Powered By Blogger

wtorek, 1 lipca 2014

W kryształowej dżungli Księżyca (5)



Ocean Burz – Planitia Descensus


Radość z niezwykłego odkrycia była przyćmiona tym, że na razie wszystko było „tajne” łamane przez „poufne” i łamane przez „przed odczytaniem spalić”… Jego wartość w tej chwili równała się zeru. Najbardziej niepokoiła mnie obserwacja jakiegoś latającego obiektu, który nie mógł być w żadnym wypadku żadnym ziemskim pojazdem latającym. Najbardziej niepokoiło mnie to, że to coś nie dawało echa radarowego i było widzialne tylko dla naszych oczu. Moich i Teri, która mogła widzieć także podczerwień, dzięki czemu mogła widzieć w ciemnościach i bliski ultrafiolet. Dla radiolokatorów to coś po prostu nie istniało. Po wyjeździe z wnętrza krateru natychmiast nadałem meldunek – złamałem ciszę radiową, ale uznałem, że działałem w stanie wyższej konieczności… 

W tym wszystkim najgorsze było to, że nie znaleźliśmy żadnych śladów ludzkich czy nie-ludzkich odciśniętych w pyle pokrywającym powierzchnię dna krateru. A przecież każde stąpnięcie zostawiało ślad i to bardzo wyraźny w drobnym pyle mikrometeoroidowym o konsystencji zmielonego kakao czy mąki…

Tymczasem kontynuowaliśmy jazdę w kierunku miejsca lądowania Łuny 9. Monotonny krajobraz usypiał i po chwili ponownie wtuliłem się w fotel. Znów powróciłem myślami na Kharg, gdzie po dwóch tygodniach pracowałem z Yukiko przy porządkowaniu tego chłamu. Potem przerzucono nas do prac przy rozmontowywaniu ropociągów. Cholerna robota, cały czas zagrożenie ze strony skorodowanych rur, w których znajdowały się resztki czarnej toksycznej cieczy. Mogły to za nas zrobić roboty, ale nasze szefostwo uznało, że nie ma to jak działania w terenie ludzi z Agencji. Yukiko dawała sobie radę doskonale – potomkini japońskich kobiet-nurków czuła się w wodzie, jak u siebie. 

Po kilku dniach oboje doszliśmy do wniosku, że jesteśmy dla siebie stworzeni. Pewnego dnia wszedłem do jej kabiny z pudełeczkiem w dłoni. 
- Yukiko-san – powiedziałem z przydechem – znamy się już trochę i chciałbym ci powiedzieć, że… 
Podeszła do mnie i położyła mi paluszek na ustach.
- Wiem, kochany – powiedziała – ja ciebie też kocham. Od pierwszej chwili. 
Odetchnąłem z kolosalną ulgą. Podałem jej pudełko.
- To dla ciebie – powiedziałem pokonując wzruszenie. – Otwórz, proszę. 
Otworzyła i wyjęła niewielki pierścioneczek z pulsującym zielenią szmaragdem.
- Jaki piękny – szepnęła, włożyła na palec i zarzuciła mi ramiona na szyję. – Piękny! Dziękuję kochany. 
I ucałowaliśmy się gorąco.   

Od tego dnia zamieszkaliśmy razem. Ale tylko mieszkaliśmy – praca pod wodą wymagała należytego odpoczynku i przez cały czas tylko jedliśmy i spaliśmy razem. Pod wodą szarpaliśmy się z różnymi urządzeniami, które wydobywaliśmy na powierzchnię z zachowaniem ścisłych reżimów ochrony środowiska… I na nic nie mieliśmy czasu. Obiecywaliśmy to sobie odbić po ukończeniu przez nas naszej tury na morzu. Zostało zaledwie parę dni…

Nieszczęście przyszło niespodziewanie. Kończyliśmy rozmontowywanie podstacji ropociągu łączącego wyspę z lądem stałym, kiedy jeden z hinduskich nurków zameldował, że wśród zwojów lin i kabli znajduje się „coś dziwnego”. 
- Wygląda jak podłużny, srebrzysty cylinder trzymetrowej długości i ma jakieś sześćdziesiąt centymetrów średnicy – powiedział.
- Trzeba będzie to obejrzeć – Yukiko założyła akwalung i maskę. – Zaraz wrócę.
I zanurzyła się pod wodę. Odprowadziłem ją wzrokiem, kiedy znikała w lazurowej głębi. 
Odwróciłem się i zająłem własną pracą, kiedy poczułem kolnięcie niepokoju.
- Lokesh! - zawołałem – Jak to wyglądało? 
- Taki cylinder, zaokrąglony na obu końcach, mniej więcej pośrodku coś w rodzaju chwytaka, jakieś klapki. Nie wiem dokładnie – nie przyjrzałem się temu dokładnie…
Niepokój zamienił się w pewność.
- Lokesh, gdzie to było? 
- Jakieś dwieście metrów stąd – wśród tej cholernej plątaniny, którą mamy rozcinać…
Nie słuchałem go dalej. 
- Słuchajcie! – krzyknąłem stentorowym głosem. – Tam na dole jest bomba wodorowa. Jakiś niewybuch! Nadajcie informację o tym na ląd i na Kharg. Niech zejdą do schronów. 
- A my? – zapytał jakiś młodzik.
- Odpalać silniki i za wyspę. W razie czego zagrozi wam tylko promieniowanie… - odpowiedziałem, ale byłem pewien, że cios fali uderzeniowej dosięgnie ich i tam. Targnął mną strach o ludzi i nade wszystko o Yukiko…
- Idę tam, uciekajcie stąd – krzyknąłem nakładając akwalung i maskę. – Szybko!
I skoczyłem w wodę. 

Zanurzałem się mocno pracując płetwami. Byłem pewien, że dogonią Yukiko i zdołam zawrócić ją na ląd czy na Kharg. W niebieskiej toni pokazały się pierwsze rury, kable i urządzenia podstacji. Jeszcze pięćdziesiąt metrów, dwadzieścia pięć… W oplatającej konstrukcję gęstwinie coś się poruszyło. Yukiko? Nie, to była jakaś duża ryba. Lokesh powiedział, że to było z drugiej strony, skręciłem i zacząłem opływać podstację, kiedy naraz poczułem na całym ciele potężne uderzenie i straszliwy huk wwiercił mi się w czaszkę. Świat zakryła biała kurzawa koralowego piachu podniesionego z dna i w chwile później zapadłem w czarną bezdeń…

Przytomność odzyskałem w trzy dni później. Potem dowiedziałem się, że Yukiko nie żyje. Najprawdopodobniej chciała wydobyć ten „cylinder”. To była amerykańska bomba wodorowa, którą zgubiono w czasie którejś z wojen w Zatoce… Yukiko najprawdopodobniej niechcący uruchomiła detonator, który odpalił ładunek inicjujący plutonowego zapalnika bomby. Wybuch rozerwał bombę, która na szczęście nie eksplodowała. Niestety – wybuch zmasakrował i naszpikował plutonem ciało Yukiko tak, że zebrano ją do plastykowego worka, a że było radioaktywne, to zapakowano do ołowianej trumny i wysłano do Japonii, gdzie spoczęła na „atomowym cmentarzysku”, a nie w rodzinnym grobowcu… Jeżeli idzie o mnie, to poza obrażeniami mechanicznymi – fala walnęła mną o dno – miałem chorobę popromienną. Po wybuchu ładunku inicjującego do wody przedostał się radioaktywny pluton i wodorek litu z ładunku zasadniczego bomby. Przez następne pół roku walczyłem o życie, a kiedy wreszcie się pozbierałem – wróciłem do pracy w Agencji. A teraz byłem na Księżycu, jechałem w stronę diabli wiedzą czego, z androidem podobnym do mojej nieżyjącej ukochanej, wypełniając tajną misję… 

- Za dziesięć minut dojeżdżamy do Łuny 9 – usłyszałem słodki głos Teri. Westchnąłem i otworzyłem oczy. Krajobraz zmienił się – pojawiły się niskie wzgórza, które w świetle Ziemi ukazywały swe połogie grzbiety. Przypominały trochę Góry Świętokrzyskie, bo pokrywały je gołoborza głazów – może to było jakieś złudzenie, bo w niepewnym świetle Ziemi siateczka drobnych szczelin też mogła wyglądać jak głazowisko… 
- Jesteśmy na miejscu – oznajmiła Teri – siedem stopni trzynaście minut szerokości północnej, sześćdziesiąt cztery stopnie, trzydzieści siedem minut długości zachodniej. Spójrz w lewo. 
Spojrzałem. Była tam Łuna 9 podobna do kulistego kwiatu z rozłożonymi czterema płatkami i czterema pręcikami anten. Ten obrazek już znałem z lekcji historii kosmonautyki. Mój wzrok powędrował w prawo. Jakieś pięćdziesiąt metrów od selenołazu znajdował się Obiekt X – właściwy cel mojej podróży.