Step w okolicach Semipałatyńska
Aleksander Kursakow
Stal dla satelitów mierzących promieniowanie kosmiczne, NASA wydobywała z zatopionego w 1919 roku okrętu SMS Kronprintz Wilhelm, bowiem radioaktywne tło stali wyprodukowanej po roku 1945 jest zbyt duże!
9 kwietnia 1960 roku, amerykański samolot szpiegowski U-2 wystartował z lotniska w Peshawar w Pakistanie, wzbił się na wysokość około 20.000 m i przeleciał nad granicą ZSRR nieco na południe od miasta Andiżan. Potem „Amerykanin” zwiedził cztery szczególnie ważne obiekty ZSRR: kosmodrom Bajkonur, poligon rakietowy w Sary-Szagan, poligon atomowy w Semipałatyńsku i lotnisko w Czaganie, na którym stacjonowały samoloty dalekiego zasięgu. Latający szpieg sfotografował wszystkie obiekty i bezkarnie uciekł za granicę. Kierownictwo ZSRR zdecydowało zablokować ten kierunek i zabezpieczyć go od podobnych przypadków.
Z Barnaułu – w step
19 kwietnia, pułk zenitowych rakiet plot. WOPK – JW-62872 – został postawiony w stan alarmu. Otrzymawszy rozkaz zmiany swej dyslokacji, pułk pozostawił swoje lary i penaty w okolicach miasta Barnauł i załadował się do eszelonu. 21 kwietnia, technika i część obsługi przybyła na stację Czagan pod Semipałatyńskiem. Sztab zainstalował się w miasteczku wojskowym lotników, a dywizjony poszły w step i rozlokowały się na oznaczonych na mapie miejscach.
Mapa Kazachstanu i atomowego poligonu Semipałatyńska
Zenitowo-rakietowe kompleksy zostały ustawione w położeniu bojowym i zabezpieczyły przestrzeń powietrzną nad semipałatyńskim poligonem nuklearnym i bazą bombowców strategicznych w Czaganie. W pierwsze dni po przybyciu żołnierze i oficerowie przygotowywali technikę do działań bojowych, nocowali w kabinach stacji naprowadzania pocisków rakietowych ziemia-powietrze i samochodów. Potem zamieszkali w namiotach.
Ruiny budowli Semipałatyńskiego Poligonu Atomowego
O godzinie 05:30 MSD, dnia 1 maja 1960 roku, w pułku ogłoszono alarm bojowy. Stacje radiolokacyjne zwiadu i wynajdywania celów wychwyciły zbliżający się wysokopułapowy samolot-naruszyciel granicy ZSSRR. Był to samolot szpiegowski U-2 pilotowany przez kpt. pil. Francisa Gary’ego Powersa (którego w roku 1962 w Berlinie wymieniono na radzieckiego agenta płk Rudolfa Abela). Samolot przeleciał 300 km na zachód od poligonu atomowego i wleciał głęboko w terytorium ZSRR i został zestrzelony w okolicach Swierdłowska. Amerykanie po tym wydarzeniu zrezygnowali z lotów szpiegowskich nad Związkiem Radzieckim, zaś rakietowcy pozostali na swych nowych pozycjach. Przez wiele lat ochraniali oni przestrzeń powietrzną nad poligonem semipałatyńskim i nad bazą bombowców strategicznych w Czaganie.
Kratery po wybuchach jądrowych z lotu ptaka...
Weteran Poligonu na tle zrujnowanego bunkra
Krater po wybuchu jądrowym...
... i jeziorko stepowe w kraterze
Pole Doświadczalne i Strefa „Sz”
Miejsca dyslokacji kompleksów rakietowych miały ścisły związek z koniecznością ochrony i obrony tych obiektów. Dla pododdziałów WOPK dookoła znajdował się zwyczajny step, a dla dowództwa poligonu – nie step, ale pole doświadczalne próbnych wybuchów atomowych broni nuklearnej. Wszyscy wykonywali tam swoje zadania, jakby nigdy nic, ale nikt nie raczył poinformować ludzi o niebezpieczeństwach dla ich zdrowia i życia z nimi związanych.
Jesienią wojskowi budowlani wznieśli w dywizjonach domy i koszary dla dywizjonów rakiet. Oficerom polecono przywieźć tutaj rodziny, a potem ożywił się poligon atomowy. Rakietowcy szybko dowiedzieli się, co to oznaczało.
Mój ojciec służył w 5. dywizjonie rakiet plot. Najpierw był oficerem naprowadzania, potem dowódcą baterii i zastępcą dowódcy dywizjonu. 5 dyon rozmieszczono w 13. Sektorze semipałatyńskiego poligonu. Znajdował się on w odległości 30 km na południowy-zachód od Kurczatowa i w odległości 18 km od Strefy „Sz” (ros.: Ш), a zaraz za nią znajdowało się słynne Pole Doświadczalne. To właśnie na nim miały miejsce naziemne i napowietrzne wybuchy jądrowe. Strefa „Sz” była dla nas bliskim i zamieszkanym miejscem, ale przed wybuchem wywożono z niej ludzi, zostawali tam tylko obserwatorzy w specjalnych schronach.
Mieszkańców w 13. Sektorze do przybycia przeciwlotników nie było, znajdowała się tam tylko aparatura dozymetryczna do rozpoznania skażeń promienistych. Rodziny wojskowych stały się tam pierwszymi cywilnymi mieszkańcami. Dzisiaj to wygląda strasznie: czy cywilizowany kraj mógł osiedlić swych obywateli na atomowym poligonie? Ale wtedy państwo twierdziło, że wszystko jest OK., a po upływie kilkunastu lat wyparło się wszystkiego.
Światło, ogień i grzyb atomowy
Dywizjon rakiet zenitalnych to 60 żołnierzy, 10 oficerów i dziesiątki cywilów – kobiet i dzieci. Ponadto – baza rakietowa: stacja naprowadzająca plus stanowiska startowe, skład amunicji, boksy dla samochodów, cztery cztero-mieszkaniowe bloki dla oficerów, koszary, kilka budynków gospodarczych. Wszystko otoczone płotem z drutu kolczastego – a wokół po horyzont – step. W języku rakietowców coś takiego nazywa się „punktem”.
W latach 1961-62, tuż przed zamknięciem testów jądrowych w atmosferze, na poligonie w Semipałatyńsku przeszła seria najsilniejszych w świecie wybuchów, a szczególnie zdetonowano tam łącznie 72 „urządzenia termojądrowe” i czasami się zdarzało, że po kilka dziennie![1]
Czym jest wybuch atomowy, to wie każdy. Ale to trzeba zobaczyć. By zrzucić bombę, samolot-wektor broni jądrowej leciał w asyście dwóch myśliwców. Rakietnicy kontrolowali ten moment. Na ekranie radiolokatora widać było, jak cel – samolot bombowy – rozdzielał się na dwie części – samolot i bombę. A to oznaczało, że bomba była zrzucona. W tym momencie wyłączało się całą aparaturę – potężny, wysokoenergetyczny puls elektromagnetyczny bliskiej eksplozji nuklearnej mógłby ją uszkodzić. Epicentra eksplozji szerokim łukiem otaczały Strefę „Sz” – bliższe miały miejsce 18 km od nas, dalsze 40-50 km, co potwierdzało się przy pomocy urządzeń radiolokacyjnych naszych „punktów”.
Radioaktywne ruiny w stepie
Rodzinom w czasie testów atomowych zalecało się otwierać wszystkie drzwi i okna, opuścić wszystkie pomieszczenia i wyjść z budynków na bezpieczną odległość. Staliśmy z daleka od domów i czekaliśmy. W oznaczonym czasie, niebo nad Strefą „Sz” zapalało się. Step zalewało oślepiająco jasne światło, które potem zmieniało się w obłok kłębiącego się ognia. Z ziemi ku obłokowi zmierzała kolumna pyłu. Wybuch narastał i jego pozostałości osiągały monstrualne rozmiary. W grzybie powybuchowym wciąż tkwiła gigantyczna siła. Potem nadlatywała fala uderzeniowa. Potężny wiatr uderzał w pierś, z dzwoniącym hukiem rozlatywało się w pył szkło w domach. A my, dzieciaki wraz ze swymi mamami staliśmy i patrzyliśmy na to. A potem docierał do nas potężny, niski i przewalający się grom eksplozji.
Trzęsła się pod nami ziemia
Klasyczny grzyb atomowy nie stoi długo: nóżka opada, obłok jaśnieje i odpływa pchany wiatrem rozwiewając się pośród innych obłoków.
Pod ścianami naszych domów leżała warstwa stłuczonego szkła. Dzieci zbierały go do wiaderek i odnosiły dalej w step. Okna zaszkliło się, ale po miesiącu wszystko powtarzało się od nowa. W niektóre dni eksplozje szły jedna za drugą.
Promieniowanie w naszym „punkcie” było duże, ale państwowe dozymetry u rakietowców niczego nie pokazywały i dla wojskowych badań one nie istniały. Teraz ludzie panikują przy dawkach promieniowania jonizującego liczonych w mikrorentgenach (na godzinę - μR/h) – milionowych częściach rentgena. Państwowe dozymetry w ZSRR pokazywały tylko rentgeny (!!!), więc 1000 czy 10.000 μR/h dla nich po prostu nie istniało. (!!!) No i po co ta panika? Trzeba ze stoicyzmem znosić codzienne trudy służby wojskowej.
Promieniowanie czuło się we wszystkim. Ulubione potrawy traciły smak i zapach. Pracujący w stepie żołnierze często tracili przytomność. Częstym zjawiskiem był krwotok z nosa. Wielu ludzi mieszkający w „punktach” pożegnało się na zawsze ze swoim zdrowiem. I do dziś dnia przychodzi do głowy taka myśl: obecność ludzi na poligonie oczywiście jeszcze można jakoś wyjaśnić, ale po co tam były kobiety i dzieci?
Wybuchy na obrazkach wyglądają jak puszyste grzyby, jednakże wybuch naziemny, to podnosząca się ku niebu ściana ziemi i ognia, zaś wysokościowy – daleki obłok. Ale najważniejsze jest to, czego nie widać na fotografiach – wszystkie wybuchy były straszne. W czasie wybuchu naziemnego ziemia trzęsła się tak iż odnosiło się wrażenie, że zaraz zostanie ona po prostu zmieciona. Być może to było tylko złudzenie – reakcja na potok radiacji. Może to tylko wyostrzone dziecięce postrzeganie, ale poczucie narastającego niebezpieczeństwa, które jest nieodwracalne narodziło się w mojej świadomości właśnie tam. Na miejscu tych wybuchów znajdują się porosłe sitowiem stepowe jeziorka. Na ich brzegach cały czas terkoczą dozymetry, a w gruncie można od czasu do czasu znaleźć kawałki roztopionej ziemi.
Przeciwlotnicy z Poligonu
Kanał próżniowy odprowadzający energię wybuchu nuklearnego
Autor artykułu w wieku 5 lat w 30. Sektorze poligonu
W „punktach” Semipałatyńskiego Poligonu Atomowego przeżyliśmy 9 lat. Widzieliśmy surową, ale po swojemu piękną przyrodę przyirtyszskiego stepu, widzieliśmy wielu ludzi o różnej narodowości i profesji, widzieliśmy naziemne, podziemne, napowietrzne i wysokościowe wybuchy nuklearne. Ale rakietowców służących w różnych „punktach” poligonu nie zalicza się do osób o podwyższonym ryzyku. Nie zalicza się ich także do poszkodowanych wskutek użycia energii jądrowej.[2] Tych żołnierzy jakby w ogóle nigdy nie było. Władza schowała przed społeczeństwem nasze „punkty”. I kiedy my mówimy o odpowiedzialności państwa przed ludźmi, którzy na poligonie stracili zdrowie, a nawet życie, urzędnicy zawiadujący poligonami albo nie chcą nas słuchać, albo się śmieją: „Czegoś takiego nie mogło być!”
Od tłumacza
Doskonale rozumiem rozżalenie i gorycz autora, bo sam przez to przeszedłem. Po 20-letniej służbie wojskowej i policyjnej w ochronie granic Polski dowiedziałem się od urzędasów i stojących za nimi polityków, że jestem „katem narodu Polskiego”, „komunistycznym zbrodniarzem”, „zdrajcą stanu” i najcięższy zarzut „wrogiem kościoła katolickiego”, itd. itp. – a najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że do dziś dnia żaden trybunał ani mnie nie osądził, ani nie skazał. Ale odebrano mi 55% emerytury, bo w pojęciu urzędasów i polityków była za wysoka. No cóż – niech się nią udławią, czego życzę im z całego serca. Przecież tylko o pieniądze tutaj chodziło. Zadłużony na ponad 800 mld. PLN kraj potrzebuje moich pieniędzy, więc trzeba było znaleźć pretekst, by mi je odebrać…
Tak było zawsze, jest i tak będzie – żołnierze wojowali, narażali się, przelewali krew, a potem władza dała im kopniaka w dupę, kiedy nie byli jej już potrzebni. Słucham wrzasków tych, którzy twierdzą, że żołnierzom nie należą się wysokie emerytury i chce mi się śmiać. Czy ci ludzie zdają sobie sprawę, że przechodzimy na wcześniejsze emerytury, bo nie jesteśmy w stanie służyć dalej? Oddam resztę mojej okrojonej emerytury Tuskowi, Kaczyńskiemu, Pawlakowi i reszcie popaprańców, ale niech oddadzą mi moje zdrowie, które sterałem na granicy Polski. Oddadzą? – akurat! Już to widzę… Więc czy warto służyć takiemu krajowi i bronić takiej władzy…? Swoją drogą chciałbym widzieć 67-letniego policaja uganiającego się za 20-letnim bandziorem. Tego nie wymyśliłby Mrożek z Iredyńskim.
Polscy politycy chcą uszczęśliwić Polskę i Polaków elektrowniami jądrowymi, które temu krajowi są tak potrzebne jak świni siodło. Oczywiście zakupimy francuskie dezele za ciężką kasę, do których będziemy musieli zakupywać francuskie paliwo jądrowe i przestarzałą technologię za jeszcze większą kasę. Nie mówiąc, że gdzieś trzeba będzie składować silnie radioaktywne „popioły”, na co nie ma żadnego pomysłu, a co kosztuje też ciężkie pieniądze. A najbardziej wkurza mnie to, że chcą je postawić w najpiękniejszych zakątkach kraju. Niechże je sobie postawią w Warszawie, przy Wiejskiej! Tylko że w przypadku awarii, a znając jakość polskiego budownictwa, bylejakość wykonania i lichotę budulca jestem pewien, że pierwsza awaria nastąpi po miesiącu eksploatacji, i dostanie się Bogu ducha winnym mieszkańcom stolicy, a nie politykom i biznesmenom, którzy tak jak polski „bohaterski” rząd w 1939 roku przez Zaleszczyki, też dadzą dyla w bezpieczne miejsca i będą się mądrzyć gadając dużo, głupio i nie na temat. Jak zwykle!
Zabawa z atomem ma tą wadę, że atom potrafi być nieprzewidywalny, czego dowiodły katastrofy w Harrisburgu i Czarnobylu. Technologia potrafi być zawodna, co pokazały wypadki w Fukushimie. A mamy w Polsce niedostatek wody – gdyby tak wybudować kilka elektrowni wodnych na rzekach takich, jak Skawa i Raba, to już poprawiłoby to stosunki wodne w Małopolsce i jednocześnie dałoby to kilkadziesiąt megawatów prądu więcej do sieci. Można popracować z geotermią. Można zrobić wiele rzeczy, ale trzeba chcieć, a tej chęci u naszych polityków i decydentów nie było, nie ma i jeszcze długo nie będzie. Po prostu Francuzi lepiej płacą za swój złom… - proste i oczywiste?
Tak będzie do pierwszej poważnej awarii, kiedy posypią się ofiary w ludziach. Ale i wtedy zwali się to na siłę wyższą, a pan prezydent z panem premierem pojadą do Częstochowy, by ukoronować obraz Matki Boskiej. Niech Ona zajmie się bezpieczeństwem atomowym kraju, bo oni są stworzeni do wyższych celów: niesienie wolności Białorusinom i Koreańczykom Północnym, Kubańczykom i Syryjczykom i oczywiście Tybetańczykom! A Polacy niech wybierają sobie jedzenie ze śmietników. Najważniejsze, że są wolni…
Głównie od rozumu.
Źródło – „Tajny XX wieka” nr 48/2011, ss.8-9
Przekład z j. rosyjskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©
Foto - Internet i "Tajny XX wieka"
Foto - Internet i "Tajny XX wieka"