
[7] Rdz. 6,1-2 i Rdz. 6,4 –
uwaga R.K.L.
[8]
Typowym przykładem mógłby tu być Yeti. Eksperymenty te mogły obejmować też i
zwierzęta, dzięki czemu powstawały różne mutanty w rodzaju potworów z mitów
greckich i innych: smoki, pegazy, chimery, etc. etc. – uwaga R.K.L.
[9]
Właściwie powinno się o nich mówić „nowi ludzie” lub „ludzie drugiej
generacji”, wszak powstali wskutek eksperymentu genetycznego „ludzi pierwszej
generacji” – uwaga R.K.L.