Powered By Blogger

wtorek, 8 lipca 2014

W kryształowej dżungli Księżyca (8)


Rimae Hevelius



Zagłębiliśmy się w gęstą ciemność sztolni, która biegła nieco pochyło w kierunku wschodnim. Powietrza miałem na trzy godziny, potem trzeba było zmienić zestaw podtrzymywania życia, który targała na swym grzbiecie Teri i wracać do selenołazu lub bazy w Heweliuszu. Zastanawiająca była „śmierć” robota, który wpadł do szczeliny i rozbił się po niemal sześciokilometrowym locie. Ale na to pytanie można było łatwo odpowiedzieć – po prostu zawierzył on pewnemu, na oko, gruntowi i zsunął się do szczeliny po nadaniu sygnału, który odebrała Teri. Petrografowie musieli tutaj gdzieś być, bowiem widać było ich ślady odciśnięte w podłożu przypominającym… ławicę piasku naniesionego przez wodę lub inną ciecz tego rodzaju. Poświeciłem reflektorem na ściany sztolni i znów zdało mi się, że widzę ślady wyżłobień, jakie zostawia wartki strumień wody.

Po przejściu kilkuset metrów ściany sztolni naraz znikły, a my znaleźliśmy się w gigantycznej jaskini, której podłoże wyłożone było miękkim piaskiem. 
- Ciśnienie wynosi już prawie dwieście hektopaskali – oznajmiła Teri spoglądając na przyrządy. 
- To prawie jedna piąta tego, co na powierzchni Ziemi – odpowiedziałem. – Czy da się tym oddychać? 
- Owszem, ale tu jest więcej wodoru i pary wodnej. Jak w łaźni… - odrzekła. – No i ciśnienie jest ciut za niskie. 
Ruszyliśmy dalej za śladami doskonale teraz widocznymi na piasku. Nie mieliśmy wątpliwości, że ów piasek ten powstał wskutek działania wody… Oświetliłem pobocza naszego traktu i wydałem okrzyk zdumienia i zachwytu. Po obu stronach drogi znajdowała się krystaliczna dżungla. Ogromne druzy i szczotki kryształów rozmaitych soli utworzyły niezwykły las, w którym światło odbijało się i załamywało grając wszystkimi barwami tęczy. Ogromne kryształy pałały blaskiem i przekazywały go dalej. Po chwili cała grota rozjaśniła się kaskadą czystych, soczystych barw rzucanych na kolumnadę stalagmitowych i stalagnatowych pni, które strzelały w górę na ogromną wysokość. 
- Ile mamy do stropu? – zapytałem, gdy nieco ochłonąłem.
- Tysiąc sześćset metrów – odparła Teri.
- A ile w kierunku marszu?
- Około kilometra – powiedziała wyłączając kolidar. 
- Możemy zgasić te reflektory, bo ta dżungla świeci teraz sama – powiedziałem gasząc światło. – To jest jakiś efekt laserowy… Przynajmniej kwantowego wzmacniania światła. 
- Masz rację – rzekła Teri – emisja wymuszona, ale za kwadrans to zgaśnie, więc idźmy, póki jeszcze świeci się samo…
- To samo jest na Merkurym… - powiedziałem.
- Ale na Merkurym wszystko świeci cały czas wskutek wysokoenergetycznego promieniowania Słońca, a tutaj jest zupełnie inaczej… - Teri ruszyła ostro do przodu, a ja za nią.

Spojrzałem na spąg jaskini – ślady były wyraźne. Krystaliczna dżungla przygasała, bajkowe kolory blakły i szliśmy w zapadającej ciemności. Włączyłem szukacz fal radiowych, by znaleźć zakres fal używanych przez skafandry i roboty petrografów. W słuchawkach miałem martwą ciszę… 
- Cholera – mruknąłem – wygląda na to, że albo wyłączyli skafandry, albo ich przysypało, albo padły im baterie. 
- Mogli je także zdjąć – Teri podjęła wyliczankę – albo znaleźli się w wodzie, baterie nie mogły im paść – to baterie plutonowe na dwa lata używania, a nie wierzę w to, że wyładowały się wszystkie jak na komendę. Takich cudów nie ma. 
- Pocieszające… – pomyślałem z ironią. 

Doszliśmy do ściany, w której zauważyliśmy kilka otworów. Ślady prowadziły do najbliższego. Skierowaliśmy się więc za nimi. W drugiej sztolni było ciemno, ale ciemność ta była rozjaśniona na końcu korytarza. Ruszyliśmy ku tej jasności i po przebyciu około stu pięćdziesięciu metrów zatrzymaliśmy się porażeni niezwykłym widowiskiem.

Przed nami było morze. Masa fosforyzujących niebieskawo wód, nad którą unosiła się jasnozielona mgiełka. Na jej tle stało kilkanaście postaci ludzkich. To mogli być tylko poszukiwani. Podeszliśmy do nich i oświetliliśmy reflektorami. Jedenastu mężczyzn i jedenaście kobiet stało wpatrując się w nas z nadzieją. Obok nich leżało pokotem kilkanaście ludzkich postaci. Jeden z mężczyzn wskazał na hełm mojego skafandra. Zrozumiałem ten gest i rozhermetyzowałem skafander a po chwili zdjąłem hełm z głowy. Ostrożnie wciągnąłem do nosa powietrze. Pachniało morską solą i czymś jeszcze, jakby cynamonem czy czymś podobnym. Było ciepło, jakieś dwadzieścia pięć stopni Celsjusza.
- Niech twój robot nie zdejmuje skafandra! – usłyszałem krzyk kilku osób. 
- Teri, nie zdejmuj skafandra – przekazałem jej polecenie. – Co się tu stało? 
- Witaj, przepraszam za powitanie, ale roboty tutaj padają po dwudziestu minutach – wskazał na leżące pokotem androidy.
- Jestem Daniel Laskowski z Agencji Obrony, to Teri mój android – wskazałem na Teri. – Usłyszeliśmy wołanie o pomoc waszego robota, więc jesteśmy. 
- A co z nim? – mężczyzna zapytał ze zdumieniem w głosie. 
- Zabił się spadając z krawędzi szczeliny – odparłem.
Otaczający mnie ludzie wydali pomruk zdumienia. Ubrani byli tylko w kusą bieliznę podskafandrową. Jak się okazało, to nie groziła im śmierć z wychłodzenia, ale nie mogli wyjść z jaskini bo skończyło się im powietrze. Żywności mieli jeszcze na tydzień. Wody, wprawdzie silnie mineralizowanej było pod dostatkiem.   
- Rajiv Vari Khan – mężczyzna przedstawił się – a to moja żona Michiko. Skośnooka kobieta uśmiechnęła się i dygnęła z gracją właściwą Japonkom. – Liczyliśmy na nasze androidy, ale padły po dwudziestu minutach i to nie wiadomo, dlaczego. Tu można się kąpać, to są jakieś gorące źródła, ale androidy mają jakąś wadę konstrukcyjną, która uniemożliwia im działanie w tym miejscu. Chyba wysoka wilgotność powietrza i skład wody morskiej.
- Trochę szkoda – zauważyła Teri jakimś dziwnie rozmarzonym tonem – z przyjemnością bym się wypluskała. Wszyscy się roześmiali. 
- Jak stoicie z energią? – zapytałem, bo miałem cień pomysłu, jak wydobyć ich z tej matni. 
- Mamy plutonowy generator – odpowiedział któryś z mężczyzn.
- Jeżeli macie w bazie kompresor, to nie ma problemu – rzekłem – Teri go przyniesie, sprężymy powietrze w butlach skafandrów i wrócicie do domu.

Jak powiedziałem, tak zrobiliśmy. Teri wróciła do bazy po sprężarkę i po czterech godzinach zaczęliśmy przygotowywać się do powrotu. Tymczasem czułem się coraz gorzej. Skończyło się działanie leków, którymi nakarmiła mnie Teri i powróciła gorączka, mdłości i zawroty głowy. Nie mówiłem jednak nic, by nie przeszkadzać swym stanem operacji ewakuacji ludzi i androidów z księżycowych podziemi. 

Poszedłem na brzeg morza. Prawdziwego księżycowego morza. Drobne fale uderzały o buty mojego skafandra. Mimo złego samopoczucia miałem straszliwą ochotę zrzucić skafander i skoczyć do wody. Naraz coś zwróciło moją uwagę – w mżącej niebieskawo wodzie coś się poruszyło. Na piasku zobaczyłem coś w kształcie owalnego liścia, który przycupnął do dna. Powoli wyciągnąłem do niego rękę i dotknąłem palcem jego górnej powierzchni. „Liść” drgnął i błyskawicznie rzucił się do ucieczki na głębinę. Poczułem silne uderzenia serca.
- Żywa istota! – pomyślałem – pierwsza żywa, pozaziemska istota! Ależ to wygląda jak… jak trylobit! A więc to prawda!
Usiadłem ciężko na piach plaży, bo z silnego wzruszenia zrobiło mi się słabo.
- A jednak to prawda! To prawda! – kołowało mi w rozgorączkowanym mózgu – Dwudziestowieczni badacze mieli rację! Na Księżycu jest życie!

Usłyszałem nagły szum w uszach, jęk sprężarki nagle odpłynął w dal, przed oczami pokazały mi się czarne wirujące płaty i po chwili osunąłem się w ciemność…


* * *

Otworzyłem oczy.

Biały sufit. Odgłosy pracującej aparatury medycznej. Pisk kardiomonitora. Opuściłem niżej wzrok i ujrzałem okno, a za oknem zielone czuby palm i wiecznie zielonych drzew, skąpane w słońcu białe mury domów i błękitne niebo. Byłem na Ziemi?
- Pacjent się obudził – usłyszałem spokojny ciepły głos kobiecy. Ten ktoś mówił po angielsku. Skierowałem wzrok w jej stronę, a ciemnoskóra pielęgniarka uśmiechnęła się do kogoś, kto stał obok łóżka. 
Obróciłem tam głowę i moje spojrzenie skrzyżowało się ze spojrzeniem Krystyny. Czułym i uważnym. 
- Witaj mi – powiedziała.
- Witaj – odpowiedziałem i zdumiał mnie ton mojego głosu. To było jakieś skrzypienie. – Gdzie jesteśmy?
- W szpitalu, a w ogóle to w Bombaju, w Indiach.
- Co się stało? – zapytałem. 
- Zachorowaliście. Położyło was wszystkich poza mną. Złapaliście histoplasmosis w Krypcie Dakkara na Lord Howe Island. Ty i Nais złapaliście dodatkowo chorobę popromienną. Zbliżyliście się za bardzo do wraka Nautiliusa – pamiętasz? Miał rozbity pociskiem reaktor jądrowy… 
- Jak długo?...
- Prawie dwa tygodnie – odpowiedziała.

Zamilkliśmy na chwilę. 
- Co z nimi? – zapytałem.
- Gemma zaraz tu przyjdzie, a Nais? Hmmm… - musi jeszcze sobie poleżeć, jak ty – uśmiechnęła się do mnie. 
Naraz przypomniało mi się coś ważnego.
- Krysiu! Ty wiesz, co mi się śniło? – omal wykrzyknąłem.
O milimetr pochyliła głowę w niemym potwierdzeniu.
- Byłem na Księżycu! W Przyszłości! I ratowałem jakichś Hindusów i Japończyków! – zapalałem się coraz bardziej – Tam jest woda, powietrze i życie! Widziałem!
Położyła mi palec na ustach.
- Lepiej już zaśnij – powiedziała – sen jest ci bardzo potrzebny. Pogadamy sobie o tym jutro…

KONIEC