Ocean Burz – (Łuna 9) 07°13’N - 064°37’W
Z bliska to wyglądało bardziej skomplikowanie, niż z wysokości orbity. Z wysokości orbity Obiekt X przypominał grecką amforę. Z odległości kilkudziesięciu metrów obiekt ten wyglądał zupełnie inaczej. Wyglądało to jak wielkie jajo zakończone czymś w kształcie dyszy zagłębionej w gruncie. Jajo wyglądało jakby opasywały je obręcze, które stanowiły jakiś egzoszkielet. A do tego jakieś skomplikowane pręty niby-anten czy niby-chwytaków sterczące z szerszej części jaja. Całość kojarzyła mi się z rozdeptanym żukiem. Całość musiała być bardzo lekka, bowiem nie wybiła krateru poimpaktowego w księżycowym gruncie.
- Dokumentuje to ktoś? – zapytałem.
- Tak jest – odparła Teri.
- Daj światło – poprosiłem.
Teri pstryknęła przełącznikami na paneli i teren zalało białe, ostre, ksenonowe światło. Krzyknęliśmy oboje, bo ciemny dotąd kształt pod wpływem światła zajarzył się tęczowymi błyskami. Odnosiło się wrażenie, że pancerz nieznanego statku kosmicznego, co do tego nie mieliśmy już żadnych wątpliwości, był zbudowany z kryształów mieniących się różnokolorowymi blaskami.
- Niesamowite – mruknąłem – co to jest?
- Zaraz się dowiemy – Teri włączyła analizator i przez chwile wpatrywała się w jego czytnik. Naraz uniosła swe ładnie zarysowane brwi. – Nie, to chyba niemożliwe – powiedziała z najautentyczniejszym zdumieniem w głosie.
- Co jest niemożliwe? – spytałem niemniej zdumiony, ale nie tym, co Teri wyczytała z analizatora, ale jej jakże ludzką reakcją. – Co jest niemożliwe, Teri?
- No spójrz – powiedziała.
Spojrzałem i po raz któryś dzisiejszego dnia ogarnęło mnie zdumienie. Na czytniku analizatora widniało tylko jedno słowo: „węgiel” i żeby nie było wątpliwości także jego symbol chemiczny –«C», i dalej postać alotropowa – «diament»…
- Ebełe-bełe-bełe… - powiedziałem nieskładnie, bo język naraz jakby mi skołowaciał.
- Ten pancerz jest diamentowy – powiedziała Teri taktownie pomijając milczeniem mój kretyński komentarz.
- To muszą być miliony karatów diamentów – powiedziałem odzyskując głos.
- No, sam pancerz musi mieć masę kilkudziesięciu ton – Teri wyłączyła analizator. – To, co? Wychodzimy na zewnątrz?
Oględziny dziwnego statku kosmicznego – bo nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że jest to statek kosmiczny – trwały dwie godziny. Byłem absolutnie pewien jednej rzeczy, a mianowicie tego, że jest on niesłychanie stary i może pochodzić tylko i wyłącznie spoza Układu Słonecznego. To, co braliśmy początkowo za diamentowy pancerz było w rzeczywistości niczym innym, jak kolektorem promieniowania świetlnego i jednocześnie jego kwantowym wzmacniaczem. Był to po prostu potężny laser, który napędzał to całe urządzenie. Tyle zrozumieliśmy – teoria napędu w oparciu o którą działało to urządzenie była nam całkowicie nieznana. Takiego rozwiązania nigdy nie zastosowano na Ziemi. Ani nawet na Atlantydzie i poprzedzającej ją cywilizacji Atlantyki.
- Laser jako napęd! – wykrzyknąłem – przecież czegoś takiego nigdy u nas nie było!
- Zgadza się, oczywiście – odpowiedziała Teri – nie było, ale taki laser może służyć także jako broń.
Spojrzałem na nią spod oka. Tego się po niej nie spodziewałem. To było coś, co łamało wszystkie trzy Prawa Robotyki sformułowane jeszcze w czasach Susan Calvin. W ogóle Teri zachowywała się dziwnie, jak na robota oczywiście. Nie wyobrażałem sobie, by robot mógł analizować wydarzenia i artefakty pod takim kątem, który stał w jawnej sprzeczności z Prawem Pierwszym. Ten jednak, jak widać – mógł… Może Prawa Robotyki obowiązywały z grubsza tylko roboty Agencji?
Obeszliśmy dziwaczny artefakt dookoła. Jak już powiedziałem, był o wiele większy i o wiele bardziej skomplikowany, niż to widać było z orbity. Rozstawiliśmy wokół niego analizatory i przygotowaliśmy się do próby prześwietlenia nieznanej konstrukcji. Miałem nadzieję, że miękkie promieniowanie rentgenowskie przeniknie przez nią i da możliwość zajrzenia do wnętrza bez jej uszkadzania. Po pół godzinie wszystko było gotowe i rozpoczęliśmy eksperyment. Zajęliśmy miejsca w selenołazie. Teri dała prąd do urządzeń prześwietlających. Na ekranie pojawił się kontur obcej konstrukcji. Spojrzeliśmy nań i…
- No nie, to jest niemożliwe – powiedziałem zdumiony – tam niczego nie ma!
- To jest puste – zawtórowała mi Teri.
- Ale przecież…
- To jest puste – powtórzyła – tam niczego nie ma w środku. Pusta skorupa…
- Skoro tak, to spróbujemy wejść do środka – zdecydowałem. – Weź sprzęt do prucia puszek…
Wyszliśmy z selenołazu i podeszliśmy do skorupy leżącej nieruchomo na księżycowym regolicie. Znaleźliśmy miejsce, w którym można by było zrobić otwór na tyle duży, by wpuścić tam mikro-sondę na światłowodach. Teri podniosła dłoń uzbrojoną w palnik laserowy. Spojrzała na mnie pytająco. Skinąłem głową na znak zgody. Zauważyłem nikły błysk i…
To było jak bezgłośny wybuch. Diamentowa ściana naraz zaczęła się rozsypywać w oczach na pył i proch, a w chwilę później miejscu, gdzie znajdował się palnik laserowy trzymany przez Teri zaczęło się coś mienić i migotać. Migotanie szybko rozprzestrzeniło się na całość chmury pyłu, w którą zamienił się Obiekt X. Dalej już nic nie zobaczyłem, bo ramiona Teri objęły mnie błyskawicznie i uniosły do góry. Nie zdążyłem powiedzieć niczego, bo Teri obróciła się ze mną w ramionach i ruszyła biegiem w kierunku selenołazu. W ułamek sekundy później potknęła się i oboje zaryliśmy się w pyle. Okolicę rozjaśnił niesamowity błysk fioletowego światła. Po kilku sekundach zgasł i tylko reflektory selenołazu oświetlały teren i nas oboje leżących na gruncie.
- Co to było? – zapytałem.
- Anihilacja – Teri odpowiedziała niemal natychmiast.
- To było z antymaterii? – zapytałem. – Ale w takim przypadku powinniśmy dostać końską dawkę promieniowania jonizującego… Gamma…
- Antymateria była w środku – Teri podniosła się i pomogła wstać mnie. – Trochę było promieniowania gamma, za parę godzin odczujesz jego skutki, ale gros poszło w świetle widzialnym i ultrafiolecie.
- Aha, i dlatego to światło było takie fioletowe – domyśliłem się. – Czyli wygląda na to, że misję mamy z głowy i możemy wracać do domu.
Teri uśmiechnęła się i skinęła głową.
- Szefostwo składa ci podziękowania i w ogóle są tobą zachwyceni. Tylko nie zachwyca ich to, co się stało z Obiektem X. Nie mówiąc już o tym, że raczej nie ucieszyła ich wieść, że ktoś opanował technologię produkcji i składowania antymaterii na skalę przemysłową.
- No to jest jasne, czym to było – odpowiedziałem – to był zbiornik paliwa jakiegoś statku kosmicznego!
- Ta hipoteza ma siedemdziesiąt pięć procent prawdopodobieństwa – przytaknęła – dalsze piętnaście procent to hipoteza o bombie D , pozostałe dziesięć to hipoteza o broni laserowej wykorzystującej antymaterię jako źródło energii.
- Takie działo laserowe? – zapytałem
Przytaknęła skinieniem głowy.
Przez chwilę zrobiło mi się zimno. Oto mieliśmy do czynienia z kawałkiem wraku jakiegoś kosmicznego krążownika na antymaterię, którego urządzenia laserowe mogły spopielić naszą planetę w ciągu kilku sekund… Wrak znikł, ale świadczyło to tylko o tym, że albo nasza akcja uruchomiła jakiś mechanizm autodestrukcyjny, a to z kolei znaczyło, że te urządzenia są nadal bardzo groźne.
Jechaliśmy z powrotem na wschód do Twardowskiego. Monotonny krajobraz księżycowej równiny Oceanu Burz znów działał na mnie usypiająco. Czułem się bardzo źle. Terapia zastosowana przez Teri pomogła mi wprawdzie przezwyciężyć pierwsze objawy choroby popromiennej, ale swoje musiałem odcierpieć. Rozłożyłem fotel i drzemałem, kiedy Teri naraz zatrzymała selenołaz.
- Przyjęłam sygnał wezwania pomocy – oznajmiła.
- Skąd? – zapytałem, kiedy pokonałem senność.
- Z bazy petrografów w Heweliuszu – odpowiedziała.
- Co tam się stało?
- Nie wiem, to tylko sygnał wezwania pomocy wysyłany przez roboty. Muszę teraz zapytać ciebie decyzję, bo ty jesteś chory i jako twoja Opiekunka muszę dostarczyć cię do najbliższego szpitala. Ale jednocześnie muszę udzielić pomocy na wezwanie. Musisz zadecydować: czy mam cię zawieść do szpitala, czy jechać do petrografów?
Nie zastanawiając się wydałem polecenie jazdy do bazy petrografów. Teri uruchomiła silnik selenołazu i skręciliśmy na południowy zachód. Pokonując słabość usiadłem obok niej.
- Ile mamy do nich?
- Ponad dwieście kilometrów – odparła.
- Trzy godziny jazdy – mruknąłem. – I to w nieznanym terenie.
- Ale tam jest droga dojazdowa od wschodu, więc wystarczy, że dojedziemy do niej – Teri poklepała mnie pocieszająco po ramieniu, a ten tak ludzki gest trochę mnie wzruszył.
- No to gaz do dechy, ja jakoś to wytrzymam – poleciłem jej.
- Jest gaz do dechy – rzekła i selenołaz ruszył ostro do przodu.