Wiktoria Leśniakiewicz
Wszyscy mamy w pamięci straszliwe trzęsienia ziemi w Turcji i Indonezji. Wszyscy pamiętamy straszliwe fale tsunami atakujące morskie brzegi Oceanu Indyjskiego i miażdżące swym słonym, wielotonowym i śmiertelnie chłodnym uściskiem ludzi i ich wytwory: domy, samochody, łodzie i statki... Setki tysięcy zabitych, miliony przerażonych i płaczących za swymi bliskimi. Tak było w przeszłości. Tak jest i teraz. Mimo straszliwych strat i tysięcy ludzkich trupów nadal skąpi się na stworzenie sieci urządzeń ostrzegawczych przed podwodnymi wstrząsami podziemnymi i falami tsunami.
Od potwornych uderzeń fal nie ucierpiały tylko zwierzęta. One jedne wiedzione instynktem odpowiednio wcześniej wiedziały o mającym nastąpić kataklizmie i ze znacznym wyprzedzeniem opuściły zagrożone rejony. Gdyby ludzie posłuchali ich ostrzeżeń, nie zginąłby nikt i zamiast straszliwej hekatomby, straty ograniczyłyby się tylko do sfery materialnej. A tak...
Chciałabym wam dzisiaj opowiedzieć o tym, co się mi przydarzyło w egipskim kurorcie Hurghada, w czasie moich wakacji w lipcu 2006 roku. Ot, lazur nieba, piasek sepią malowany, leniwie przelewające się turkusowe morze przetykane tu i ówdzie lapis lazuri. W dali majaczący zarys wyspy w poświacie écru, nad nami majestatyczne palmy – dumne strażniczki plaż wyznaczające ich granice, a ściślej granicę między lądem a Wszechoceanem. Morzem z bajecznie kolorową fauną. Ta żywa feeria barw przyciąga jak magnes ludzi złaknionych bądź to ekstremalnych, bądź to estetycznych wrażeń, jak by to nie było w regionie zaliczanym do jednej z kolebek ludzkiej cywilizacji. Nawiasem mówiąc, aż dziw bierze, jak mało motywów zdobniczych tych cudów Natury widać na ścianach świątyń, grobowców, na zwojach papirusu czy biżuterii. Czyżby ich świat i jego poznanie ograniczał się li tylko do stałego lądu – pięknego, surowego wzbudzającego z jednej strony zachwyt, zaś z drugiej niewytłumaczalny lęk i pokorę wobec majestatu Przyrody. Ale nie o tym teraz mowa, a o spokoju, senności i monotonii plażowania.
Przez niemal półtora tygodnia miałam okazję obserwować Morze Czerwone i to z obu brzegów – afrykańskiego i azjatyckiego. Morze było spokojne, leniwe fale muskały plażę, rozbawione kolorowe rybki ufnie podpływały do kąpiących się plażowiczów, podjadały jakieś rzucone im okruchy jedzenia – ot, takie sobie akwarium, o wielkości całego morza. Pobliska wyspa nabierała pewnej zjawiskowości, gdyż niemal przez cały czas spowita była delikatnym muślinem tajemniczej mgiełki.
Ostatnie trzy dni były jednak jedna wielką księgą zdziwień. Około trzeciej po południu zaczął się gwałtowny przypływ, spienione grzywy fal rozbryzgiwały się z łomotem o falochrony, kursujące stateczki spacerowe niebezpiecznie kołysały się na falach, wzmagał się huraganowy wiatr... Na godzinę, a może i dwie przed tym niespodzianym sztormem zdumiona obserwowałam, jak całe ławice ryb pośpiesznie zdążały z głębi morza w stronę brzegów i również do niewielkiej zatoki. Wieczorem wiatr ucichł, a nasza tajemnicza do tej pory wyspa, ukazała się w całej swej krasie. Powietrze było tak przejrzyste, że mogliśmy niemal policzyć na niej każde ziarnko piasku! Jednakże morze już do końca mojego pobytu nie pozostało tak spokojne, jakim go zastałam przed dwoma tygodniami. Rytuał żywiołu powtarzał się codziennie: przerażenie ryb, wiatr i sztorm, a tymczasem na pustyni – martwa cisza. Absolutny sztil! Zjawiska te kojarzyłam z niemal identycznymi, jakie dane mi było oglądać trzy lata temu na brzegach Morza Śródziemnego, ale w Turcji: najpierw spokojne, leniwie oddychające masy wodne, potem wielki niepokój wśród ryb, a następnie sztorm i... wieść o podwodnym trzęsieniu ziemi i wybuchu wulkanu.
Nic dodać, nic ująć – nie ma lepszych sejsmografów od naszych Braci Mniejszych, którzy swym rozpaczliwym zachowaniem wysyłają i nam sygnały ostrzegawcze. Wystarczy się im tylko przyjrzeć i uwierzyć! – uwierzyć na nowo. A tak, bo oszołomieni cywilizacją zupełnie zatraciliśmy kontakt ze zwierzętami, zapomnieliśmy rozumieć ich mowę i gesty, jakie często rozpaczliwie wysyłają w naszą stronę. Zatraciliśmy także nasz własny instynkt samozachowawczy, w który wyposażyła i nas Natura...
Ba! – tylko jak usłyszeć jego delikatny szept, gdy nad nami słychać ryk silników odrzutowców, a obok dymią spalinami motorówki, albo kiedy na plaży dudnią przez megafony najnowsze przeboje światowych estrad (niestety, nie tych najwyższych lotów)? Trzeba dużo silnej woli i determinacji, by się zamknąć na tą całą komercję i w zadumie pochylić nad spłoszoną czymś w odmętach małą rybkę – nawet jeżeli nie jest ona Złotą Rybką. Dodam do tego jeszcze tylko tyle, że w dwa dni później straszliwe trzęsienie ziemi i uderzenia fal tsunami spustoszyły wybrzeża Jawy.
Co właściwie widziałam? Wydaje mi się, że wyjaśnienie tego fenomenu jest stosunkowo proste. Kataklizm ten został spowodowany przez nagłe ruchy dna morskiego, które zostały poprzedzone seriami lekkich wstrząsów, które zaś spowodowały powstanie ultra- i infradźwięków – niesłyszalnych dla ludzi, ale doskonale słyszalnych i wyczuwanych przez zwierzęta morskie. Woda jest ich doskonałym przewodnikiem, z czego korzystają wszystkie walenie posługujące się sonarem biologicznym, który pomaga im orientować się w wodnych przestrzeniach. Mało tego – woda stanowi doskonały kanał przesyłu modulowanych sygnałów ultradźwiękowych, które niosą się pomiędzy termoklinami na tysiące mil... Z tego kanału łączności korzystają niektóre wieloryby.
Jak widać z mapki, Morze Czerwone stanowi rozpadlinę (tzw. graben) pomiędzy Afryką a Arabią, środkiem której przebiega granica dwóch płyt: Afrykańskiej i Arabskiej, a przebiega ono całą długością Morza Czerwonego – od Zatoki Adeńskiej i cieśniny Bab-el-Mandeb do Zatoki Akaba. Granica ta biegnie dalej na północ przez cały Izrael i Liban do Syrii, gdzie łączy się z granicami innych płyt. Dlatego ten rejon Ziemi jest tak niespokojny, że wspomnę tylko straszliwe trzęsienia ziemi w Turcji, Iranie i Armenii. Nie muszę przypominać, że trzęsienie ziemi, które niedawno spustoszyło Izmit (Turcja) zostało spowodowane przez 10 próbnych eksplozji nuklearnych na pustyni Thar w pakistańskim i hinduskim Radżastanie...
A zatem mogę stwierdzić, że trzęsienie ziemi i straszliwe tsunami z dnia 17 lipca 2006 roku mogło być przewidziane dzięki monitoringowi zachowania się ryb i innych zwierząt morskich, i to z odległości kilku tysięcy kilometrów! Niestety, jak dotąd nikt nie bierze takich oznak tych kataklizmów na poważnie i spirala śmierci wciąż się rozkręca. Jak długo jeszcze?