Dzień piąty - 6.07.2011 r.
Stanisław Bednarz
Rano zrywamy się bladym świtem i jedziemy do wspomnianego wcześniej miastecka Litochoro. Miasteczko ledwie co budzi się ze snu. Nasz maluch staje pierwszy i samotnie tkwi na rozległym parkingu. Dzisiaj udajemy się na pieszą wycieczkę w masyw Olimpu. Zamierzamy jak najdłużej posuwać się głęboko wcięta dolina prowadzącą aż do podnóża zasadniczego masywu.
Wkraczamy w piękną, U–kształtną dolinę. Wszędzie odsłaniają się zmetamorfizowane wapienie, które z pewną dozą pobłażliwości można by nazwać marmurami. Ale gdzie im tam do marmurów ze Stronia Śląskiego! Początkowo idziemy po betonowych płytach prowadzących do ujęcia wody dla całego obszaru. Po drodze mijamy porannych spacerowiczów których pozdrawiamy i patrzymy jak śmiesznie człapią wymachując dwoma kijkami. Za chwile idzie grubaśny pop z gromadką dzieci swoich legalnych. Włosy ma upięte w kuc. My pięknie „Niech będzie pochwalony, a on nic zajęty obrządzaniem rozwrzeszczanych dzieci. Rozważanie o istocie celibatu zajmują mi około 5 minut.
Dołem wije się potok w przepięknej zielonkawej barwie. Tuż przed ujęciem droga gwałtownie wspina się na stok by po osiągnięciu dość dużej wysokości zacząć iść trawersem na równej wysokości. Krajobrazy powtarzają się, skały pionowe, zarośla, niski drzewostan, mało ludzi. Tylko potoczek w dole miga zielenią. Po drodze znajduję kostur z jakiejś limby i zabieram do domu.
Po jakiejś półtorej godzinie zaczynamy widzieć najwyższe partie Olimpu. Zalegają tam pojedyncze płaty śniegu w samych partiach szczytowych. Cierpliwie zakosami omijamy boczne grzbiety schodzące do doliny. Droga wije się w nieskończoność. Drzewa stają się coraz wyższe i okazalsze. Idziemy już trzecią godzinę, a końca nie widać. Wśród tych uroczych plenerów szliśmy 4 godziny. Do osiągnięcia górnej granicy lasu pozostała jakaś godzina. Nagle szczyt Olimpu spowija się czarne chmury i rozlegają się pojedyncze grzmoty. Postanawiamy wracać. Bojąc się burzy pędzimy z prędkością dwa razy większą. Po jakiejś 2,5 godzinie osiągamy okolice ujęcia wody. Burza nie przesuwa się w kierunku Litochoro tylko okupuje szczyt Olimpu. Tam zawsze Zeus gromowładny odprawia swe pacierze.
Nagle na drodze mimo suszy spotykamy salamandrę, widok znajomy, u nas pokazują się tylko po deszczach. Miasteczko wita nas sjestą. Przypadkowo wchodzimy do jakiejś mało eleganckiej kawiarni gdzie siedzą sami starsi mężczyźni i grają, a to w warcaby, a to w kości, a to w karty popijając Ouzo, niektórzy czytają leniwie gazety. Zdają się nic nie przejmować kryzysem walutowym i mając gdzieś święte oburzenie Niemców i Szwajcarów na ich domniemaną nie-pracowitość. Tak żyli ich dziadowie i ojcowie tak zamierzają żyć oni. Tu w tej kawiarence rozpłynęły się złudy globalizacji. Palą we wnętrzu pomieszczenia jakieś lokalne papierosy, których nie uświadczy w żadnym markecie, piją lokalne wspaniałe lemoniady, a nie żadne tam Fanty. Kawę parzą w jakichś kociołkach jest nawet bardzo smaczna.[1]
Po przeciwnej stronie ulicy, w nowoczesnej kawiarni Segafredo, Fanta, Cola, Malboro i nic regionalnego. Jednak wole te lokalne smaczki spowite w chmurę machorki. Chodzimy trochę po miasteczku. Dochodzimy do parkingu, naszego malucha prawie nie widać zza tabunów wycieczkowych autobusów.
Wracamy do Leptokarii po drodze wstępujemy do jakiejś brzydkiej miejscowości koło Dijin, bo tam kolega Wacka jak był uczniem szkoły Witosa w Suchej odbywał w hotelu praktykę. Robimy zdjęcia tego nieciekawego obiektu i pod wieczór lądujemy w Leptokarii. Ma się już ku wieczorowi. Tradycyjna kąpiel w morzu oraz kolacja w nadmorskiej restauracji. Znów ryby tym razem malutkie opiekane sardynki. Zajadając w całości malutkie rybki z głowami i ościami obserwuję nieruchomą taflę Morza Egejskiego. Syn rzuca porównanie że Pan Jezus mógłby po nim stąpać ze względu na jego gładkość i zasolenie. Nie zawsze ono takie bywa raz widziałem go gdy podczas słonecznej pogody ciskało takimi falami że kąpiących się wyrzucało na pięć metrów.
W promieniach zachodzącego słońca obserwujemy po drugiej stronie Morza Egejskiego jedna z odnóg półwyspu Chalkidiki – republiki ortodoksyjnych mnichów. Przez moment zastanawiam się nad sensem ich zgrzebnego życia. Ale zaraz ukazuje mi się święcąca wiecznie zadowolona twarz ojca Rydzyka uwikłanego w jakieś dziwne interesy i doznaję olśnienia, co jest prawdziwym życiem monastycznym. Jednym słowem mnich mnichowi nie równy. I tymi teologicznymi rozważaniami kończę dzień i udaje się na spoczynek.
CDN.
[1] Jest to kawa gotowana z korzeniami i bardzo mocna. Po wypiciu filiżanki przez pół dnia człowiek porusza się wyłącznie biegiem i dlatego podaje się ja ze szklanką wody – przyp. R.K.L.