Wypoczywając w pobliżu Półwyspu Skandynawskiego, Szwedzi natknęli się na rosyjski okręt podwodny i byli zdumieni jego rozmiarami. Opowiedzieli o tym gazecie „Expressen”.
23-letni Rasmus Karlsson i jego przyjaciele popłynęli jachtem na wyspę Dragor Havn. Około szóstej wieczorem, gdy jacht przepłynął pod mostem Øresund, pojawił się obok niego okręt podwodny.
Początkowo Szwedzi wzięli okręt podwodny za szkocki, ponieważ flaga tego kraju jest podobna do flagi rosyjskiej marynarki wojennej.
Opowiedział, że na mostku kapitańskim były cztery osoby, jedna z nich pomachała do nich.
Według chłopaka okręt podwodny przepłynął zaledwie 30 metrów od jachtu.
- Był bardzo, bardzo duży i wydawał głośny dźwięk – podzielił się swoimi wrażeniami z dziennikarzami Szwed.
Rasmus Karlsson dodał, że on i jego przyjaciele cały czas pamiętają spotkanie z rosyjską łodzią podwodną.
- Często wypływam w morze, ale nigdy nie widziałem czegoś podobnego. To było trochę niepokojące, ale w rzeczywistości cholernie fajne – powiedział.
Szwedzkie Siły Zbrojne
potwierdziły, że okręt podwodny należy do rosyjskiej floty. Nazwali ten
incydent „zwykłym przemieszczeniem”.
Moje 3 grosze
Być może
było to fajne, ale już nie dla większości Szwedów, którzy pamiętają 20.X.1981,
kiedy to do Karlskrony wpłynął radziecki okręt podwodny – ponoć wskutek pomyłki
nawigacyjnej. I od tego dnia zaczęła się przeciwpodwodna histeria trwająca do
dziś dnia.
Oczywiście
był to tylko epizod w historii Zimnej Wojny i pokazuje, jaki był stan umysłów w
tym czasie mieszkańców spokojnej, neutralnej Szwecji. Oczywiście winnym tego
stanu rzeczy mógł być tylko i wyłącznie ZSRR. Tymczasem jestem pewnym, że były
tam nie tylko podwodne jednostki zwiadowcze z ZSRR, ale także z krajów NATO i USA,
dla których Bałtyk był i nadal jest akwenem o znaczeniu strategicznym. To właśnie
przez Bałtyk wiodą drogi zaopatrzenia dla Rosji i krajów nadbałtyckich – w tym
Polski. Obrona tych dróg jest zadaniem pierwszoplanowym dla polskiej Marynarki
Wojennej, czego nie potrafią zrozumieć rządzące naszym krajem matoły i
ćwierćinteligenci rozwalające nasze siły zbrojne. W II RP, która miała 50 km
morskiego brzegu istniała Polska Liga Morska i Kolonialna, m.in. dzięki której
nasza marynarka miała okręty i wyposażenie do jego obrony: niszczyciele, okręty
podwodne, stawiacze min... – jakie były, takie były, ale były i stanowiły
realną siłę, NB której nie potrafiono wykorzystać we Wrześniu 1939 roku.
Dzisiaj –
szkoda mówić. Jeden stary niszczyciel rakietowy, jakieś przestarzałe fregaty w
spadku po Amerykanach, 3 stareńkie Kobbeny, które nie mogą się zanurzyć
bez asysty… To ma być flota broniąca 775 km naszego wybrzeża??? O czym my w
ogóle mówimy? Na co liczą polscy
politycy? Na to, że będą nas bronili nasi „sojusznicy”? Już raz widzieliśmy,
ile są warte z nimi sojusze, jak zdradzieccy to partnerzy. Kiedy wreszcie te
matoły na stanowiskach pojmą, że nikt
nam nie pomoże, gdy nie będziemy w stanie się obronić sami. I już. Dogmat prosty
i jasny jak budowa cepa. Ale czy jest do pojęcia przez „polityków”, których
oderwano granatem od pługa (nie ubliżając chłopom)? Czy rozmaitych patriotów-idiotów, koryciarzy i
wyżeraczy, którzy dorwali się do państwowej kasy? Niestety nie. W razie czego,
to będą uciekać z walczącego kraju do swych kumpli na Zachodzie, jak już raz
było w historii.
Bo historia
powtarza się tyle razy, ile tylko może. Na ile jej na to pozwolimy.