Powered By Blogger

sobota, 16 lipca 2011

Opisanie „wyprawy uczonej” maluchem na Olimp (1)





Stanisław Bednarz

Wstęp

         Decyzja jak to u nas bywa przyszła nagle i niespodziewanie. Postanowiliśmy sprawdzić w jakich warunkach w latach 80-tych polskie rodziny podróżowały po Europie zamknięci w malutkim opakowaniu firmowanym przez Fiata. Cel podróży padł na Olimp gdyż chcieliśmy sprawdzić PRL-owski produkt w warunkach górskich  i wybrać się na odległość dłuższą niż wyprawy w owych latach, gdyż one ograniczały się z reguły do dawnej Jugosławii i Bułgarii. Bo przecież kogo było stać na Grecję ten z reguły miał minimum Poloneza. Rozpoczęliśmy szybkie przygotowania, malucha oczyściliśmy z resztek owsa, gdyż służył długi czas za wóz żniwny i niektóre ziarna zdołały wykiełkować. Jeszcze przeglądy techniczne i ruszamy. Jedziemy w dwójkę z synem gdyż o wzięciu jakiejkolwiek trzeciej osoby nie ma szans bo przecież i tak skromne bagaże nie pomieściłyby się. Spytacie państwo, a jak dawniej podróżowali we czwórkę, a no zakładali bagażnik dachowy, czego ze względu na wysokogórski charakter wyprawy nie chcieliśmy czynić. Pospieszne pakowanie, nie zapominamy o latarkach, kawiarce do parzenia kawy, lornetce, aparatach fotograficznych,  atlasach no i trochę pieniędzy. Ubezpieczamy się na wszelki wypadek  od „powietrza, wojny, głodu” i wracania na lawecie pomocy drogowej. Sporządziliśmy logo ze zdjęciem malucha na tle Olimpu, dodaliśmy nazwę „wyprawa uczona”, która trąciła , raczej pachniała historyczno - uczelnianą  myszką z końca XIX wieku. Wszystko to nadało naszej podróży godną oprawę.

Opisanie dnia pierwszego  2.07.2011

Pobudka o 4. rano. Pospieszne picie kawy, dopakowywanie ostatnich rzeczy. Siadamy rytualnie przed wyjazdem jak Rosjanie w starych powieściach. O godz. 5. przed urzędem miasta czeka na nas kolega Robert Leśniakiewicz odprowadzając nas w imieniu TMZJ i obfotografując nas w różnych pozach.

Jest zimno: około +7°C, mglisto, pochmurno lecz nie pada. Nasz maluch raźnie mknie przez Obidową, Nowy Targ by około 6. zameldować się na przejściu w Jurgowie. Szczyty Bielskich Tatr powyżej 2000 m poprószone świeżym śniegiem, robi się coraz zimniej. Pomimo lipca grzejemy w samochodzie. Przemykamy się przez spustoszone wiatrołomami okolice Tatrzańskiej Łomnicy  i mkniemy na autostradę do Koszyc. W ten sposób po raz pierwszy w tej wyprawie przecięliśmy łuk Karpat.

Pierwszy postój około 7:30 na stacji benzynowej w Lewoczy. Robi się coraz zimniej, ale nie pada. Parzymy kawę w kawiarce. Obserwujemy zabytki Lewoczy  w tym mury obronne i snuję rozmyślania o 14 miastach spiskich oddanych w zastaw za pożyczkę iluś tam kop groszy praskich.

Mkniemy wśród zalesionych wzgórz, około 8:20 wjeżdżamy w długi nowoczesny tunel niedaleko Preszowa. Myślę nad lękami polskich inżynierów drogowych przed budową tuneli. Mamy świetnych specjalistów w drążeniu podziemnych, ale w specjalności górniczej, nie mają oni odpowiedniego umocowania w specjalności i uprawnieniach  drogowych . Z kolei nasi drogowcy nie mają zielonego pojęcia o drążeniu tuneli, a z jakiś powodów nie chcą stworzyć korporacji z branżą górniczą. Jednym słowem kończąc wątek poboczny stwierdzić trzeba że słowo tunel wywołuje u naszych drogowców stany lękowe.

Mijamy Preszów gdzie jedyna rzeczą godna uwagi są archaiczne trolejbusy żywcem przeniesione z lat 70-tych. No i jeszcze jedno: Preszów  to najdalej na północ wysunięte miasto dawnych Węgier które na krótki czas znalazło się w rękach tureckich. W Preszowie skręcamy gwałtownie na południe i po krótkich dwu kwadransach jesteśmy w Koszycach. Z Koszyc do granicy węgierskiej jest o rzut beretem. Tak że o godzinie 9:40  meldujemy się na granicy węgierskiej.

Jest nadal bardzo zimno grzejemy w samochodzie. Na wschód na chwilę odsłaniają się wzgórza Zempelinu i wieże kościelne małego ubogiego miasteczka Gonc słynnego dawniej z wyrobu beczek, a tak ulubionego przez pisarza Stasiuka. Jedziemy świetną drogą do Miszkolca. Przed samym Miszkolcem rozpogadza się tak, że widzimy Góry Bukowe najwyższe góry Węgier około 1020 m n.p.m. Na stacji  benzynowej postój i pierwsze tankowanie. Benzyna ciut droższa jak w Polsce. Zaopatrujemy się w opłaty autostradowe które idą do centralnego systemu komputerowego, tak że nie trzeba nic przyklejać do szyby. Nic się nie ociepla temperatura około 12 stopni.

Zaraz za Miszkolcem wjeżdżamy na wspaniałą autostradę i kierujemy się do Debreczyna. Koło Debreczyna zjeżdżamy z autostrady robimy krótki postój na posiłek zjadając udka z domowych kogutków i pijąc świetną kawę z ekspresu stacyjnego. Węgrzy zaraz po Włochach są drugim narodem świetnie parzącym kawę, dlatego nie korzystaliśmy z naszej kawiarki. Okolice Debreczyna są centrum kalwinizmu dlatego we wszystkich miasteczkach są dwa kościoły nasz prawowierny, który jedynie słuszną drogą prowadzi do zbawienia i kalwiński po którym przy dobrych układach można jedynie czyśćca dostąpić.

W ogóle wschodnie Węgry to w porównaniu z zachodnimi ubogi region miasteczka i wsie zabudowane czystymi, ale małymi i skromnymi domkami. We wszystkich wsiach niebieskie studzienki zdrojowe jak w Jordanowie produkcji JAFAR (Jasielska Fabryka Armatur). Na słupach energetycznych masy zziębniętych bocianów, które z lenistwa, a może innych przyczyn nie doleciały do Polski. W każdym gnieździe  ze dwa trzy małe bocianiątka.

Nic się nie ociepla. Głaskamy malucha aby dobrze się sprawował  i jedziemy droga zwykła do granicy po węgierskiej wielkiej nizinie. O godzinie 14:30  meldujemy się na granicy rumuńskiej. Odprawa paszportowa przebiega sprawnie. Rumuni na widok malucha nie ukrywają uśmieszków. Przesuwamy zegary o godzinę do przodu i robi się nagle 15:30. Za Oradeą  kierujemy się nie główna drogą na Kluż lecz przez pogórza gór Apuseni leżących na pograniczu Banatu i Siedmiogrodu do Devy. Wspomniana droga ma 186 km skraca odległość lecz nie skraca czasu. Liczne ograniczenia, czeredy wałęsających się psów powodują że prędkość nie przekracza 40 km/h. Szkoda że nie jedziemy w godzinach wieczornych gdyż obserwowaliśmy idące środkiem drogi stada bydła. Bydlątka rozpoznają swoją posesje odłączają od stada  i wchodzą na swój teren.

Obszar miasteczek i wsi zabudowany jest charakterystyczną  starą niemiecka zabudową i przypomina  nasze Biegonice lub Gołkowice. Wreszcie robi się w miarę ciepło temperatura osiąga magiczne 20 stopni. Słoneczko wychyla się zza chmur ukazując średniogórze gór Apuseni. Na ławeczkach przed domami wysiadują opatulone w chustki babcie i przewlekają przez jęzory całą wieś jak przez ostre ciernie. Jest sielsko o dziwo nie widzę Cyganów jak i charakterystycznych pałaców wzbogaconych przedstawicieli tej nacji ze zdobionymi obróbkami blacharskimi. Może jednak widziałem je ale nie więcej jak dwa.

Mniej więcej w połowie drogi Wyjeżdżamy ostrym podjazdem na najwyższą przełęcz Gór Apuseni. Zatrzymujemy się na chwilkę oglądamy dzikie lasy nieco tylko w miejscach postojowych zabrudzone, ale jak na Rumunię to i tak względnie. Podchodzę bliżej przyjrzeć się kamiennemu  dużemu i estetycznemu słupkowi drogowemu, które to są na drogach całej Rumunii. Pisze na nim odległość do najbliższej miejscowości i odległość do końca drogi wykuwanymi w kamieniu, a następnie malowanymi czarnymi literami. Ile takich słupków trzeba było wykonać dla całej Rumunii, na drogach, słupki są biało – czerwone, a na drogach lokalnych biało – niebieskie, ale w całym kraju w tej samej stylistyce.

Otwieramy klapę silnika i chłodzimy naszego zziajanego maluszka. Po chwili ruszamy i ostrym zjazdem omijając liczne dziury  wśród bezludzia zjeżdżamy ostro w dół już do Siedmiogrodu, gdyż opuściliśmy województwo Arad, a wjechaliśmy do województwa Deva. Po jakiś 25 kilometrach lokalna stacja benzynowa z motelem. Zbliża się 18.  miejscowego czasu tankujemy jeszcze droższą benzynę niż na Węgrzech.

Oglądamy z ciekawością 1-lejowe banknoty z jakimś dzikim królem. Prawdopodobnie jest to Książe Wasal który gdzieś koło XVI wieku na krótki czas połączył ziemie wołoskie z Siedmiogrodem, co do dzisiaj jest jedynym kruczkiem formalnym uzasadniającym prawa Rumunii do Siedmiogrodu. Po opuszczeniu stacji jedziemy przez jakiś czas po terenach osuwiskowych co świadczy o krótkotrwałym epizodzie utworów fliszowych w podłożu. Za chwile mijamy jakieś małe górnicze miasteczka tłuczemy się po kostce granitowej, identycznej jak kiedyś w Jordanowie  wydobywają tu jakąś rudę metaliczną, ale nie jesteśmy w stanie ustalić jaką. Potem jeszcze obserwujemy liczne furmanki zaprzężone w drobne koniki lub muły i wielki jak budowla rzymska wiadukt kolejowy kamienny wyglądający jak jakaś rzymska budowla.

Około 19:30  zajeżdżamy do Devy osiągając drogę główną biegnącą wzdłuż  północnego brzegu Karpat od Braszowa do Arad. W Devie oglądamy jak na wzgórzu remontują stary węgierski zamek. Kusi nas by zaglądną do pobliskiej Hudeohary gdzie jest jeszcze potężniejszy zamek może najpiękniejszy w całej Rumunii są tam szczątki któryś z  Jagiellonów. Uroku dodaje olbrzymia huta zbudowana na złość Węgrom przez Ceaucescu dosłownie obok dziedzińca zamku. Wyziewy z huty miały zniszczyć zamek. Huta jest nieczynna, ale nie rozebrana widoki surrealistyczne. Ale nie mamy  obecnie czasu na to zwiedzanie. Głód nam zaczyna doskwierać. W jakiejś małej knajpce jemy ciorba di burta. Jest to jedno z najpopularniejszych dań Rumunii, zupa z flaków z dużą ilością czosnku, śmietany i dodawana do tego ostra zielona mała papryka. Co nieco posileni postanawiamy jeszcze przejechać do Sibiu inaczej zwanego Sibinem lub Hermannstadt odległego o około 110 km na zachód. Na resztkach sił po przejechaniu nieco ponad 800 km osiadamy w hotelu  trzygwiazdkowym ANA na przedmieściach Sybina, gdzie za równowartość ok. 40 euro około 21:30 w luksusach padamy na wyra  umordowani jak robocze konie.

CDN.