Krater Hevelius - 02°N - 067°30’W
Jechaliśmy w nocnej pomroce nakłuwanej reflektorami selenołazu i sinym światłem Ziemi. Po drodze Teri powiedziała mi, że nie był to sygnał wzywający pomocy wysłany przez człowieka, tylko przez robota. A to oznaczało, że nikt z ludzi nie był obecny w obozowisku i robot nie wie, co się z nimi stało.
- Porwali ich?... – powiedziałem mając na myśli obecność zaobserwowanego przez nas nieznanego obiektu latającego.
- Być może – odparła Teri – w każdym razie tego nie da się wykluczyć.
Pokonując paskudne samopoczucie obserwowałem otoczenie. Jechaliśmy na południe z lekkim odchyleniem na zachód, wzdłuż formacji terenowej przypominającej płytki i szeroki wąwóz. Wkrótce jednak na jego dnie pojawiać się zaczęły kamienie, więc Teri wyprowadziła selenołaz na powierzchnię księżycowego oceanu i skierowała się bardziej na zachód. Po kwadransie przecięliśmy podobny wąwóz i po niemal płaskim terenie pojechaliśmy na południe – południowy zachód. W drugiej godzinie jazdy na ekraniku radaru coś ostro zabłysło – to były metalowe tyczki trasujące trakt z Luny Głównej i Sinus Medii do bazy petrografów kraterze Heweliusza. Odetchnąłem z ulgą, bo odpadło mi jedno zmartwienie – obawiałem się, że będziemy krążyć po tej cholernej pustyni szukając właściwej drogi.
- Nie ufasz robotom? – zapytała Teri jakby czytając w moich myślach.
- Ummm… jakby ci to powiedzieć… - zacząłem.
- Wiem, wiem… - uśmiechnęła się.
Wybuchnęliśmy śmiechem. To była reakcja na wydarzenia ostatnich godzin.
Tymczasem teren stawał dęba. Przed nosem naszej maszyny wyrosły naraz skaliste zerwy pierścienia zewnętrznego Heweliusza. Droga skręciła ostro na południe pnąc się na wał kraterowy. Znowu miałem przyjemne uczucie lotu nad niemal gładką pustynią. Po lewej miałem równinną powierzchnię Oceanu Burz, a po prawej skalną ścianę. Wszystko utrzymane w szaro-sinych i czarnych kolorach, a tylko tam, gdzie sięgały jodowe światła naszego pojazdu skały lśniły przeraźliwą bielą.
Naraz znaleźliśmy się w najwyższym punkcie naszej trasy i po prawej otworzył się wspaniały widok na wnętrze Heweliusza. Zatrzymaliśmy się na chwilkę.
- Gdzie jest ta baza? – zapytałem.
- Tam – Teri wskazała kierunek. Powiodłem wzrokiem za jej ramieniem i ujrzałem małe ale jaskrawe, czerwone światełka palące się nieopodal czegoś, co wyglądało jak stercząca w niebo skałka o fantazyjnym kształcie, a co zastępowało górkę centralną krateru.
- Jedziemy dalej? – zapytała.
- No, przecież oni tam czekają… - powiedziałem bez przekonania.
Droga skręciła o sto osiemdziesiąt stopni i zaczęła spadać w dół. Po kilku minutach osiągnęła równe dno krateru i skręciła znów na południowy-zachód, w kierunku formacji Alfa. Przejechaliśmy przez wąski mostek nad niezbyt szeroką szczeliną, potem drugi nad znacznie szerszą i po minucie stanęliśmy przed wjazdem na parking obozowiska petrografów.
- Jesteśmy na miejscu – zameldowała Teri i zaczęła wkładać skafander. Pokonując słabość i zawroty głowy zrobiłem to samo.
Wyszliśmy z selenołazu. Nie witał nas nikt. Nie było tu nikogo.
- Gdzie jest dyżurny android? – zapytałem Teri.
- Nie ma go tutaj – w jej głosie usłyszałem najautentyczniejsze zdumienie.
- Jak to: nie ma? Przecież to niemożliwe?
- A jednak nie ma tu nikogo… - w jej głosie usłyszałem znów coś bardzo ludzkiego. Strach.
Robot wyposażony w AI się bał.
Tego jeszcze nie było.
Nie wiedziałem, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Roboty miały oczywiście sprzężenia samozachowawcze, ale żeby aż do tego stopnia… Poczułem, jak mi opada szczęka. Musiałem coś szybko zrobić, żeby uratować tamtych, ale co? Zrozumiałem, że muszę liczyć tylko na siebie.
- Idziemy do centrali, przejrzeć ostatnie zapisy – powiedziałem twardo. Usłyszałem swój głos i to mnie uspokoiło. Ruszyliśmy w kierunku najwyższego budynku. Śluza wpuściła nas bez problemów i weszliśmy do jego wnętrza. Były tutaj laboratoria i magazyny. I ani żywego czy elektrycznego ducha. Wyglądało na to, że wszyscy mieszkańcy znikli co do jednego.
W drugim budynku to samo. W modułach mieszkalnych panował porządek i znowu nikogo nie było. Dopiero w trzecim budyneczku odkryliśmy dyżurkę a w niej zapisy Dziennika Ekspedycji.
- Straciliśmy godzinę na poszukiwaniach w obozowisku – powiedziałem. – Czy odbierasz sygnał od tego androida?
- Nie – odpowiedziała – i to jest dziwne.
Westchnąłem.
- Jak to nie odbierasz? Przecież wiesz, że taki sygnał raz włączony nie można wyłączyć, bo chodzi o to, by można było go namierzyć i zlokalizować robota, który go nadaje…
- Oczywiście. Ale nie zapominaj, że może wyłączyć go człowiek lub … sygnał przestaje być nadawany w przypadku zniszczenia androida – odpowiedziała po chwili.
- Załóżmy, że mamy do czynienia z tą drugą możliwością.
- Żeby zniszczyć androida trzeba posłużyć się naprawdę silnymi środkami, a użycia takowych ja tutaj nie widzę – powiedziała Teri niemal wesoło.
- E, czyżby? – zapytałem powątpiewająco.
- Dokładnie tak, tego jestem pewna – odrzekła z niezmąconym spokojem. – Gdyby doszło do zniszczenia androida, to z tej bazy nie zostałby kamień na kamieniu. Zostaliśmy tak zaprojektowani, żeby wytrzymać nawet wybuch ładunku jądrowego średniej mocy trzysta metrów od punktu zero – stwierdziła z nutką wyższości.
- Obyś miała rację – mruknąłem – a co do projektowania, to nie zapominaj, że to my was zaprojektowaliśmy. I wykonaliśmy, jakbyś o tym zapomniała…
- Ojej, wiem, wiem – powiedziała skwapliwie, ale z uśmiechem – może mam śpiewać hymny pochwalne na cześć Ludzkości?
- Zaskakuje mnie twoje poczucie humoru, Teri – powiedziałem powoli. – Jest zbyt duże i złośliwe, jak na Robota Opiekuńczego. I w ogóle zachowujesz się jak typowy człowiek.
- No bo i ludzie nas zaprojektowali na swój obraz i podobieństwo… - odgryzła się momentalnie i z wdzięcznym uśmiechem.
-Tak, tylko że to nie wyjaśnia, co się stało z ludźmi i androidami. Nie wiesz, ile tu było Opiekunek?
- Tyle samo, co ludzi: pięć RO i reszta JRF.
- Ciekawe, pięciu chłopaków a reszta to dziewczyny… A przecież załoga jest fifty-fifty…
Rozglądaliśmy się bezradnie po okolicy. Naraz wpadł mi do głowy pomysł.
- Gdzie oni prowadzili te ich wiercenia? – zapytałem.
- Tuż przy skrzyżowaniu szczelin Rimae Hevelius – odparła Teri. – Tam jest taka głęboka zapadlina.
- Skąd wiesz?
- Widziałam z góry, poza tym tam jest droga, więc być może wszyscy wpadli tam do… - zastanowiła się na moment – do księżycowego piekła…
- No to trzeba będzie ich z tego piekła wyciągnąć. Jedziemy!
Ruszyliśmy ku szczelinom przecinającym się niemal pod kątem prostym. Po paru minutach jazdy zatrzymaliśmy się przy skrzyżowaniu dwóch szerokich szczelin. Wyskoczyłem z selenołazu, Teri za mną.
- Czekaj! – krzyknęła – uważaj, bo możesz spaść!
Dopadłem do krawędzi szczeliny i spojrzałem w czarną głębię. Poczułem, jak Teri obejmuje mnie w pasie i odciąga od niej.
- Patrz – wskazała mi miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stałem.
W świetle reflektora ujrzałem szybko poszerzającą się szczelinę odłamująca spory kęs gruntu. Gdybym tam stał, to już bym leciał w dół, mimo sześciokrotnie mniejszej grawitacji… Wziąłem głęboki wdech.
- Dziękuję… - wychrypiałem.
- Tam jest zejście, a właściwie winda – powiedziała.
Rzeczywiście, po pokonaniu kilkunastu metrów ujrzeliśmy platformę windy, która mogła zwieźć nas bezpiecznie w dół.
- Jedziemy? – zapytała.
- Jedziemy – potwierdziłem – może oni tam są…
Weszliśmy na platformę. Oświetliłem lampą ściany szczeliny, a następnie puściłem snop światła w dół. Utonął w czarnej głębi.
- Teri, możesz zmierzyć głębokość?
- Oczywiście – pochyliła się i przez chwilę patrzała w głąb szczeliny. Potem jeszcze raz.
- No i? – zapytałem niecierpliwie.
- Niewiarygodne, ta szczelina jest głęboka na pięć tysięcy osiemset osiemdziesiąt cztery metry…
- ???... – z czystego zdumienia opadła mi szczęka. Żadna ze znanych mi szczelin nie miała takiej głębokości… - Jedziemy – zadecydowałem.
Teri nacisnęła przycisk i platforma ruszyła w dół. Opadała szybko i coraz szybciej a potem nagle zahamowała. Rozejrzeliśmy się, i zobaczyliśmy identyczną platformę drugiej windy. Przeszliśmy na nią i znów Teri nacisnęła guzik. Runęliśmy w dół.
- Przejechaliśmy już trzy kilometry – oznajmiła po chwili.
Po pięciu minutach platforma zaczęła wytracać prędkość i zatrzymała się. W świetle reflektora zaszła jakaś nieuchwytna zmiana. Ukazała się świetlna smuga.
- Tu jest atmosfera – powiedziałem.
- A tutaj ten robot – odparła Teri świecąc na coś, co było kiedyś człekokształtnym androidem. Obok niego leżała kupka gruzu.
- Zdaje się, że powtórzyłbym jego błąd. Poleciał wraz z fragmentem brzegu szczeliny. To jak upadek z wysokości co najmniej dziewięciuset metrów na Ziemi…
- Teraz rozumiem, czemu zgasł sygnał – powiedziała cicho. W jej głosie znów usłyszałem cień emocji.
- Tu jest atmosfera – powtórzyłem.
- Jasne – odpowiedziała po chwili – temperatura minus sto piętnaście stopni Celsjusza, ciśnienie piętnaście hektopaskali, skład chemiczny: wodór, argon, azot i tlen oraz…
- Co oraz?
- … nie, to niewiarygodne – para wodna!
- Dlaczego niewiarygodne? – odrzekłem. – Pod Rainer Gamma jest złoże kopalnego lodu, które sublimuje, więc coś takiego może być i tutaj.
- Jasne, tylko że jesteśmy niemal sześć kilometrów w skorupie Księżyca, a tam jest tuż pod powierzchnią.
Świecąc rozglądaliśmy się dookoła, aż Teri wskazała jakieś ciemne miejsce na skalnej caliźnie skały.
- Spójrz, to jakaś jaskinia – rzekła.
- Raczej sztolnia – odpowiedziałem oświetlając ścianę – widzisz? Tutaj widać wyraźnie ślady robót górniczych.
- Masz rację. Idziemy tam?
- Trzeba – odrzekłem – jeżeli oni gdzieś są, to tylko tam…