Istnieją katastrofy lotnicze, które nigdy nie znajdą swego wyjaśnienia i których tajemnice pozostaną nimi na zawsze...
Michaił Gersztejn
Kontrolerzy ruchu lotniczego
nieraz spotykali się z „przekleństwem drugiego echa”. Na ekranach radarów
pojawia się drugie echo, które nie odpowiada na zapytanie „swój – obcy”, i
zlewa się z echem samolotu. Potem samolot spada, albo… znika.
Przyczyną tragedii w
lotnictwie zazwyczaj jest błąd pilota, błąd techniczny, zła pogoda, zamach albo
trafienie rakietą klasy ziemia –
powietrze. Jakikolwiek odłamek pochodzący z katastrofy może pomóc
doświadczonemu śledczemu rozwiązać zagadkę zagłady samolotu, nie mówiąc już o
całych czarnych skrzynkach zapisujących parametry lotu samolotów. Ale niektóre
tajemnice tragedii, które zaszły na niebie, wciąż pozostają nieznane…
Zaginiony
bombowiec
W dniu 31.I.1956 roku, z
Harrison Township - Selfridge ANGB[1],
MI, wyleciał samolot B-25. W czasie wojny był to
bombowiec, a w czasie pokoju był to samolot transportowy. Na pokładzie
znajdowało się czterech członków załogi i dwóch pasażerów – też lotników.
Przelot do Harrisburg - Olmsted ANGB, PA, zazwyczaj zajmowało 1h40m.
Ale tym razem wszystko poszło nie tak, jak trzeba.
Piloci zauważyli, że poziom
paliwa w zbiornikach spada za szybko. Nie było żadnych oznak jego ulotu, ale na
wszelki wypadek postanowili wylądować w Pittsburghu, PA, w celu dotankowania
paliwa. Pogoda psuła się w oczach. Kiedy lotnicy szukali jakiejś szczeliny w
chmurach, paliwo się skończyło. Na dole znajdowało się gęsto zaludnione miasto.
Lądować tak, by nie zaszkodzić mieszkańcom miasta można było tylko na rzece
Monongahela.
Samolot łagodnie usiadł na
rzece i przez kilka minut utrzymywał się na wodzie. Ludzie wyskoczyli z niego i
wpław dążyli do brzegu. Pilotów: Williama
Dotsona, Charlesa Smitha i Johna Jamiesona podjęły z wody załogi
kutrów ratowniczych, które pospieszyły z pomocą. St. sierż. Alfred Allmann dopłynął do brzegu. Kpt.
Jane Engraham i sierż. Walter Saucy zginęli.
Wkrótce mieszkańcy Pittsburgha
zaczęli zadawać sobie pytanie: a gdzie podział się samolot? Rzeka w miejscu,
gdzie wodował B-25, miała głębokość 6 m. Ogon samolotu powinien sterczeć nad
wodą.
Władze miejskie postanowiły
szukać bombowca już następnego dnia, ale wysłane na poszukiwania kutry i łodzie
niczego nie znalazły. Potem dołączyły do nich jednostki Straży Przybrzeżnej –
USCGC Forsythia i barka USCGC Monello. Przez dwa tygodnie trwały
bezowocne poszukiwania.
ANG wystawiły prawo do
poszukiwań samolotu na aukcji. Kupił je za 10 USD niejaki John Evans. Sprawa była prosta – znaleźć samolot, wydobyć i
sprzedać na złom nieźle przy tym zarabiając. Ale Evansowi się nie udało:
nurkowie znaleźli na dnie tylko miejski chłam. Długi na 17 m samolot znikł bez
śladu. Tajemnica wyparowania paliwa z jego baków nie została nigdy rozwiązana…
„Klub
bogaczy”
Zagadkowe zdarzenia w historii
lotnictwa nie skończyły się wraz ze zniknięciem tego B-25.
…Ten samolot został nazwany
„latającym klubem bogaczy”. Bilet na niego kosztował 300 – 1600 USD. W tamtych
czasach zielone papierki były o wiele wartościowsze, niż dzisiaj: nowy samochód
prestiżowej marki można było kupić za 850 USD.
Luksusowa kabina pasażerska i
indywidualne kabiny tego Boeinga-377 Stratocruiser nie
ustępowały w niczym kabinom ówczesnych pasażerskich liniowców. Śniadanie na
pokładzie zaczynało się od kawioru podawanym na najcieńszej porcelanie i
kieliszka francuskiego szampana.
Wieczorem 9.XI.1957 roku,
„klub bogaczy” wyleciał z San Francisco
w kierunku Honolulu, do którego już nie doleciał. Samolot nie wzywał
pomocy, nie zasygnalizował żadnego problemu. 44 osoby znikły w Oceanie
Spokojnym. Wśród nich był vice-prezes kompanii Renault – Robert Lameson i amerykański attache w Birmie – Thomas MacGrail.
Załoganci "Klubu Bogaczy"
Luksusowe wnętrze samolotu "Klubu Bogaczy"
Szczątki Boeinga 733 na falach Pacyfiku...
Ratownicy znaleźli miejsce
katastrofy samolotu w odległości 1500 km na wschód od Honolulu, i podjęli z
wody 19 ciał. Ich znalezienie nie tylko nie wyjaśniła, ale zaciemniła sprawę. Sekcja
zwłok wykazała, że wielu z nich zatruło się tlenkiem węgla (czadem) jeszcze w
czasie lotu, w tym lotnik – 40-letni Gordon
Brown. Być może tym by się dało objaśnić znaczne odchylenie od kursu i brak
sygnałów alarmowych. Ale skąd się wziął tam gaz trujący? Na znalezionych
szczątkach maszyny nie znaleziono śladów pożaru, a w płucach ludzi – śladów
sadzy. Wykluczono przedostawanie się do kokpitu i kabiny pasażerskiej gazów
spalinowych z silników.
Samolot spadł do wody o
godzinie 14:26 PST[2].
Taki czas widoczny był na zegarkach członków załogi, które przetrwały impakt.
Pasażerowie nie ulegli panice: oni włożyli kamizelki ratunkowe i zdjęli obuwie.
Kilka osób zginęło od obrażeń w czasie impaktu, pozostali utopili się w wodzie.
Śledztwo nie mogło ustalić, kiedy pasażerowie stracili przytomność: przed
katastrofą nawdychawszy się czadu, w momencie impaktu czy już na oceanie?
FBI podejrzewało, że do
zagłady samolotu przyczynił się 46-letni starszy steward Eugene Crosstouite. On nienawidził dowódcę załogi i kierownictwo
towarzystwa lotniczego, a przed odprawą do fatalnego lotu napisał testament.
Jego córka cynicznie zauważyła:
- Przede wszystkim winnym jest ojciec: on był zupełnie
tchórzliwym na to, by umierać samotnie.
OK., ale w jaki sposób steward
doprowadził do tej katastrofy?
Drugim podejrzanym stał się zrujnowany
finansowo biznesmen William Harrison
Payne. Przed lotem wykupił on w trzech towarzystwach ubezpieczeniowych
polisy na życie, i dzięki temu jego rodzina w przypadku katastrofy lotniczej
powinna dostać solidne odszkodowanie. Payne służył w wojsku jako ekspert od
dywersji. On potrafiłby zorganizować taką katastrofę.
Tym niemniej, mimo pracy
śledczych, zagadka ta pozostaje nadal zagadką…
Latający
grób
Katastrofa Boeinga-737
towarzystwa lotniczego Helios Airways
była największą katastrofą w historii greckiego lotnictwa cywilnego. 121 osób
zginęło w niewyjaśnionych do dziś dnia okolicznościach. Rejs HA522 wystartował
z portu lotniczego w Larnace na Cyprze w dniu 14.VIII.2005 roku, o godzinie
09:00 EEST[3].
O godzinie 10:45 on powinien wylądować w Atenach. Za sterami siedział niemiecki
pilot – 58-letni Hans-Jurgen Merten.
Kopilotem był 51-letni Pampos Haralambos,
który nie ustępował niemieckiemu koledze ani doświadczeniem ani
profesjonalizmem. Obaj niedawno przeszli pozytywnie komisję medyczną i obaj
zostali dopuszczeni do lotów.
W czasie startu doszło do
czegoś dziwnego. Ciśnienie w kokpicie i kabinie pasażerskiej zaczęło spadać.
Potem okazało się, że piloci nie włączyli systemu hermetyzacji samolotu,
chociaż w czasie przygotowań przedstartowych sprawdza się trzykrotnie. Na
wysokości 3600 m odezwała się syrena alarmowa ostrzegająca o
niebezpieczeństwie. Obaj piloci ją zignorowali. Samolot kontynuował wznoszenie.
Na wysokości 5500 m włączył
się awaryjny system bezpieczeństwa. Przed twarze pasażerów spadły maski
tlenowe. Zdenerwowani kontrolerzy lotów pytali co się stało, ale otrzymywali
bezsensowne odpowiedzi. Maski, które wypadły w kokpicie zostały zignorowane:
głos Mertena brzmiał 5/5 - głośno i wyraźnie.
- Gdzie tu są wyłączniki chłodzenia –
zapytywał Merten. To były jego ostatnie słowa.
W samolocie powoli lecącym w
górę panował lodowaty chłód. Zapas tlenu w maskach był obliczony na 10-12
minut. W tym czasie piloci powinni zniżyć pułap lotu na bezpieczną wysokość.
Ale Merten i Haralambos już stracili rozeznanie.
Autopilot wyprowadził samolot
na wysokość 10.000 m i temperatura w kabinie pasażerskiej spadła do -50°C. Tlen
w maskach się skończył.
Kontrolerzy lotów cały czas
wywoływali rejs HA522, ale bez odpowiedzi. W niebo podniesiono samoloty
greckich sił powietrznych. Piloci zameldowali, że w samolocie nie widać żadnych
odznak życia. Fotel I pilota był pusty, a kopilot leżał nieruchomo na tablicy
kontrolnej.
Tym niemniej na pokładzie
pozostał żywy człowiek. Steward Andreas
Prodromous wziął indywidualny aparat tlenowy, który pozwolił mu na 10 minut
oddychania. Nie zważając na arktyczne zimno, udało mu się wejść do kokpitu i
usiąść na miejsce pilota. Miał on licencję pilota lotnictwa cywilnego, ale nie
uczył się prowadzenia Boeinga-737. Piloci myśliwców mogli
tylko bezsilnie patrzeć na to, jak Andreas próbował zapanować nad samolotem.
Nie potrafił on także uruchomić radia i nawiązać łączność z kontrolerem lotu w
Atenach, a kontroler z Larnaki już wyszedł z zasięgu łączności.
Szczątki Boeinga 737 z rejsu HA522
Po kilku minutach z lewego
silnika wydobyły się płomienie – steward włączył coś nie tak na panelu
kontrolnym. O godzinie 12:04 samolot stracił wysokość i rozbił się nieopodal
wioski Grammatikos, u podnóża wzgórza o tej samej nazwie. [4]
Dochodzenie wskazało winnych
tej katastrofy – obu pilotów. Zlekceważyli oni wszelkie sygnały alarmowe, w tym
syrenę alarmową i wyrzucone maski tlenowe, co pozostaje tajemnicą do dziś dnia.
Ani I pilot ani kopilot nie mieli powodów do popełniania samobójstwa. Nie mogli
także jednocześnie zwariować. W zwłokach pilotów nie znaleziono narkotyków czy
alkoholu. Pozostało jedynie domniemywać, że stracili orientację. Być może
kiedyś znajdziemy odpowiedź na to pytanie…
Tekst i ilustracje – „Tajny XX
wieka” nr 49/2015, ss. 6-7
Przekład z rosyjskiego –
©Robert K. F. Leśniakiewicz
[1] Air
National Guard Base – Baza Sił Powietrznych Gwardii Narodowej.
[2] Pacific Standard Time = GMT – 8h.
[3] Eastern European Summer Time = GMT
+ 3h.
[4]
Sprawa ta została opisana przeze mnie w kontekście tajemniczego zniknięcia
samolotu Boeing-777 z lotu MH-370 z Kuala Lumpur do Pekinu w dniu
8.III.2014 roku – zob. - http://wszechocean.blogspot.com/2016/05/zaginiony-samolot-malezyjski.html.