A teraz przejdziemy do dwóch kolejnych hipotez, które można przyporządkować do grupy A i E2 (hipotezy meteorytowe apokryficzne) Kanonu Priwałowa, a zatem...
Hipoteza nr 84: „Gość” z głębokiego Kosmosu.
To nie był statek, ale wyspa latająca, nie wiem zresztą. Był wielki, z dwudziestu kilometrów, jak moje dwa palce - idealnie regularne wrzeciono zamieniło się w dysk, nie - w obrączkę!
Rzecz jasna, od dawna myślicie sobie, że to był statek „innych”. No bo skoro miał dziesięć mil długości...
...A ja zobaczyłem w tym agonalnym błysku flary powierzchnię olbrzyma: jego milowe pobocznice nie były gładkie, lecz zryte, nieomal jak grunt księżycowy, światło rozciekło się po chropowatościach i gruzłach, kraterowych wgłębieniach - miliony lat musiał tak lecieć, wchodził ciemny i martwy, w mgławice pyłowe, wychodził z nich po wiekach, a meteorytowy kurz w dziesiątkach tysięcy zderzeń żarł go i nadgryzał próżniową erozją...
Mieliśmy gościa z Kosmosu, odwiedziny, zdarzające się - bo ja wiem? - raz na miliony, nie - setki milionów lat... przeszedł nam przez palce, aby rozpuścić się jak duch, w nieskończonej przestrzeni...
Stanisław Lem - „Opowiadanie Pirxa”
... zacznijmy od kilku faktów, które stanowią herezję naukową - chodzi mi tutaj o spadek meteorytów, które nie należą do naszego Układu Słonecznego - meteoryty pozaukładowe.
W czym rzecz? Ortodoksyjna nauka twierdzi, że nie istnieją meteoryty pozaukładowe. Po prostu ich nie ma i kropka. Nie mam pojęcia, dlaczego uczeni twierdzą, że nie ma prawa ich być - przecież istnieje przepływ materii pomiędzy gwiazdami, a skoro tak, to pewna część tej materii m u s i przepływać w postaci właśnie meteorytów, komet i innych „śmieci”. Takim właśnie „śmieciem” była niedawno obserwowana kometa Hayakutake, która odwiedziła nas na przełomie lat 1995/96. Astronomowie stwierdzili, że ma ona skład chemiczny podobny do komet układowych, ale... stosunek HCN do R-CN był zupełnie inny, niż w „normalnych” kometach, a to świadczyło o jej obcym pochodzeniu. Rodników R-CN było ponad 1.000 razy więcej, niż normalnie.
A zatem TM mógł być takim „gościem” z głębokiego Kosmosu, którego skład chemiczny wcale nie odpowiadał składowi chemicznemu „naszych” meteorów i w chwili wtargnięcia w atmosferę ziemską z prędkością hiperboliczną Vg >> VIII i pod niewielkim kątem mogło w nim dojść do reakcji termojądrowej, czyli fuzji atomów wodoru w jeden atom helu z wydzieleniem potężnych ilości energii. Potężny napór ziemskiej atmosfery stworzył odpowiednie warunki reakcji, tj. wysoką temperaturę rzędu 1 mln K i ciśnienie miliona Pa, co doprowadziło do reakcji przemiany wodorowo-helowej, zgodnie z równaniami:
1. 2H → He + β+ + ν + 1,44 MeV
2. 22H → H + 3H + 3,25 MeV
3. 22H → 3He + n + 4 MeV
4. 2H + 3H → He + n + 17,6 Mev
5. 4H → He + 2β- + 26 MeV
I w następstwie do wybuchu meteorytu jak kilkumegatonowej bomby wodorowej z wiadomymi skutkami. Hipoteza ta jest dobra o tyle, że zgadza się z poczynionymi przez polskich astronomów spostrzeżeniami odnośnie istnienia rojów meteorytów pozaukładowych. W świetle tego, TM był po prostu bryłą „brudnego” lodu, która leciała przez Kosmos z prędkością rzędu >100 km/s i to od strony Słońca!
I co wynika z analizy położenia ciał niebieskich w krytycznym czasie? Ano to, że na 15 możliwych ciał niebieskich, aż 6 znajdowało się w konstelacji Bliźniąt, zaś dwa inne w sąsiadującym z nimi Raku i jedno w drugim sąsiadującym z nimi Byku. Na trasie Tunguskiego Meteorytu panowało zatem zagęszczenie planet Układu Słonecznego i znajdowała się tam także nasza gwiazda centralna, a mimo to TM trafił właśnie w Ziemię!!! Dla mnie to jest d o w ó d na to, że n i e m a m o w y o jakimś naturalnym ciele astronomicznym, i że TM l e c i a ł w ł a ś n i e k u Z i e m i , na której zakończył swój lot! Teraz chyba rozumiesz Czytelniku motto do tego podrozdziału. Stanisław Lem przy całej swej śmiesznej niewierze w istnienie UFO podsuwa nam możliwości spotkania jeżeli nie Obcych, to pozostałe po Nich artefakty i osobiście nie zdziwiłbym się, gdyby sytuacja opisana przez niego w tym opowiadaniu stała się faktem za 25, 50 czy 100 lat!
Do powyższego nawiązuje moja kolejna hipoteza:
Hipoteza nr 85: Powrót z gwiazd.
Patrzyli w milczeniu. Przesuwający się na ekranie, wydobyty spod chmur obraz różnił się znacznie od kształtów zachowanych w pamięci. Znikła część kontynentów, ich miejsce zajęły morza usiane archipelagami wysp. Z niepokojem oczekiwali, aż ukaże się ląd i miasto, z którego kiedyś wystartował ich statek w Kosmos. Obraz przesuwał się powoli, planeta odkrywała coraz to nowe szczegóły powierzchni. Pierwszy zacisnął palce na poręczy fotela i pochylił się ku tafli ekranu. Zegary odmierzały czas.
Twarz Pierwszego zbladła, zasłonił oczy. Tam, gdzie powinien być wielki kontynent, było tylko morze, ocean i nic poza tym...
Witold Zegalski - „Powrót gigantów”
Zakłada ona, że istniejąca w dalekiej przeszłości na Ziemi SCNT Atlantydy była tak rozwinięta technicznie, że mogła pozwolić sobie na wysyłanie w kierunku najbliższych słońc rokujących nadzieję na posiadanie własnych układów planetarnych załogowych bądź automatycznych sond międzygwiezdnych. Pojazdy te wystartowały i z niewielką prędkością podróżną - w każdym razie nie-relatywistyczną, a zatem <0,5c poleciały w Kosmos, by powrócić na Ziemię po upływie kilku tysięcy lat.
12.000 lat temu doszło do katastrofy cywilizacji atlantydzkiej i Ludzkość cofnęła się do epoki kamienia łupanego. Tymczasem zaczęły powracać załogi wysłane w Kosmos najwcześniej. Rzecz tylko w tym, że nie miały one gdzie wrócić, bo wszystkie instalacje kosmiczne Ziemi i innych skolonizowanych planet były zniszczone lub nieczynne. Tym, którym udało się wylądować, sprymitywizowani mieszkańcy Ziemi zgotowali uroczyste powitanie, bo w ich mniemaniu mieli do czynienia z bogami... Nie było zatem w historii n a s z e j cywilizacji żadnych Kosmitów - byli tylko ludzie, którzy mogli się łączyć z innymi ludźmi i dzięki temu odrodzić Ludzkość. I to wszystko! Kolejne lądujące ekipy były przejmowane przez organizację, która zapewniała kosmonautom dostosowanie się do zmienionych warunków - to właśnie jest Masoneria...
I to jest ta cała Wiedza, która dla maluczkich przekazywana jest przy pomocy symboli i niezrozumiałego dla laika języka ezoteryki. I to jest cel i sens istnienia tej organizacji. W tym kontekście stają się zrozumiałe usiłowania alchemików przemieniania jednych pierwiastków w drugie, poszukiwania alkathestu, eteru czy panaceum i produkcja homunkulusów, które były niczym innym, jak biologicznymi robotami - neuromatami... Zrozumiała jest tajemniczość, jaką okryte są wszystkie działania Braci z Loży i Ansamblei - bo i Różokrzyżowcy też są w to zamieszani - która jest potrzebna, bo antyczni kosmonauci stanowią trzon Bractwa i tylko oni mają wiedzę, ale nie mają parku maszynowego, który dopiero muszą stworzyć - i stworzyli go właściwie z niczego...
W Afryce istnieje lud, który o sobie twierdzi wprost, że pochodzi z gwiazd - konkretnie z jednej gwiazdy - Alfy Małego Psa - Syriusza. To Dogonowie. Ich wiedza jest zastanawiająca, więc jakiś utytułowany błazen wysunął hipotezę, że o balecie Syriuszów opowiedział im jakiś biały podróżnik czy kupiec, który akurat tam przebywał i dlatego ci ciemni i nieokrzesani Murzyni przyjęli to za pewnik i od razu w swej głupocie utożsamili się z tą opowieścią, aż stworzyli kult... - starczy tych bredni! Czy nie lepiej i stosując brzytwę Occhama byłoby przyjąć, że Dogonowie są po prostu potomkami atlantydzkich antycznych astronautów, którzy przez kilka tysięcy lat tłukli się w Kosmosie i powrócili na Ziemię, spustoszoną po wojnie termojądrowej? Nie mając jak dać znać o sobie i swej podróży m u s i e l i stworzyć mit religijny, który zawierał elementy Ich wiedzy i jednocześnie Ich historii Ich kosmicznej Odysei... Jakie to proste - nieprawdaż? No, ale to rozumiemy teraz - na początku XXI wieku, kiedy zagadką pozostaje jeden drobiazg, jak ci Protodogonowie potrafili polecieć na Syriusza i powrócić na Ziemię???!!!... Bo oni tego dokonali, co leży poza dyskusją - pozostało tylko pytanie: jak?
W tym ujęciu TM jest właśnie takim statkiem kosmicznym Atlantydów, który w 1908 roku powrócił na Ziemię, a raczej uległ katastrofie nie mogąc wylądować na piaskach pustyni Gobi. Pierwsza ekspedycja, która udała się w tajgę zrobiła tam porządek po katastrofie, bo jej członkowie w i e d z i e l i czego należy szukać i co należy ukryć przed postronnymi oczami...
Ten trop podsunęli mi Stanisław Lem w powieści „Powrót z gwiazd” i Witold Zegalski w cytowanym tutaj opowiadaniu „Powrót gigantów”[1]w którym pisze o takim powrocie z gwiazd w kontekście TM!!! Intuicja? - a może okruchy Wiedzy Tajemnej Braci Wolnomularzy???...
A zatem n i e m a ż a d n y c h Kosmitów! Trochę szkoda, bo to jest piękne marzenie i trudno jest z niego zrezygnować... Wciąż jednak mam nadzieję, że się mylę i jacyś Kosmici się w końcu do nas przyszmatłają. Ostatnio media podały, że Amerykanie podadzą do publicznej wiadomości to, co wiedzą na temat UFO w 2010 roku.[2] Hmmm... - podejrzewam, że ta prawda może właśnie wyglądać tak, jak tutaj opisałem - zakładając, że prawda ta zostanie w ogóle opublikowana, a nie wciśnie się nam kolejny kit w rodzaju kuriozalnego dokumentu pt. „Oświadczenie NASA w sprawie istnienia UFO” z 1999 roku, w którym stwierdzono, że UFO to najnowszej generacji maszyny wojskowe...
I na zakończenie jeszcze o dwóch hipotezach szalonych. Robiąc przekład już tutaj wspomnianego opracowania Petera Krassy pt. „Tunguska, das rätselfafte Jahrhunderteignis“ za zdumieniem przeczytałem tam i taki passus:
Margareta Schneider z Bonn mimo woli sama stworzyła kolejną hipotezę o etiologii TF. Pracując w ambasadzie byłej RFN w Chinach doskonale poznała język chiński w mowie i piśmie. W jednym z listów do mnie napisała tak:
„Nie zawahałabym się stwierdzić, że jeżeli był to kosmolot, to najprawdopodobniej mógł on pochodzić z Chin. Istnieje możliwość, że chińscy uczeni skonstruowali taki pojazd w celu ucieczki przed ówczesnym powstaniem w swym kraju...[3]
Mam do dyspozycji trójstronny chińsko-niemiecko-angielski słownik Richarda Wilhelma wydany w 1912 roku, który zawiera wszystkie podstawowe wyrazy i pojęcia z zakresu fizyki jądrowej w chińskich ideogramach. Pokłady urany znajdują się w Mongolii (Ulanbaatar)[4]”
Margaret Schneider nie ukrywała, że jej teoria ma swe słabe strony, ale w porównaniu z ostatnimi hipotezami można ją uważać za poprawną. Przypomnijmy sobie hipotezy o wybuchu gazu bagiennego...
No cóż, śmiałem się z tego serdecznie, aczkolwiek nieżyczliwie. Do czasu. W czerwcu 2001 roku kupiłem książkę Hartwiga Hausdorfa pt. „XX wiek stulecie zagadek i fenomenów” (Warszawa 2001), w której zamieszczono krótkie opisy 100 najbardziej tajemniczych wydarzeń ubiegłego stulecia. Był tam także rozdział zatytułowany „Alchemik budzi siły atomu”, w którym stało - cytuję po literkach - że:
Przed około 40 laty specjaliści od broni jądrowej z Ludowej Armii Wyzwolenia otrzymali zadanie przeprowadzenia testów broni atomowej na pustynnym obszarze w pobliżu granicy mongolskiej. Ku swemu zaskoczeniu odkryli tam zwapniałe pnie drzew i stopioną na szkło glebę - nieomylne znaki eksplozji jądrowej. Jednak w tamtych latach - ani tym bardziej wcześniej - nikt takich prób tam nie przeprowadzał. Dopiero 16 października 1964 roku Chiny Ludowe wstąpiły jako piąty członek elitarnego klubu mocarstw nuklearnych.
Wojskowi stanęli więc przed nie lada zagadką. Przeprowadzili szczegółowe badania, podjęli śledztwo wśród okolicznych mieszkańców. Oto, co odkryli: już na początku XX stulecia pewnemu człowiekowi udało się wyzwolić siły drzemiące w jądrze atomu!
Cały ciąg poszlak i hipotez doprowadził śledczych na trop uczonego imieniem Pou Chao-fi - alchemika - który w pobliżu stojącej pagody wybudował sobie laboratorium. W starodawnych tekstach wyczytał informacje, dzięki której udało mu się wyzwolić reakcję łańcuchową. Budowa bomby atomowej jest całkiem prosta - potrzeba do tego tylko kilka czystych składników, które trzeba do siebie dodać w odpowiedniej kolejności.
Starzy chłopi w latach 50. wspominali dziwne wydarzenie, które miało miejsce 8 lipca 1910 roku. Tego właśnie dnia w rejonie pagody doszło do niezwykle gwałtownej detonacji. Eksplozja była tak silna, że słyszano ją w promieniu 600 km .
W archiwach biblioteki w Pekinie udało się znaleźć rysunki wykonane ręką zapomnianego geniusza. Naukowcy na ich podstawie doszli do jednoznacznego wniosku, że już kilka dziesięcioleci wcześniej badał on potężne siły, od których wreszcie zginął. Pou Chao-fi opisywał w swych notatkach „przerażający ogień z nieba, który powstaje dzięki ściśnięciu atomów metalu”.
Odważny uczony zajmował się nie tylko teoretyczną stroną zagadnienia. W końcu doszło do katastrofy. Pou Chao-fi stracił życie w potężnej eksplozji, która zniszczyła nie tylko jego laboratorium i pagodę oraz roślinność w promieniu wielu kilometrów. Wielki badacz, który całe dziesięciolecia przed tragedią Hiroszimy wyzwolił siłę atomu, powinien zostać uznany za pierwszą ofiarę prób z bronią jądrową.
Jasne, ale nie wszystko. Podejrzewam bowiem, że Pou Chao-fi dostał w swe ręce technologię Atlantydów czy Obcych - jakiś artefakt w rodzaju „radioartefaktu koszyckiego” - dzięki któremu zbudował prymitywną bombę jądrową, którą zdetonował. Ten „ogień z nieba”! Czy mógł pochodzić on z rozpylonego w atmosferze obiektu kosmicznego, który spadł na Ziemię dwa lata wcześniej? Oznaczałoby to, że TKC był jednak jakimś statkiem kosmicznym!!!...
CDN.
[1] W antologii „Posłanie z piątej planety”, Warszawa 1964.
[2] Ostatnio w latach 2010-2011 kilka rządów otworzyło archiwa na temat UFO, ale zgodnie z przewidywaniami, do sensacji nie doszło, co jest całkowicie zrozumiałe – bowiem największe tajemnice rządy te jak zawsze zatrzymały dla siebie, puszczając dla publiczności same plewy.
[3] Chodzi tutaj o powstanie Sun Yat-sena, które w 1911 roku zakończyło się proklamowaniem republiki.
[4] Ówczesna Urga, dzisiaj Ułan Bator. Pokłady rud uranu znajdują się po rosyjskiej stronie granicy, w Zakamieńsku. W Mongolii znajdują się niewielkie pokłady rud uranowych towarzyszące pokładom rud ołowiu w Ajmaku Wschodniogobijskim.