Powered By Blogger

sobota, 19 marca 2016

Wahadłowiec „Columbia” – ofiarą lodowego pocisku?






To, co się stało dnia 1.II.2003 roku, o godzinie 14:00 GMT wstrząsnęło całym cywilizowanym światem. Dla mnie był to wyjątkowo smutny fakt, bowiem od najmłodszych lat byłem i  nadal jestem entuzjastą astronautyki. Jako dzieciak z wypiekami na twarzy słuchałem komunikatów radiowych i czytałem notatki prasowe o sukcesach radzieckiej, potem także amerykańskiej kosmonautyki. Pochłaniałem, jakże wtedy nieliczne, książki science-fiction i oglądałem wszystkie filmy s-f, które pokazywała nasza TV i wyświetlano w naszych kinach. Interesowała mnie astronomia i nawet moja praca maturalna, którą napisałem w 1974 roku na ocenę bardzo dobrą, poświęcona była eksploracji Księżyca, a w szczególności misji Apolla-11.


Kiedy w dniu 29.I.1986 roku eksplodował prom kosmiczny Challenger, przyjąłem to z mieszanymi uczuciami. Zdawałem sobie sprawę, że jego lot był jednym z wielu odbytych przez wahadłowce w misjach przede wszystkim wojskowych. Z drugiej strony było mi żal ludzi. I nie chciało mi się wierzyć, i dalej nie wierzę w to, że katastrofę tą wywołał tylko strumień gazów spalinowych, które wydostawały się przez uszczelkę w jednym z dwóch boosterów na paliwo stałe. Nikt w to nie wierzył, a najlepiej oddawał to koszmarny dowcip krążący po Wybrzeżu, gdzie wtedy służyłem w WOP: 


- Czy wiesz, co znaleziono wśród szczątków Challengera?

- Nie – a co?

- Rękę z zawleczką granatu na kciuku i zegarkiem „Pobieda” na przegubie!...


To najlepiej oddaje nastroje w polskim społeczeństwie i to, kogo podejrzewano o spowodowanie tej katastrofy.


Mylą się ci, którzy myślą, że Zimna Wojna odeszła do lamusa historii. Ona ciągle trwa, tylko zmienili się przeciwnicy Ameryki i wolnego świata. Wtedy byli nimi komuniści i ich pomocnicy, poplecznicy i wspólnicy. Teraz są terroryści z al-Quaedy i przywódcy niektórych krajów, grożący sąsiadom bronią masowego rażenia (BMR) i kosztownymi programami ich rozbudowy, i to w chwili, kiedy obywatele tychże krajów zmuszeni są do jedzenia trawy i kory drzew... – jak to ma miejsce w Korei Północnej, gdzie głód jest stanem permanentnym, zaś największym problemem, z którym boryka się armia i nomenklatura partyjna jest ilość i uroda begonii hodowanych specjalnie dla Wielkiego Przywódcy na jego urodziny... Problem leży w tym, że przywódcy ci są absolutnie nieprzewidywalni i w każdej chwili mogą użyć BMR przeciwko całemu światu. Koreańczycy dysponują rakietami średniego zasięgu (MRBM) typu Taepo Dong, które są w stanie zrzucić ładunki jądrowe na Hawaje i Alaskę – nie mówiąc już o Japonii, Korei Południowej, Rosji i Chinach.[1] Podobnie rzecz się ma z Irakiem dysponujący MRBM typu SCUD, który może ostrzelać nimi część Europy, Afryki i Azji, w tym oczywiście Izrael, który zawsze był pierwszoplanowym celem wszelkich wrogich operacji państw arabskich w tym regionie, NB czemu się w ogóle nie dziwię... Przypomina mi się panika, jaka ogarnęła część Austrii i Niemiec, kiedy na ich nieboskłonie pojawił się Bolid Bawaria w kwietniu 2002 roku. Wielu sądziło, że to był właśnie iracki SCUD... 


A zatem sytuacja polityczna bardzo dokładnie przypomina Zimną Wojnę. Tylko, że w czasie Zimnej Wojny z ZSRR i Układem Warszawskim, NATO występował jako jeden silny blok. Teraz NATO grozi rozpad, bowiem Francuzi, Belgowie i Niemcy nie chcą stracić rynków zbytu i surowców w Iraku i innych krajach arabskich, a poza tym mają na swym terenie kilka milionów imigrantów z krajów Trzeciego Świata, którzy w razie konfliktu mogą stanowić potężną piątą kolumnę fanatycznych islamistów. Zaprawionych w walce, bezwzględnych, fanatycznych, a co za tym idzie – niezwykle groźnych. Pod tym względem potrafię zrozumieć polityków z tych krajów.


I teraz w takiej napiętej sytuacji międzynarodowej dochodzi do katastrofy wahadłowca Columbia. Był to jeden z najstarszych promów kosmicznych z całej flotylli wahadłowców – liczył on sobie 22 lata. W swój ostatni rejs wyruszył w dniu 16.I.2003 roku. Celem była ISS – międzynarodowa stacja kosmiczna, gdzie załoga złożona z pięciu Amerykanów, jednej Amerykanki hinduskiego pochodzenia i Izraelczyka miała zrealizować program badań naukowych, razem ze stałą załogą ISS, złożonej z Rosjan i Amerykanów.


Dla młodych Czytelników „Nieznanego Świata” sprawa jest oczywista, a dla mnie?... Kiedy piszę teraz te słowa „orbitalna stacja kosmiczna ISS” czy „stała załoga stacji kosmicznej”, to coś dławi mnie w gardle ze wzruszenia. Przecież to ucieleśnienie moich dziecięcych marzeń o lotach człowieka w Kosmos! Przecież to jest to coś, o czym czytałem w książkach Stanisława Lema, Krzysztofa Borunia i Andrzeja Trepki, Arthura C. Clarke’a, Bogdana Peteckiego, Iwana A. Jefriemowa, Arkadego i Borysa Strugackich, Ludvika Součka i innych tytanów literatury science-fiction! To są programy „Sonda” red. Andrzeja Kurka i red. Zdzisława D. Kamińskiego czy „Studio Tajemnic” red. Wandy Konarzewskiej w naszej TV. To już nie jest jakaś space opera, ale realna rzeczywistość, która dzieje się na naszych oczach! Tu i teraz! Myślę, warto znowu – jak w 1959 roku – rozpisać konkurs wśród dzieci, Czytelników np. „Płomyczka”, na temat: „Jak wyobrażasz sobie świat za 100 lat” – świat roku 2103. Wtedy cezurą był rok 2000, a teraz???... Sądzę, że jest to także jakaś konkretna propozycja dla wydawców „Nieznanego Świata”!


Ale ad rem.


W dniu 1.II.2003 roku, krótko przed godziną 14:00 GMT, Columbia przygotowała się do manewru wejścia w atmosferę. To zawsze jest najgorszy moment każdej misji kosmicznej – powrót. Prom musi wejść w górne warstwy atmosfery pod odpowiednim kątem tzw. korytarza zejściowego do lądowania. Zbyt ostry kąt powoduje, że prom może odbić się od atmosfery jak kaczka na wodzie i polecieć z powrotem w Kosmos. Zbyt duży kąt może spowodować to, że spali się w atmosferze, jak zwykły meteor... Poza tym wahadłowiec musi odpowiednio ustawić się do wejścia w atmosferę – nie dziobem, ale brzuchem, aby stawić opór powietrzu, które wyhamowuje jego ogromną prędkość sięgającą Pierwszej Prędkości Kosmicznej – V(I) = 7,9 km/s. Dlatego też uszkodzenie górnej części skrzydła nie miało aż tak wielkiego znaczenia, jakie się temu przypisuje, o czym później.

Niemal dokładnie o 14:00 GMT, wahadłowiec znajdował się w jonosferze na wysokości 62 km nad powierzchnią Ziemi. Poruszał się z prędkością 18,32 Ma, czyli 5,55 km/s (potem skorygowano dane o prędkości na 17,42 Ma czyli 5,28 km/s). Załoga nie miała żadnej łączności z kierownictwem misji, co jest zrozumiałe, bowiem zjonizowane gazy atmosfery opływające wahadłowiec blokowały wszelkie fale radiowe. Na Ziemi mieszkańcy Teksasu, Luizjany i Alabamy widzieli białą smugę ciągnącą się za jaskrawym punkcikiem wahadłowca. Naraz rozdzielił się on na kilka, potem na kilkanaście mniejszych punktów ciągnących za sobą białe smugi. Do ludzi jeszcze nie docierało to, co działo się 60.000 metrów nad nimi. W kilka minut później, na pola Teksasu i Luizjany spadają płomieniste szczątki tego, co było promem kosmicznym – tworem ludzkiego umysłu i techniki...

Nie mogło być żadnych złudzeń: kmdr William McCool (41 lat), płk Michael Anderson (43 lata), płk Rick Husband (45 lat), kpt. Laurel Clark (41 lat), kpt. David Brown (46 lat), inż. Kalpana Chawla (41 lat) i płk Ilan Ramon (48 lat) nie przeżyli tej katastrofy. Nie mieli najmniejszych szans tego przeżyć. Możemy sobie tylko wyobrazić, co czuli ich najbliżsi oczekujący na ich lądowanie na Przylądku Kennedy’ego na Florydzie ...
W Polsce była wtedy godzina 15:00. Nasze TV publiczne i komercyjne podały informację o tragedii we wszystkich serwisach informacyjnych o 16:00. Później wielokrotnie oglądaliśmy ostatnie chwile Columbii w programach informacyjnych i publicystycznych. Przypominały się wydarzenia z 11 września 2001 roku. Ludzie otrząsali się z szoku. Zaczynały padać pierwsze pytania o przyczyny i skutki tej katastrofy. Powołano trzy komisje śledcze: rządową, wojskową i NASA.

Od razu odrzucono możliwość sabotażu – promy kosmiczne są zbyt dobrze pilnowane, by mógł się do nich zbliżyć niepowołany czy niepożądany, np. jakiś terrorysta. Pozostały zatem przyczyny techniczne i zewnętrzne.

Zrazu ktoś dopatrzył się, że w czasie startu wahadłowca od jednego z boosterów odpadł kawałek izolacji i uderzył w lewe skrzydło promu kosmicznego. Na zdjęciach zrobionych przez płk Ramona widać wyraźnie pęknięcie górnej płaszczyzny lewego skrzydła, co – według ekspertów – mogło być przyczyną katastrofy. Właśnie – mogło być, ale czy było na pewno? Problem polegał na tym, że czujniki temperaturowe lewej burty odnotowały skokowy wzrost temperatury o 32oC z niewyjaśnionej przyczyny jeszcze przed wejściem w atmosferę, a potem czujniki zamilkły... 

 Katastrofa "Columbii" nad Teksasem. 
NASA straciła kontakt z wahadłowcem około godziny 09:00 EST, kiedy znajdował się on na wysokości 207.000 ft/~69 km nad Ziemią i 16 minut lotu do Centrum Lotów Kosmicznych im. Kennedy'ego na Florydzie...

Oczywiście dało to asumpt do wysunięcia przypuszczenia, że to Obcy – znaczy się Kosmici - zaatakowali wahadłowiec. Rzeczywiście, już w dniu 2 lutego pojawiła się informacja „Obcy statek międzygwiezdny zniszczył prom kosmiczny Columbia” na stronie internetowej WEEKLY UNIVERSE. Autor – niejaki Der Voron - sugerował, że to Rosjanie zestrzelili wahadłowiec przy użyciu promienia laserowego o wielkiej energii, wyemitowanego z pokładu SSZ lub strategicznego bombowca TU-160, który po przeleceniu przez granicę USA strzelił z działa laserowego i uciekł. Ewentualnie mogły to być specjalne pociski rakietowe. A wszystko dlatego, że Rosyjska Agencja Kosmiczna RosAviaCosmos w 20 minut po katastrofie oświadczyła, że katastrofa miała charakter techniczny. I na koniec swego wypracowania Der Voron napisał, że ewentualnie katastrofa mogła być spowodowana przez uderzenie w czasie startu promu jego lewego skrzydła przez kawałek izolacji, co spowodowało odpadnięcie płytek izolacyjnych od poszycia kadłuba wahadłowca i w rezultacie tego podgrzanie znajdującego się tam paliwa, co spowodowało w ostatecznym wyniku potężny wybuch. Alternatywą jest atak Obcych.

To nawet nie jest śmieszne...

Oczywiście można by, na upartego, zestrzelić wahadłowiec przy pomocy pocisków ASAT, ale musiałby je odpalić jakiś nosiciel – sztuczny satelita Ziemi – tzw. „satelita-killer” czy samolot. W przypadku tej misji czegoś takiego nie zauważono. Zresztą kto miałby to zrobić? Jedynym beneficjentem mógłby być Saddam Husajn. Mógłby dokonać przy pomocy jakiegoś wariantu super-działa Wielki Babilon o kalibrze 1.000 mm, miotającego na orbitę pociski hybrydowe, które mogłyby działać tak, jak pociski ASAT – tj. po wejściu na orbitę i zbliżeniu do celu odpalić silniki rakietowe i gonić cel po prostej wyprzedzania lub krzywej pościgu.[2] Rzecz jest całkowicie wykonalna, ale tylko teoretycznie – na razie – i wątpię, czy Irakijczycy dysponowaliby środkami do stworzenia takiej kosmicznej broni anty-satelitarnej. Poza tym odpalenie takiego wielkiego działa jest nie do ukrycia przed argusowymi oczami spy-satów i stacji sejsmicznych, które rejestrują o wiele słabsze wstrząsy w promieniu wielu setek kilometrów od epicentrum. Inna rzecz, że zaginięcie nad Irakiem pięciu amerykańskich satelitów wojskowych i łącznościowych daje do myślenia...  
Bardziej przemawia do mnie to, że prom kosmiczny w czasie wchodzenia w atmosferę zderzył się z czymś, a mianowicie:

  •  Fragmentem „złomu kosmicznego”;
  •  Meteorem;
I od siebie jeszcze dodam -
  • Lodowym meteorem lub lodową mikro-kometą.

Oczywiście – po różnych orbitach wokół Ziemi krąży aktualnie około miliona różnych „kosmicznych śmieci”, z czego 9.000 o średnicy większej od średnicy piłki tenisowej. Wszystkie one poruszają się z prędkościami zawierającymi się w przedziale pomiędzy V(I) a V(II) – czyli pomiędzy Pierwszą Prędkością Kosmiczną a Prędkością Ucieczki od Ziemi. Jest czymś oczywistym, że prędzej czy później do takiego zderzenia dojść musi – to jest matematyczny pewnik. Jeżeli tylko prawdopodobieństwo takiego wydarzenia jest wyższe od zera. Promy kosmiczne były niejednokrotnie trafiane mikrometeoroidami, które żłobiły miniaturowe kratery poimpaktowe w ich pancerzach. W ten sposób w dniu 30.VI.1971 roku, skończyła się misja trzech kosmonautów radzieckich: Gieorgija Dobrowolskiego, Wiktora Pacajewa i Władysława Wołkowa na Sojuzie-11, którym uderzenie mikrometeoroidu rozhermetyzowało kabinę, i wskutek czego udusili się oni z braku powietrza... NB, nastąpiło to także w czasie wchodzenia Sojuza-11 w atmosferę Ziemi! (Zainteresowanych odsyłam do książki Marka Jarosińskiego pt. „Krzyk w Kosmosie”, Warszawa 1991.) Mógł to oczywiście być także jakiś zabłąkany odłamek satelity czy rakiety nośnej.

W przypadku wahadłowca Columbia także mogło dojść do zderzenia z takim odłamkiem, który przy kosmicznych szybkościach obu ciał działa jak wielkokalibrowy, ekspansywny pocisk. Jednego jestem absolutnie pewien, a mianowicie tego, że na pokładzie promu musiało dojść do jakiegoś wybuchu. Widać to było doskonale na filmie zrobionym przez jakiegoś amatora w Teksasie, na którym widać było najpierw jasną smugę zostawianą przez wahadłowiec, która w pewnym momencie nieznacznie, ale wyraźnie się pogrubia, a potem rozdziela na kilka mniejszych smug. To właśnie w tym momencie dochodzi do dezintegracji wahadłowca. Na zdjęciach wykonanych z któregoś z amerykańskich satelitów zwiadowczych widać wyraźnie jakiś obiekt odpadający od Columbii. To nie był żaden latający spodek, ale najprawdopodobniej meteor czy „kosmozłom”, który uderzył prom w burtę i zrykoszetował – co sfotografował ten spy-sat.

Mogła to być także lodowa kula z Kosmosu – niewielki fragment lodowej komety, jakich 20-30 codziennie bombarduje Ziemię.[3] Zagrożenie z ich strony jest realne, jak to usiłowałem udowodnić w moich artykułach z roku 2000 – jeden z nich zaprezentowano na łamach „Nieznanego Świata”. Ostrzegałem w nim o niebezpieczeństwie czyhającym przede wszystkim na wysoko latające, transoceaniczne stratolinery i wahadłowce kosmiczne. Uderzenie lecącej z kosmiczną prędkością, kilkukilogramowej kuli lodowej wystarczy, by zmienić geometrię (a co za tym idzie i profile aerodynamiczne) samolotu czy statku kosmicznego i doprowadzić do katastrofy – quod erat demonstrandum...

Lodowe kule spadały także i w tym roku: 27 stycznia lodowa kula spadła gdzieś w Georgii, zaś inna dzień wcześniej zbombardowała dom w Hanowerze, w Niemczech. Dlatego też nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby okazało się, że przyczyną zguby załogi wysłużonego wahadłowca była kolizja z takim lodowym pociskiem...

Podzielam opinię Rosjan z Rosyjskiej Agencji Kosmicznej, że była to katastrofa stricte technologiczna i w jako takiej   n i e   m a   w niej miejsca dla krwiożerczych Irakijczykow, czy tym bardziej na ludożerczych Kosmitów... – chociaż założę się z każdym o wszystko, że katastrofa ta była obserwowana przez UFO, jak każda inna ziemska misja kosmiczna - ale to już zupełnie inna historia. 







I jeszcze jedno – 28 stycznia w lawinie spod Buli pod Rysami straciło życie kilkoro młodych licealistów z Tychów. Było ich siedmioro, tak jak załogantów z Columbii. Zastanawiam się, czy ich śmierć nie była zwiastunem tragedii, która rozegrała się 1 lutego nad Teksasem? Modliliśmy się za dusze tych, którzy zginęli pod zwałami śniegu w Tatrach i tych, którzy spłonęli pod teksaskim niebem. I tylko ludzi żal...


*

Słowa te napisałem po katastrofie wahadłowca Columbia w 2003 roku i jak dotąd wciąż nic nie straciły na swej aktualności, mimo tego, że sprawę tej katastrofy wyjaśniono.
Lodowe meteoryty wciąż spadają z nieba i jak dotąd nie wyjaśniono ich prawdziwej natury. Być może są one odpowiedzialne także za niektóre tajemnicze katastrofy lotnicze – zob. http://wszechocean.blogspot.com/2012/12/sprawa-nr-021x-katastrofy-lotnicze.html na tym blogu. Dlatego też chciałbym powierzyć tą sprawę naszym kolegom-meteorytologom, którzy są najbardziej powołanymi ludźmi do rozwiązania tej zagadki. 
Myślę, że warto jest się tym zająć, bowiem poza oczywistymi korzyściami, jakimi są bez wątpienia rozwiązanie zagadek kilku katastrof lotniczych, znalezienie takich lodowych meteorytów rzuciłoby kolejny snop światła na historię Układu Słonecznego, bez konieczności udawania się w kosmos, co w polskich warunkach totalnego braku pieniędzy na elementarne badania naukowe, byłoby gratką nie lada…!  

Ilustracje: AP

[1] W roku 2016 dokonali oni prób z balistycznymi pociskami międzykontynentalnymi.
[2] Wojny w Zatoce dowiodły tego, że działa te – podobnie jak broń chemiczna – były tylko propagandowym wymysłem CIA mającym na celu usprawiedliwienie napaści na Irak i rozprawy z jego liderami.
[3] Obiekty tanie nazywa się megakriometeoroidami czy megakriometeorytami.