Wulkan Wiluczynskij na Kamczatce (zdjęcie autora)
Konstantin Riszec
(Norymberga, Niemcy)
Nawet
w naszych oświeconych czasach zdarzają się czasami cuda, czyli coś takiego,
czego nie jesteśmy w stanie wyjaśnić. Z takim właśnie zjawiskiem przyszło mi
się spotkać w 1986 roku. Rzecz miała miejsce na Kamczatce, w pierwszej dekadzie
września – było wtedy prawdziwe babie lato…
Byłem
wtedy na wyjeździe służbowym w mieście Wiluczinsku, rozmieszczonym nad Buchtą
Kraszennikowa (N 52°56'00,0" - E 158°24'00,0"). Doskonale
zagospodarowana przez wojskowych zatoka, stanowi część Zatoki Awaczyńskiej, od
której jest oddzielona dwoma wąskimi półwyspami.
W
jeden z jasnych, słonecznych dni, o godzinie 16-tej wraz z moim kolegą Jurijem
poszliśmy na spacer do wybrzeża oceanu (jakieś 4 km od miasteczka). Jak zwykle
zabrałem za sobą aparat fotograficzny Smiena
załadowany kolorowym filmem. Nie spiesząc się szliśmy po dróżce wijącej się
wzdłuż niewielkich pól i wyrębów leśnych, nie napotkawszy ani żywej duszy.
W
odległości jakiegoś kilometra od brzegu oceanu, po prawej stronie od drogi
ujrzeliśmy średnich rozmiarów jezioro, które od drogi oddzielał wąski pasek
ziemi porosły trawą i rzadkimi drzewkami. Daleko za jeziorem widoczny był
stożek wulkanu Wiluczynskij – który w swoim czasie dał nazwę „miastu
numerowanemu” (wtedy Pietropawłowsk
Kamczacki 50, bowiem znajdowała się tam tajna baza Floty Pacyfiku – przyp.
tłum.)
Kiedy
zbliżyliśmy się do jeziora, Jurij trącił mnie w bok i pokazał gestem coś, co
znajdowało się w górze i na prawo. Spojrzawszy w górę stwierdziłem, że z góry,
z absolutnie bezchmurnego nieba spadał w dół wąski promień stożkowatej formy.
Najpierw był on seledynowym i prawie przeźroczystym, ale intensywność barwy się
zwiększała. Promień padał na pasek lądu pomiędzy drogą a jeziorem, kilka metrów
od naszych nóg. (Analiza incydentu wskazuje na to, że miało to miejsce w
okolicy punktu opisanego współrzędnymi: N 52°53’49,29” – E 158°37’16,15” –
przyp. tłum.)
Wokół
panowała cisza. Żeby korony drzewa nam nie zasłaniały nam widoku, podeszliśmy
do samej wody, starając się nie wchodzić na plamę światła rzucana przez
promień. Patrzyliśmy z uwagą w niebo, usiłując znaleźć źródło światła. Na
niebie nie było żadnych latających aparatów czy sond meteorologicznych. Promień
po prostu padał z punktu na sferze niebieskiej w pobliżu zenitu.
Tajemniczy promień z nieba (zdjęcie autora)
Udało
mi się zrobić zdjęcie. Potem promień zaczął blednąć, a potem znikł, jakby ktoś
go wyłączył. Wszystko to trwało parę minut.
Poszliśmy
do miejsca, gdzie promień padał na ziemię i dokładnie obejrzeliśmy grunt, ale
nie znaleźliśmy na nim żadnych śladów. Niewysoka, szorstka trawa na tym miejscu
nie była ani przygnieciona czy zwarzona. Natura widzianego przez nas zjawiska
pozostaje dla nas zagadką.
Pod
wieczór wróciliśmy do miasteczka i opowiedzieliśmy o zjawisku naszym miejskim
towarzyszom w nadziei, że znajdzie się jakieś wyjaśnienie tego fenomenu.
Niestety, nikt nie mógł powiedzieć nam czegokolwiek, co wyjaśniłoby naszą
obserwację – a pokazać zdjęcia jeszcze nie mogliśmy, film wywołaliśmy dopiero
po powrocie do Leningradu (dziś Sankt Petersburg). Prawdę powiedziawszy, to wątpiliśmy
w to, że na filmie coś się utrwaliło, ale na szczęście zdjęcie wyszło czysto i
ostro.
Później
pokazałem to ufologom. Ci dokładnie zbadali zdjęcie, przeprowadzili ekspertyzę
negatywu, ale niczego konkretnego mi nie powiedzieli. Jednakże, oczywiście, tradycyjnie
powiedzieli, ze to sprawka UFO i Ufiastych sondujących naszą planetę –
szczególnie w rejonach naszych baz wojskowych.
Tak
więc może to wszystko było prostsze i miało swe technogenne wyjaśnienie – tego
się już nie dowiemy. Może należało przyjąć ten fenomen, który widzieliśmy, za
jakiś Znak z Nieba?
Moje 3 grosze
Oczywiście
ufologia zna takie fenomeny i obserwowano je niejeden raz. Oczywiście mogło to
być UFO – albo czasolot albo kosmolot, który sondował naszą planetę przy pomocy
jakiejś technologii promienistej. Wydaje mi się, że sprawa ma prostsze rozwiązanie.
W
latach 80. ubiegłego stulecia następuje apogeum prac nad broniami kosmicznego
bazowania w ramach obłąkańczych planów tzw. wojen gwiezdnych. Jednym z ich
filarów była LBR – laserowa broń radiacyjna, która miała razić cele naziemne,
nawodne i napowietrzne z wysokości orbity wiązkami ścieśnionego i skolimowanego
światła o wysokiej energii. Osobiście jestem zdania, że obaj wojskowi byli
świadkami właśnie takiego eksperymentu z tego rodzaju bronią. Oczywiście
działała ona „na pół gwizdka”, bo gdyby to ustrojstwo działało na cała moc, to
zostałyby z nich tylko skraweczki… Proszę pamiętać, że niedaleko znajdowała się
baza Floty Pacyfiku, a poza tym poligon broni jądrowych i rakietowych w Kura (N
57°20’00” – E 161°50’00”).
Tak
więc uważam, że ten incydent mógł mieć takie właśnie wyjaśnienie.
Opinia z KKK
Czyż ten słup światła
nie był tylko Unidentified Aerial Pnenomenon, ergo UAPem?
Z początku cały fenomen
skojarzyłem z tak zwanym orgonem, ponieważ widziałem zdjęcia (internetowe), na
których widnieją i proste, i krzywe słupy - i jednolitego, i spiralnie
skręconego światła - które wyglądają jak
klatka ze spojlera kolejnego filmu Star Trek.
O broni laserowej czy
maserowej też można pomyśleć...
Na tym świecie cudów
jak mrówków. (Smok Ogniotrwały)
Jaka szkoda, że nie ma
wśród nas prof. Zbigniewa Schneigerta! Myślę, że on dałby sobie radę z tą
zagadką. Pomysł z LBR może być bardzo bliski prawdy! Chyba że to była jakaś
emisja cząstek, też w celach wojskowych? (Daniel
Laskowski)
Tekst
i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 35/2015, s. 24
Przekład z j. rosyjskiego – ©Robert K. Leśniakiewicz