Stanisław Bednarz
Pogubione bomby wodorowe, jedna
się nie znalazła, Duńczykom nie powiedzieli.
54 lata temu USA musiało
się zmierzyć z jednym z najpoważniejszych wypadków z udziałem broni
jądrowej. Na Grenlandii rozbił się bombowiec B-52G z czterema bombami
termojądrowymi. Jednej z nich, rozbitej na drobne fragmenty, nie udało się
odnaleźć. Spoczywa do dzisiaj pod lodami Grenlandii.
Katastrofa bombowca miała miejsce
kilkanaście kilometrów od bazy lotniczej Thule dziś Qaanaaq. Postawione tam w
latach 50. stacje radarowe odgrywały bardzo ważną rolę w systemie ostrzegania. Dowództwo
Lotnictwa Strategicznego (SAC) zarządzające flotą ciężkich bombowców z bronią
jądrową wpadło na pomysł częstego monitorowania bazy. Miały to robić bombowce
wracające z patroli nad Arktyką. Były przy tym w pełni uzbrojone w broń
jądrową, bowiem ich zadaniem była ciągła gotowość do uderzenia na ZSRR.
Jak wiadomo, samoloty psują się i
ulegają wypadkom, uznawano jednak, że ważniejsze jest odstraszanie ZSRR. W
połowie lat 60. masowo pojawiły się jednak rakiety międzykontynentalne i
politycy oraz Pentagon zaczęli dążyć do ograniczenia ryzykownych patroli
bombowców SAC. Proces ten znacząco przyśpieszyła seria wypadków zwłaszcza tego
nad hiszpańskim Palomares, w 1966 roku… Pomimo tego SAC, które w latach 50.
było niezwykle potężne i wręcz zdominowało siły zbrojne USA, nie chciało tracić
swojego znaczenia na rzecz rakiet.
Upór SAC zemścił się 21 stycznia
1968 roku. Wszystko przez kilka zwykłych poduszek. Samolot, który rozbił się
obok bazy Thule, był nowoczesnym jak na tamte czasy bombowcem strategicznym B-52G.
Maszyna wystartowała 21 stycznia nad ranem z Platsburgh w stanie Nowy Jork. Na
pokładzie była załoga licząca pięć osób plus dodatkowy pilot i nawigator,
niezbędni z uwagi na bardzo długi lot.
Do zguby bombowca doprowadził
nieświadomie ów dodatkowy pilot, major Alfred
D’Mario. Przed startem schował nad jednym z grzejników w kabinie trzy
dodatkowe poduszki piankowe. Przez sześć godzin lot przebiegał normalnie.
Zasiadający za sterami D’Mario uruchomił więc dodatkowy dopływ ciepłego
powietrza z silników. Nastąpiła jednak drobna awaria systemu ogrzewania -
powietrze z silników nie było schładzane tak jak powinno i trafiało do
kabinowych grzejników gorące. Załoga szybko zaczęła się pocić, a po chwili
poczuła swąd spalenizny. To zapaliły się poduszki leżące na gorącym grzejniku.
Lotnicy starali się ugasić pożar, ale kabinę zaczął wypełniać dym, a płomienie
przepalać kable elektryczne.. W ciągu kilku minut dym w kabinie stał się tak
gęsty, że nie było widać przyrządów i nic na zewnątrz. Płomienie przepaliły
wszystkie kluczowe kable i samolot stracił zasilanie.
Załodze nie pozostało nic innego
jak skakać. Szóstka ewakuowała się przy pomocy katapult i wyszła z katastrofy
prawie bez szwanku. Mniej szczęścia miał drugi pilot, Leonard Svitenko próbował wyskoczyć ze spadochronem przez luk w
dnie kadłuba, ale nieszczęśliwie uderzył głową w część maszyny i zginął na
miejscu. Pozbawiony załogi B-52 dalej opadał, powoli wykonał
zakręt o 180 stopni i spadł na pokrytą lodem Zatokę Gwiazdy Północnej, około 12
kilometrów od bazy w Thule.
Uderzenie spowodowało eksplozję
materiałów wybuchowych w czterech bombach termojądrowych Mk-28 (w bombach
termojądrowych tą właściwą wielką eksplozję inicjuje wybuch kilkudziesięciu
kilogramów normalnych materiałów wybuchowych). Na szczęście zadziałały systemy
bezpieczeństwa i nie doszło do reakcji łańcuchowej. Siła uderzenia w lód, a
następnie eksplozja ładunków i trwający kilka godzin pożar paliwa doprowadził
jednak do rozrzucenia radioaktywnych substancji po okolicy.
Szczątki bombowca spoczęły na
obszarze długim na pięć, a szerokim na 1,5 kilometra… Równocześnie wysłano
wiadomość do USA, gdzie natychmiast ogłoszono alarm Broken Arrow. Do Thule szybko wyruszyły specjalne zespoły SAC
mające za zadanie jak najszybciej zlokalizować bomby i ocenić skalę
ewentualnego skażenia. Szybko okazało się, że nie będzie to zadanie łatwe. Był
środek arktycznej zimy i temperatury oscylowały wokół –40°C. Szybko
ustalono, że bomby nie są w całości, bowiem zawarty w nich materiał
radioaktywny był rozrzucony po okolicy.
Skalę problemu powiększało to, że
katastrofa miała miejsce na terytorium Danii… Duńczycy zażądali, aby wojsko USA
zebrało cały śnieg i lód, który miał kontakt z szczątkami samolotu i materiałami
radioaktywnymi. Operacja przyniosła umiarkowany sukces. Odnaleziono części i
materiały rozszczepialne odpowiadające trzem bombom. Reszta radioaktywnych
substancji, z których można by złożyć czwartą bombę, najprawdopodobniej
przedostała się przez lód (i spoczęła na dnie morza...) Sprawa została
zamknięta. O pozostawieniu resztek bomb na Grenlandii nie poinformowano jednak
Duńczyków. Sprawa wyszła na jaw dopiero po zakończeniu Zimnej Wojny, kiedy
odtajniono dokumenty. Wywołało to potężny skandal określany przez Duńczyków jako
Thulegate… Powietrznych dyżurów
bombowców strategicznych zaprzestano niedługo później.
Moje
3 grosze
A to ciekawe, bowiem o tym, że były
tam 4 bomby i że jedna z nich zatonęła w lodowatych wodach Oceanu Arktycznego
było wiadomo jeszcze w latach 60. Trąbiła o tym komunistyczna propaganda i wygląda
na to, że chłopcy z GRU a za nimi z naszego GZP WP mieli doskonałe rozeznanie sytuacji. Oczywiście
Amerykanie zostali przyłapani ze spuszczonymi portkami i musieli jakoś wyjść z
tego z twarzą…
Piszemy o tym wypadku w naszej książce
właśnie na temat katastrof nuklearnych - cywilnych i wojskowych instalacji.
Katastrofa w Thule (dziś Qaanaaq). NB, Grenlandia miała być niezatapialnym
lotniskowcem i zarazem bazą ICBM. Planowano rozmieszczenie tam wyrzutni dla 600
ICBM z głowicami jądrowymi w ramach planu Ice Worm. W latach 50. i 60.
zbudowano tam bazę o nazwie Camp Century, która miała za zadanie
szpiegować ZSRR i kraje UW oraz stację radiolokacyjną obejmującą Arktykę. Na
szczęście dla świata obie te inwestycje nie wypaliły wskutek nieprzerwanego
ruchu lodowego pancerza Grenlandii – dzisiaj baza ta jest udostępniona turystom
zwiedzającym Grenlandię.