Boris Sołdatienko
Miasto Kozielsk dwukrotnie w czasie swej wielowiekowej historii stał się twierdzą niedostępną dla wroga. Po raz pierwszy w 1238 roku – dla wojsk chana Batyja, który nawet nazwał to miasto „złym”, drugi raz po upływie siedmiu stuleci, kiedy to na skraju miasta pojawiły się rakietowe silosy i na ochronę ZSRR pojawiła się Dywizja Strategicznych Wojsk Rakietowych Gwardii - DSWRG. Opisuje to tygodnik „Argumenty i Fakty” w numerze 46/2003.
Niedawno miasto to znów zwróciło na siebie uwagę. Władimir Putin przypomniał sobie o dwóch DSWRG – w tej liczbie także o tej z Kozielska. To właśnie tam na dyżur bojowy pojedzie kilkadziesiąt ICBM typu UR-100N UTTCh Sztylet. To straszna broń – jej zasięg wynosi 10.000 km i celność do 100 m.
Prezent z Ukrainy
Jak przystało na miasto wojskowe, Kozielsk zamaskował się pod pierwszym śniegiem i przycupnął przy starym trakcie z Moskwy do Kijowa. [...]
Arsenał DSWRG składał się aktualnie z 15 „suchych” pocisków, które przybyły na kontrolę z Ukrainy. Tam wstęp jest wzbroniony. Ogromne transportowe wyrzutnie na kołach rozmieszczono w hangarach i są dokładnie sprawdzane przez inżynierów wojskowych na specjalnych stanowiskach. Powoli i dokładnie, centymetr za centymetrem ogląda się kontener, korpus rakiety i jej układy elektroniczne.
- Używany przez nas kompleks rakietowy jest po rozlicznych modyfikacjach – mówi dowódca DSWRG gen. Fiedorow, - i służy naszej dywizji 40 lat. Chlubimy się tym, że to u nas znajdują się rakiety Sztylet – jedne z najlepszych na świecie. W bieżącym dziesięcioleciu jest ona w stanie lekko i bez problemów przebić się przez wszelkie systemy obrony przeciwrakietowej. W zestawie znajdują się głowice-atrapy, które są odpalane na wielkiej wysokości w celu „ogłupienia” systemów antyrakietowych, które nie potrafią określić, co jest głowicą bojową a co atrapą. Niedawne strzelania jednego z naszych pułków pokazały, że Sztylety odpalane na odległość 10.000 km są w stanie trafić w cel z dokładnością do kilkudziesięciu metrów, co przy głowicach jądrowych nie ma większego znaczenia...
Jak twierdzi ekspert ds. uzbrojenia, wszystkie przybyłe z Ukrainy rakiety zostały wyprodukowane po 1985 roku. Były one nieuzbrojone, bez zbiorników paliwa, układów nawigacyjnych, okablowania, itd. Tym niemniej tak uzbrojone, jak i „suche” rakiety mają jeden i ten sam okres eksploatacji – 30 lat. A to oznacza, że mogą one być zdjęte z bojowego dyżuru za jakieś 10-12 lat.
„Psia wachta” i „pół-psia wachta”
Przez cały okrągły rok, w kozielskiej DSWRG na placu odbywa się rozprowadzenie. Dyżurni pododdziałów wszystkich sześciu rakietowych pułków rozjeżdżają się na pozycje, gdzie będą pełnić służbę nie tylko na stanowiskach dowodzenia, ale i w obiektach ochrony.
... Betonowa droga ściele się pod kołami, czas, wydaje się – zamarł. W wojskowym autobusie z przerobionego gaza-66 znajdują się nie tylko oficerowie i chorążowie, ale także żołnierze. W oddali widać polankę, na której znajduje się pozycja startowa Sztyletów, ale jest ona nieosiągalna. A oto widać już jednopiętrowy budynek hotelowy, betonowy budynek generatorów elektrycznych i wejście do bunkra z pancernymi drzwiami. 350-tonowa klapa silosu jest dokładnie zamaskowana. Przylegający do niej teren jest ogrodzony trzema rzędami zasieków z drutu kolczastego pod napięciem 3.000 V.
Niepozornie wyglądający z zewnątrz kompleks energetyczny okazuje się być ogromnym w środku. Setki migających lampeczek kontrolnych, zegarów i czytników pokazują, że kompleks rakietowy rozmieszczony w szybach w promieniu kilkuset metrów od niego jest żywą istotą, a nie martwą bryłą metalu... Wystarczy powiedzieć, że aby zabezpieczyć bezprzewodową pracę wszystkich mechanizmów startowych rakiety, potrzeba na to 32 tony lodu dla ich schłodzenia!
- W przypadku wojny – wyjaśnia dowódca dyżurnych sił ppłk A. Zajdiel – i w przypadku zniszczenia tego kompleksu energetycznego, automatycznie włączają się na okres 20 dób i zaczną pracować na zmianę cztery inne generatory.
Za pancernymi drzwiami bunkra znajduje się pomieszczenie ochrony i cztery ognioodporne korytarze. Jeden z nich zakończony jest trzymetrową drabinką, po której możemy wejść do niewielkiego pomieszczenia – stanowiska dowodzenia dowódcy ochrony. Znajduja się tam monitory TV, na których widać wszystkie newralgiczne punkty kompleksu i jego okolice. Piętro wyżej – stanowisko ckm z noktowizorami.
- Najbardziej złożone są nocne dyżury – mówi A. Zajdiel. – I tak dyżur pomiędzy 03:00 a 09:00 nazywamy „psią wachtą”, zaś od 21:00 do 03:00 – „pół-psią wachtą”. Czas dyżurów nie odmierza się godzinami, ale „psimi wachtami”.
Ściśle tajne
Najtajniejszym obiektem jest punkt dowodzenia pułku. To właśnie tam – jak mi powiedziano – znajdują się klucze włączające zapłon silników rakietowych i kody kody startowe. Najpierw należy przejść przez trzy ogromne, pancerne i śluzowe drzwi, za którymi znajduje się trzymetrowa winda. I dziesiątki pięter na dół. Trzech oficerów zmieniających się co 6 godzin pełnią tam służbę w czasie 4 dni w niewielkim pięciometrowym pomieszczeniu. W jego wnętrzu supernowoczesna aparatura i przedpotopowy klimatyzator pamiętający czasy Breżniewa...
Żaden z oficerów siedzących przy guziku startowym, nie wie jaki jest cel rakiet, które wystrzeli. W razie otrzymania rozkazu otwiera on tajny pakiet i wprowadza tajny cyfrowy kod, który jest jednocześnie algorytmem nawigacyjnym dla każdej z bojowych głowic MIRV.
Niedaleko od stanowisk znajduje się hotel. W czasie wolnym od służby, rakietowcy odpoczywają w dwuosobowych pokojach. Znajduje się tam bilard, „bania” i nawet mały basen. [...]
Co się zaś tyczy odległości lotów rakiet, to w zasięgu sztyletów mogą znaleźć się wszystkie dowolne miasta świata: Nowy Jork, Ottawa, Capetown, Tokio czy Pekin...
* * *
... a także Warszawa, Kraków, Wrocław... Nie czarujmy się. Wstępując do NATO automatycznie staliśmy się potencjalnym celem dla Sztyletów i Skalpeli.
Szczególnie zainteresował mnie passus mówiący o próbach ze Sztyletami dokonanych przez Rosjan. Jak rozumiem, głowice atrapy są odpalane przez te pociski w momencie osiągnięcia przez nie górnych warstw jonosfery. Atrapy te są po prostu dużymi balonami, które poruszają się wraz z głowicami. Potem głowice wlatują z powrotem w atmosferę i lecą na cele, zaś balony zostają i orbitują czas jakiś, póki nie wpadną w gęstsze warstwy atmosfery.
Co z tego wynika? Ano to, że być może chociaż część z obserwowanych przez nas fenomenów znanych jako NOO czy nawet NOK mogło być takimi głowicami-atrapami, kręcącymi się w koło Ziemi aż do zniszczenia w gęstszych warstwach atmosfery. Takie quasi-UFO mogłoby zmylić niejednego – nieprawdaż? Uważam zatem, że taką możliwość też należałoby wziąć pod uwagę rozpatrując doniesienia o obserwacjach typu NOO i NOK.
* * *
Ta historia zdarzyła się naprawdę, na początku lat osiemdziesiątych, kiedy jeszcze robiłem studium języka angielskiego na Śląsku. Przez tydzień zakuwałem angielski, a w sobotę po południu jechałem do rodziców. Pociągiem, bo miałem zniżkę i taniej mnie to wynosiło. Zazwyczaj jeździłem do Krakowa, a potem wsiadałem do zakopiańskiego i po trzech godzinach byłem w domu.
Tej soboty coś jednak zatrzymało mnie w Krakowie i wsiadłem do nocnego pociągu, który odjeżdżał ze stacji Kraków-Płaszów o godzinie 23:35. Pociąg ten wlókł się przeraźliwie długo od stacji do stacji, tej nocy także. Dobrze po pierwszej byliśmy dopiero w Kalwarii Lanckoronie. Pociąg wtoczył się na stację i znieruchomiał. Czekałem na sygnał odjazdu, ale semafory na końcu peronów świeciły czerwienią…
Ciekawy byłem, co się stało. Upływały minuty, pięć, dziesięć… - i ciągle nic. Po kwadransie wreszcie usłyszałem pomruk potężnych diesli od strony Krakowa i po chwili na stację wjechał pociąg. Niemal jednocześnie zalśniły zielonym światłem semafory na kierunku do Zakopanego. Ale nasz pociąg stał pod czerwonym sygnałem, a zatem mieliśmy przepuścić ten pociąg.
- Jakiś ekspres? – pomyślałem – ale dlaczego nie zapowiadany?
Przyjrzałem się tamtemu pociągowi. Był jakiś dziwny i dziwnie jechał przez stację. Nie przy peronie, tylko po najdalszym torze od budynku stacji. Składał się z dwóch potężnych lokomotyw – nie elektrycznych typu EU czy ET, tylko spalinowych ciągnących dziesięć czy dwanaście potężnych wagonów wyglądających jak chłodnie. I znów dwie potężne dieslowskie lokomotywy.
- Ki diabeł? – przecież z doświadczenia wiedziałem, że był to zbytek mocy, bo na tych górskich trasach ten pociąg nie osiągnie więcej niż 80 km/h – szczególnie na ostrych podjazdach pod Kalwarię i Pyzówkę, gdzie są jeszcze ostre zakręty, uniemożliwiające szybką jazdę.
Pociąg przetoczył się przez stację i znikł w ciemnościach zimowej nocy. Odczekaliśmy jeszcze kwadrans i nasz pociąg wreszcie ruszył. Nie zastanawiałem się dłużej nad tym, ale w Suchej Beskidzkiej czekała mnie niespodzianka. Kiedy wjechaliśmy w obręb miasta, na torze wiodącym do Zakopanego ujrzałem ten dziwny pociąg. Przyjrzałem się mu dokładniej i wreszcie mi zaskoczyło, co było w nim dziwnego. Te wagony wyglądały, jak chłodnie, ale były szersze od standartowych wagonów. Szersze i masywniejsze. I musiały być cholernie ciężkie, bo szyny gięły się pod naciskiem masywnych osi, a silniki lokomotyw wyły na najwyższych obrotach.
Usiłowałem sobie wyobrazić, co jest takiego ciężkiego, co można przewozić takimi wagonami, ale nie wymyśliłem niczego sensownego. Kiedy pytałem kolejarzy o ten pociąg, to tylko wzruszali ramionami. Jeden z nich tylko rozejrzał się na boki i rzekł:
- Lepiej niech się pan o to nie pyta. Zdrowiej jest o takich sprawach nic nie wiedzieć…
Potem się dowiedziałem – zresztą całkiem przypadkowo, że ten pociąg zawsze poruszał się w nocy, zawsze poza jakimkolwiek rozkładem jazdy, a w dzień stał na małych, zagubionych wśród gór i lasów stacyjkach, gdzie nikomu nie rzucał się w oczy.
Czy był to właśnie taki rakietowy pociąg…?
CDN.