Daniel
Laskowski
Torre del Greco – Morze Tyrreńskie
Dwudniowa
jazda autobusem dawała o sobie znać tępym bólem stawów i mięśni. Ale to już
koniec tej podróży. Wtaczaliśmy się powoli na ulice sennego pod
neapolitańskiego miasteczka. Z lewej strony mieliśmy widok na zalany słońcem,
zielony od winnic i gajów oliwnych stok Wezuwiusza, prawej głęboki lazur morza,
na którym kołysało się w niemal zupełnym sztilu kilka jachtów i statków
wycieczkowych. Marzyliśmy o tym, by wreszcie wysiąść z dusznego mimo
klimatyzacji autokaru, zrzucić przepocone ciuchy i zanurzyć się w błękitnej
wodzie Morza Tyrreńskiego. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy autokar zatrzyma
się wreszcie. A kiedy się zatrzymał, z uczuciem niewymownej ulgi opuściliśmy
jego wnętrze.
- No i
nic, tylko zobaczyć Neapol i umrzeć… - powiedziała Krystyna pełnym egzaltacji
tonem.
- Chyba z
brudu i śmieci – mruknąłem. – Jak dotąd nie rozwiązano tego problemu.
- E, nie
jest tak źle, tutejsza signoria
postanowiła wrzucić ten cały chłam do głównego komina Wezuwiusza… - rzekła i
roześmiała się w własnego konceptu.
- Zadzwoń
i zaproponuj to im – zakpiłem. – Na szczęście jesteśmy wreszcie w Torre del
Greco i nie mam zamiaru powracać do zacnego Neapolim – wzruszyłem ramionami. –
Będzie w żałobie, kiedy będzie tu powtórka z siedemdziesiątego dziewiątego…
- Aha!
- No
właśnie – stąd to „Zacne Neapolim w żałobie”…
Szliśmy
ciasną uliczką w kierunku portu przygadując tak sobie od czasu do czasu. Słońce
Italii wreszcie przełamało złe uroki i świat się uśmiechnął, kiedy wreszcie
weszliśmy do portu, gdzie nieopodal wejścia do jego basenu jachtowego kołysał
się Atlantis MMII. Nasz jacht.
Zupełnie niekonwencjonalny i przeznaczony do niezwykłych zadań.
- Ciekawa
jestem, gdzie się podziały nasze towarzyszki podróży – zagadnęła Krystyna.
- Jak znam
życie, to pławią się w słońcu albo w wodzie…
- … albo w
słońcu i wodzie – dokończyła Krystyna rozmarzonym głosem. Wyjęła z żeglarskiego
worka małe walkie-talkie i włączyła
je.
- Holá Gemi! – powiedziała – gdzie
jesteście?
- Holá Kris, holá Danielito – usłyszeliśmy w odpowiedzi – widzimy was.
- Gdzie
jesteście? – powtórzyła.
- Tutaj!!!
– usłyszeliśmy za sobą dwa rozbawione damskie głosy.
Odwróciłem
się. Przy stoliku letniej kawiarni siedziały dwie kobiety odziane w żeglarskie
stroje – jasne szerokie polarowe bluzy i spodnie do pół łydki, stopy obute w
zwyczajne szmaciane tenisówki i czapki z daszkiem ma głowach. Ciemnowłosa,
zielonooka Gemma i młodsza od niej kobieta. Wydaliśmy okrzyki radości i po
chwili Gemma rzuciła się nam na szyje. Wycałowała nas mocno i podeszła do swej
towarzyszki.
-
Poznajcie się – powiedziała – to jest właśnie nasza tajemnicza Naïs – a
właściwie profesor biologii morskiej, doktor Naïs Inez Castlemoore… - Naïs, to
jest Krystyna Zalewska i Daniel Laskowski…
Podaliśmy
sobie dłonie. Przyjrzałem jej się dokładnie. Była trochę wyższa i szczuplejsza
od Gemmy. Naturalnie jasne włosy spływały falą na kark i opalone barki.
Intensywnie niebieskie oczy miały przenikliwe spojrzenie naukowca. Przypominała
mi Alę swymi ładnie zaokrąglonymi tu i ówdzie kształtami, ale jednocześnie była
różnica – pomijając rzecz jasna różnicę wieku – od Naïs biła jakaś charyzma,
której Ala nie miała.
– A raczej
miała, ale inną – pomyślałem. – Ala była seksowna, a ta kobieta jest i
seksowna, odważna i mądra. Pasuje do naszego zespołu. Człowiek czynu w
prześlicznej powłoce cielesnej atrakcyjnej kobiety…
-
Proponuję przejść na ty – powiedziałem – ale brudzia wypijemy dopiero na
pokładzie.
- OK. –
odpowiedziała Naïs akceptując ten fakt. Uśmiechnęła się, była bardzo ładna.
- Podoba
ci się? – usłyszałem za sobą szept Krystyny.
- Yhm… -
skinąłem głową. – Wygląda nieźle. Wygląda na to, że da sobie radę.
-
Oczarowała zupełnie Gemmę i ciebie chyba też… - rzekła – Czy ona nie jest…
- Jest… -
skinąłem głową intuicyjnie czując, co ma na myśli.
- No to
jeszcze jeden cień przeszłości… - w głosie Krystyny usłyszałem nutkę, która
kazała mi się trzymać na baczności. – Wybacz kochanie, ale zaczynam być
zazdrosna…
Gemma
poczuła się w roli gospodarza, wzięła nasze worki i wrzuciła je do zodiaka przycumowanego do kei. Po kolei
weszliśmy do niego, a Gemma zdjęła cumę,
i mocnym pchnięciem odbiła od kei. Odpaliła potężny zaburtowy silnik yamacha i ruszyliśmy w kierunku wyjścia
z portu. Po jakichś dziesięciu minutach dobiliśmy do zwisającego trapu. Gemma
szybko przycumowała zodiaka i po
chwili wszedłem na pokład naszego jachtu. Pomogłem Krystynie i Gemmie wejść na
pokład, a Naïs znalazła się na nim jednym skokiem poprzez reling.
- Kapitan
na pokładzie – usłyszałem miły głos Atis. – Stęskniłam się za tobą…
- Ja też!
Witaj Atis! – odpowiedziałem.
- Jakoś
trudno mi do tego przywyknąć – usłyszałem za sobą głos Naïs.
- Myślę,
że to jest właśnie przyszłość nawigacji… - sztuczna inteligencja za sterami
wszelkich pojazdów. Lądowych, powietrznych, wodnych czy kosmicznych – rzekłem.
A po
chwili rozgościłem się wreszcie w swej kabinie.
Resztę
dnia spędziliśmy na odpoczynku. Najpierw wskoczyliśmy w lazurowe wody, a potem
przysypialiśmy leżąc na leżakach na tylnym deku. Gemma i Naïs przygotowywały
jacht do drogi. Zaprawa, jaką Gemma odebrała w czasie szpicbergeńskiego rejsu
teraz zaprocentowała i czuła się tutaj, jak ryba w wodzie. Po zapadnięciu
zmroku podnieśliśmy kotwicę, a Atis wykreśliła optymalny kurs w stronę Cieśniny
Messyńskiej.
- Kurs sto
osiemdziesiąt – wydałem polecenie.
- Aye, aye sir! Jest kurs sto
osiemdziesiąt – odpowiedziała Atis. Jacht obrócił się niemal w miejscu celując
dziobem w kierunku południowym.
- Mała
naprzód.
- Jest
mała naprzód.
- Tak
trzymać.
Ruszyliśmy,
a światła Torre del Greco zaczęły cofać się w ciemność. Wyruszyliśmy przygodnie
naprzeciw.
- Co to za
światło? – zapytała Gemma wskazując na posępną sylwetę Wezuwiusza wiszącą nad
zatoką, z której właśnie wyszliśmy.
- Gdzie? –
zapytałem zdezorientowany.
- No tam –
palec Gemmy wskazywał na szczyt wulkanu. – Widziałyśmy to także wczoraj i to z
dużej odległości. Myślałyśmy, że to jakieś odbite w chmurach światła Neapolu,
ale…
- Cholera,
wykrakałem… - mruknąłem.
- Co? Co
wykrakałeś? – zapytała.
- Wygląda
na to, że Wezuwiusz zaczyna się budzić… - odparłem – a to wróży kłopoty.
Wielkie kłopoty…
Nad ranem
przepłynęliśmy Cieśninę Messyńską i przed dziobem Atlantis MMII otworzył się lazurowy przestwór Morza Śródziemnego.
Po lewej burcie zostawiliśmy spalone słońcem brzegi Kalabrii, a po prawej
widoczne z daleka, oświetlone wschodzącym słońcem stoki Etny, która też dymiła.
Kiedy jej śnieżny szczyt ustawił się dokładnie na zachodzie, Atis wykonała
skręt o dziewięćdziesiąt stopni w lewo – prosto we wschodzące słońce.
- Kurs
zero dziewięćdziesiąt – zameldowała.
- Tak
trzymać – odpowiedziałem – prędkość bez zmian.
- Jest
cała naprzód, robimy trzydzieści węzłów.
- Świetnie
– odpowiedziałem – następny przystanek w Warnie.
CDN.