Andriej Lieszukonskij
W dniu 12.VIII.1985 roku, na
wysokości 7500 m, stratolinerowi – który wyleciał z Tokio – oderwało
stabilizator ogonowy. Samolot uderzył w górę. Zginęło 520 osób, które
znajdowały się na jego pokładzie, ale 4 pasażerów przeżyło.
Statystyka głosi: najbardziej
bezpiecznym środkiem transportu jest transport lotniczy. Jedna katastrofa
zdarzała się mniej więcej na 1.000.000 lotów, czego nie da się powiedzieć o
transporcie samochodowym i kolejowym. Tym niemniej, wielu z tych, którzy
podróżują samochodami czy pociągami, boi się latać. Wszak jeżeli mówimy o
katastrofie lotniczej mającą miejsce na dużej wysokości czy wielkiej prędkości,
to szanse przeżycia pasażera jest minimalna. I tak właśnie jest. Opowiem o
nielicznych szczęśliwcach, którzy przeżyli katastrofy lotnicze, kiedy wydawało
się, że nie miał prawa ich przeżyc nikt…
Pierwsza
i ostatnia
Pierwszym w historii
człowiekiem, który przeżył we wraku samolotu pasażerskiego, który spadł z dużej
wysokości, była 17-letnia Linda
MacDonald. Dnia 5.IX.1936 roku dziewczyna zapłaciła 20,- USD za turystyczny
lot nad Pittsburgiem. Poza nią w samolocie znajdowało się jeszcze 9 pasażerów,
żądnych wrażeń wycieczki. Kiedy samolot znajdował się na pułapie 500 m nad
ziemią, przestał pracować silnik. Pilot nie potrafił wylądować lotem ślizgowym,
dwupłatowiec wpadł w korkociąg i z ogromną prędkością uderzył w ziemię.
Przybyli na miejsce katastrofy strażacy znaleźli pod szczątkami maszyny jeszcze
żyjącą dziewczynę. Z wielokrotnymi złamaniami dowieziono ją do szpitala. Linda
uszła z życiem i tym samym weszła do światowych kronik awiacji.
Ostatnia katastrofa lotnicza,
po której pozostał jeden żywy pasażer miała miejsce w dniu 20.I.2015 roku w
Obwodzie Żambyłskim w Kazachstanie. Samolot An-2 lecący z Bałchaszu
do Szatyrkolu spadł na ziemię nie doleciawszy do punktu przeznaczenia.
Najprawdopodobniej jemu też padł silnik. Zginęło 6 osób, ale Asiem Szajachmietowa siedząca przy
drzwiach dwupłatowca, chociaż miała wiele obrażeń, jakoś przeżyła!
A do tego w pierwszym i drugim
przypadku mowa o małych samolotach, ale także w katastrofach stratolinerów są znane
przypadki pojedynczych uratowanych.
Pływająca
na szczątkach
Równo 14 godzin – tyle właśnie
przeżyła w wodzie ocalała z katastrofy Airbusa A-310-324, nr rej. – 70-ADJ, z lotu IY-626 z Sana (SAH) do
Moroni (HAH) na Komorach, 14-letnia dziewczynka Bahia Bakari. W dniu 30.VI.2009 roku, dziewczynka wraz z matką
leciała z Francji na Komory. Jak i dlaczego doszło do katastrofy, tego Bahia
nie wie: ona wtedy spała koło okna. W pewnym momencie ona obudziła się od
potężnego uderzenia, silnego bólu i zrozumiała, że znajduje się w wodzie.
Dziewczynka ze złamanym obojczykiem i wstrząsem mózgu była w stanie wspiąć się
na pływający fragment skrzydła samolotu. Poza nią ze 153 pasażerów i członków
załogi znajdujących się na jego pokładzie nie przeżył nikt.
Dopiero w 14 godzin po
katastrofie, dziewczynka została podjęta z morza przez miejscowych rybaków,
którzy łowili w tamtym rejonie. Ratownicy przeszukujący wody Oceanu Indyjskiego
w poszukiwaniu szczątków, szukali w zupełnie innym kwadracie. Gdyby nie rybacy,
to Bahia zapewne umarłaby z wychłodzenia.
Dziewczynkę odwieziono do
Francji, gdzie stała się bohaterką narodową. W szpitalu odwiedził ją nawet
prezydent Nicola Sarkozy. Później
Bahia opublikowała książkę wspomnieniową pt. „Moi Bahia, la miraculée”, która
stała się bestsellerem. Ale do tego niemało sceptyków twierdzi, że Mademoiselle
Bakari nie była wcale pasażerką rozbitego stratolinera, ale dziewczynką, którą
po prostu wyciągnięto z łódki nielegalnych migrantów – tzw. boat people. Jednakże oficjalna wersja
wygląda o wiele bardziej wiarygodnie.
Uratowane
dzieci
Jeszcze większą katastrofą
lotniczą, w której uratował się tylko jeden pasażer stała się tragedia samolotu
McDonell-Douglas
MD-82,
nr rej. – N312RC, z lotu NA-255 z Detroit, MI (DTW) do Phoenix,
AZ (PHX) która miała miejsce w dniu
16.VIII.1987 roku w Detroit. Przyczyną stał się tragiczny zbieg okoliczności:
doświadczona załoga nie sprawdziła przedstartowej listy kontrolnej, a
bezpośrednią przyczyną był brak wysuniętych klap na skrzydłach samolotu, co
zmniejszyło siłę nośną maszyny. W rezultacie tego, samolot po starcie zaczął
kołysać się w obie strony, ściął skrzydłem słup i spadł na szosę, gdzie także
zginęli ludzie.
Ze 155 ludzi na pokładzie,
zderzenie i pożar wraka przeżyła tylko 4-letnia Cecelia Cichan.
W katastrofie zginęli jej
rodzice i brat, a przygarnął ją wujek. Dziewczynka milczała przez długie lata.
Przerwała milczenie dopiero w 2013 roku. Pokazała ona dziennikarzom tatuaż na
nadgarstku wyobrażający samolot i powiedziała, że nie obawia się transportu
powietrznego.
9-letniej Erice Delgado także się poszczęściło jako jedynej przeżyć
katastrofę lotniczą. W dniu 11.I.1995
roku samolot DC-9, nr rej. HK-3839X
z lotu IA256 Kolumbijskich Linii Lotniczych z Bogoty (BOG) do Cartageny (CTG) z
niepojętych przyczyn rozwalił się nad dżunglą w okolicy miasta María la Baia na
wysokości ok. 3000 m. Matka wypchnęła Erikę z samolotu, kiedy tylko rozpoczął
się rozpad kadłuba. Potem liniowiec eksplodował, a 52 pasażerów i załogantów
poniosło śmierć, zaś Erika spadła w bagno – do kupy gnijących wodorostów.
Ogłuszona upadkiem dziewczynka nie była w stanie pozbierać się i wołać o pomoc.
Dopiero jakiś złodziej usłyszawszy jej krzyki podszedł do niej, ale nie
udzielił jej pomocy, zerwał z szyi Eriki naszyjnik i uciekł. Po kilku godzinach
uratował ją miejscowy farmer.
Cuda
się jeszcze zdarzają
To co przydarzyło się
17-letniej Julianie Koepcke stało
się scenariuszem filmu pt. „Cuda się jeszcze zdarzają”. W dniu 24.XII.1971 roku
w samolot peruwiańskiej kompanii lotniczej LANSA Lockheed L-188A Electra
nr rej. OB-R-941 z lotu LANSA508 z
Limy (LIM) do Pucallpa (PCL) trafił piorun. Samolot rozpadł się na fragmenty na
wysokości ok. 3000 m. Koepcke przypasana do fotela spadała razem ze szczątkami,
przy czym fotel wariacko obracał się wokół swej osi jak wirnik helikoptera.
Najprawdopodobniej to i miękkie wierzchołki drzew zamortyzowały uderzenie w
ziemię. Juliane złamała obojczyk, otrzymała wiele sińców i zadrapań, ale
przeżyła.
Katastrofa miała miejsce w
odległości 500 km od stolicy Peru – Limy, ale ratownicy nie od razu mogli
dostać się na miejsce tragedii w nieprzebytej dżungli. Juliane – której ojciec
był biologiem i nauczył ją jak przetrwać w ekstremalnych sytuacjach – nie
czekała na pomoc. Pokąsana przez owady unikała spotkań z drapieżnikami i
jadowitymi wężami – szła wzdłuż biegu rzeki. Po 9 dniach napotkała rybaków,
którzy ją nakarmili i przekazali władzom.
Do tego trzeba dodać, że film
„Cuda się jeszcze zdarzają” w 10 lat później pomógł przeżyć ocalałej z
katastrofy lotniczej radzieckiej studentce Łaryssie
Sawickiej.
Dwukrotna
rekordzistka
Łaryssa Sawicka dwukrotnie
znalazła się w „Księdze rekordów Guinessa” - po pierwsze: jako człowiek, który
wyszedł cało po upadku z maksymalnej wysokości i po drugie – jako człowiek,
który otrzymał najmniejsze odszkodowanie z tytułu katastrofy lotniczej.
Dnia 24.VIII.1981 roku,
20-letnia Łarissa wracała z mężem z podróży poślubnej do Błagowieszczeńska. Nad
miastem Zawitonskiem, samolot Aerofłotu An-24 nr rej. CCCP-46653 z lotu AF811 z Komsomolska-na-Amurze (KXK) do
Błagowieszczańska (BQS) zderzył się z wojskowym bombowcem Tu-16. Samolot pasażerski
rozpadł się na kilka części i zaczął spadać. Łarissa spała w fotelu i obudziło
ją zimno spowodowane dehermetyzacją kabiny. Nie przypiętą do fotela dziewczynę
wyrzuciło na przejście pomiędzy fotelami, ale udało się jej usiąść z powrotem
na fotelu.
Dziewczyna przypomniała sobie
po chwili film „Cuda się jeszcze zdarzają” i jak jego bohaterka – przypięła się
do fotela. Nie miała nadziei na ratunek – po prostu chciała umrzeć bezboleśnie.
Łarissa przez 8 minut spadała w wściekle kręcącym się fragmencie samolotu z
wysokości 5200 m. Gałęzie brzóz, na które spadła dziewczyna lekko złagodziły
uderzenie upadku. Znajdując się pomiędzy szczątkami i martwymi ciałami, z
których wiele po prostu nabiły się na gałęzie, mając ciężkie urazy dziewczyna
zrobiła sobie schron przed niepogodą. Ratownicy po dwóch dniach dostali się na
miejsce katastrofy, byli ciężko zdumieni na widok żywej dziewczyny – jedynej na
38 ludzi, którzy znajdowali się na pokładzie.
Za odniesione rany (złamanie
kręgosłupa w pięciu miejscach, żeber i rąk, strata wszystkich zębów) Łarissa
przeleżała na szpitalnym łóżku niejeden miesiąc, otrzymała nieprawdopodobnie
niskie odszkodowanie – 75 SUR czyli jakieś 20 $USA – to mniej więcej połowa
pensji radzieckiego nauczyciela.
Bez
podręcznych środków
Jeżeli Łarissa Sawicka
uratowała się spadając wraz z fragmentem kadłuba samolotu, to rekord spadku z
dużej wysokości „bez podręcznych środków” należy bez wątpienia do 22-letniej
Jugosłowianki, stewardessy Vesny Vulovič.
W dniu 26.I.1972 roku, samolot McDonnel-Douglas DC-10, nr rej. YU-AHT, lot YU367 ze Sztokholmu (ARN) z
międzylądowaniem w Kopenhadze (CPH) do Belgradu (BEG), eksplodował
najprawdopodobniej od bomby podłożonej przez terrorystę, na wysokości powyżej
10.000 m. Vesnę wyrzuciło z kabiny i ona spadała w dół.
[Wikipedia
podaje jeszcze inne wyjaśnienie: w 2008 r. niemiecki dziennikarz Peter
Hornung-Andersen, który badał tajne akta, rozmawiał ze świadkami i ekspertami,
oznajmił, że wybuch, który przyczynił się do sławy stewardessy, był oszustwem
czechosłowackich tajnych służb. Według niego jest bardzo prawdopodobne, że
samolot Jat przez pomyłkę ostrzelały czechosłowackie samoloty bojowe. Aby ukryć
to przed opinią publiczną, wymyślono „cud” ze stewardessą, która spadła
najwyżej z kilkuset metrów. Przedstawiciele czeskiego lotnictwa uznali to za
próbę poszukiwania sensacji. Tak podaje Wikipedia. Od siebie dodam, że ostatnio
na fali oczerniania komunizmu przez co bardziej zakręconych dziennikarzy,
„historyków” i „badaczy” wymyśla się coraz bardziej niezwykłe wersje znanych i
mniej znanych katastrof lotniczych i innych usiłując obarczyć winą za nie
polskie, czechosłowackie, radzieckie i inne służby specjalne, co wpisuje się w
brednie STD. Najczęściej są to idiotyzmy wyssane z palców żądnych sensacji i
poklasku prawicowych żurnalistów chcących mieć swe wielkie pięć minut w mediach
– uwaga tłum.]
Dziewczyna spadła na
zaśnieżone gałęzie drzew, co nieco osłabiło uderzenie. Znaleźli ja miejscowy
chłop, który opatrzył jej rany. Dziewczyna przeleżała 27 dni, a potem jeszcze
półtora roku w szpitalu, ale przeżyła.
Jeżeli przeanalizuje się listę
53 nazwisk – tych, którzy jako jedyni przeżyli katastrofy lotnicze, to można
zrozumieć: szanse ma każdy. Nie ma znaczenia płeć. Największe znaczenie ma wiek
– największe szanse mają ludzie do 30 roku życia. Ale i wśród reguł znajdują
się wyjątki. I tak Aleksandrowi
Borysowiczowi Sizowowi – jedynemu, który uszedł z życiem z katastrofy
lotniczej, w której zginął cały zespół HK „Lokomotiw” z Jarosławia w momencie tragedii stuknęło 52 lata.
Uwagi Czytelników
Jest takie pojęcie jak prędkość graniczna (prędkość zatrzymania, ang. terminal velocity) dla ciała spadającego swobodnie w ośrodku stawiającym opór. Siła oporu rośnie wraz z prędkością i w końcu równoważy siłę grawitacji, a wtedy spadające ciało przestaje dalej przyspieszać (w rzeczywistości to troszkę bardziej skomplikowane, ale na potrzeby forumowej dyskusji chyba wystarczy takie uproszczenie).
Dla człowieka swobodnie spadającego w powietrzu (jeśli nie stosuje specjalnych manewrów ciałem) prędkość graniczna dla małej wysokości wynosi około 55 m/s. Osiąga się ją po przebyciu około 450 m. Praktycznie jednak nie potrzeba aż takiej prędkości, by sobie zrobić krzywdę. Ludzkie ciało nie jest aż tak wytrzymałe i uderzenie w twardą przeszkodę z prędkością powyżej 15 m/s (odpowiada to upadkowi z wys. ok. 12 m) związane jest z 50% śmiertelnością. Więc nie ma moim zdaniem praktycznie żadnej różnicy między upadkiem z kilkuset metrów czy z kilku kilometrów.
A jeszcze pomyślałem, że wrzucę kilka podobnych przypadków "z mojej działki" czyli lotnictwa bojowego z czasów II wojny światowej.
W styczniu 1942 rosyjski bombowiec DB-3f w trakcie powrotu z zadania bojowego (ciekawostka, celem był "węzeł kolejowy na kierunku warszawskim" Uśmiech) w rejonie linii frontu został przechwycony i strącony przez niemiecki myśliwiec. Nawigator, por. Iwan Michaiłowicz Czissow opuścił samolot na wysokości około 7000 m. Zamierzał opóźnić otwarcie spadochronu, by skrócić czas spadania i nie narażać się na zastrzelenie przez niemiecki myśliwiec. W tracie spadania stracił jednak przytomność i ostatecznie w ogóle spadochronu nie otworzył. Szczęściem spadł na ogromne zaspy na zboczu zaśnieżonego wąwozu i wraz z lawiną stoczył się na jego dno. Całe zdarzenie odbywało się na oczach rosyjskich kawalerzystów działających w tym rejonie, którzy zaraz wysłali patrol celem odzyskania ciała. Czissow okazał się jednak żywy, chociaż obrażenia odniósł dosyć poważne (liczne złamania, w tym kości miednicy) i musiał przejść szereg operacji. Po kilku miesiącach powrócił do służby w lotnictwie wojskowym, lecz już nie do bojowego latania, został wykładowcą w szkole nawigatorów. Po wojnie ukończył Wojskową Akademię Polityczną im. Lenina i pracował w ośrodku propagandowym w Centralnym Domu Armii Radzieckiej. Zmarł w 1986 w wieku 75 lat.
3 stycznia 1943 w trakcie nalotu na węzeł kolejowy Saint Nazaire ofiarą niemieckiego myśliwca padł amerykański bombowiec B-17. Strzelec pokładowy sierż. Alan Magee wydostał się ranny ze swojej wieżyczki, stracił jednak przytomność i wypadł z samolotu wirującego w korkociągu, prawdopodobnie z wysokości ok. 6700 m. Spadochron uszkodzony w czasie ataku nie otworzył się i Magee spadł na szklany dach hali dworca kolejowego St.Nazaire, przebił się przez te wszystkie szyby wytracając prędkość i wylądował na peronie. On również poniósł dosyć poważne obrażenia, do których dodać należy zranienia spowodowane ostrzałem. Trafił do niewoli niemieckiej, gdzie otrzymał pomoc medyczną. Po wojnie zrobił licencję pilota i aż do przejścia na emeryturę w 1979 pracował dla różnych linii lotniczych i pokrewnych przedsiębiorstw. Zmarł na zawał w 2003 w wieku lat 84.
I najbardziej chyba znany przypadek, sierż. Nicholas Alkemade z RAF. 24 marca 1944 jego Lancaster został zestrzelony przez nocny myśliwiec Ju 88. Tylny strzelec Alkemade, którego spadochron został zniszczony, wyskoczył mimo to z płonącego samolotu, uznając że śmierć od upadku jest lepsza niż spalenie się żywcem. Z wysokości ok. 5500 m spadł na zbocze góry porośnięte sosnowym lasem a następnie na grubą pokrywę śnieżną. Sosny okazały się znakomitym amortyzatorem i Alkemade nie odniósł większych obrażeń, w przeciwieństwie do wcześniej opisywanych przypadków. Przesłuchujący go Niemcy nie uwierzyli początkowo w jego wersję, uważali bowiem, że jest szpiegiem, który ukrył spadochron. Przeprowadzili drobiazgowe śledztwo, analizując szczątki zestrzelonego Lancastera, ciała poległych członków załogi i odnalezione tam spadochrony. . Ostatecznie jednak jego wersja się potwierdziła i Alkemade trafił do obozu jenieckiego. Po wojnie pracował w przemyśle chemicznym, zmarł w 1987 w wieku 64 lat. (Speedy z Forum IOH)
Uwagi Czytelników
Jest takie pojęcie jak prędkość graniczna (prędkość zatrzymania, ang. terminal velocity) dla ciała spadającego swobodnie w ośrodku stawiającym opór. Siła oporu rośnie wraz z prędkością i w końcu równoważy siłę grawitacji, a wtedy spadające ciało przestaje dalej przyspieszać (w rzeczywistości to troszkę bardziej skomplikowane, ale na potrzeby forumowej dyskusji chyba wystarczy takie uproszczenie).
Dla człowieka swobodnie spadającego w powietrzu (jeśli nie stosuje specjalnych manewrów ciałem) prędkość graniczna dla małej wysokości wynosi około 55 m/s. Osiąga się ją po przebyciu około 450 m. Praktycznie jednak nie potrzeba aż takiej prędkości, by sobie zrobić krzywdę. Ludzkie ciało nie jest aż tak wytrzymałe i uderzenie w twardą przeszkodę z prędkością powyżej 15 m/s (odpowiada to upadkowi z wys. ok. 12 m) związane jest z 50% śmiertelnością. Więc nie ma moim zdaniem praktycznie żadnej różnicy między upadkiem z kilkuset metrów czy z kilku kilometrów.
A jeszcze pomyślałem, że wrzucę kilka podobnych przypadków "z mojej działki" czyli lotnictwa bojowego z czasów II wojny światowej.
W styczniu 1942 rosyjski bombowiec DB-3f w trakcie powrotu z zadania bojowego (ciekawostka, celem był "węzeł kolejowy na kierunku warszawskim" Uśmiech) w rejonie linii frontu został przechwycony i strącony przez niemiecki myśliwiec. Nawigator, por. Iwan Michaiłowicz Czissow opuścił samolot na wysokości około 7000 m. Zamierzał opóźnić otwarcie spadochronu, by skrócić czas spadania i nie narażać się na zastrzelenie przez niemiecki myśliwiec. W tracie spadania stracił jednak przytomność i ostatecznie w ogóle spadochronu nie otworzył. Szczęściem spadł na ogromne zaspy na zboczu zaśnieżonego wąwozu i wraz z lawiną stoczył się na jego dno. Całe zdarzenie odbywało się na oczach rosyjskich kawalerzystów działających w tym rejonie, którzy zaraz wysłali patrol celem odzyskania ciała. Czissow okazał się jednak żywy, chociaż obrażenia odniósł dosyć poważne (liczne złamania, w tym kości miednicy) i musiał przejść szereg operacji. Po kilku miesiącach powrócił do służby w lotnictwie wojskowym, lecz już nie do bojowego latania, został wykładowcą w szkole nawigatorów. Po wojnie ukończył Wojskową Akademię Polityczną im. Lenina i pracował w ośrodku propagandowym w Centralnym Domu Armii Radzieckiej. Zmarł w 1986 w wieku 75 lat.
3 stycznia 1943 w trakcie nalotu na węzeł kolejowy Saint Nazaire ofiarą niemieckiego myśliwca padł amerykański bombowiec B-17. Strzelec pokładowy sierż. Alan Magee wydostał się ranny ze swojej wieżyczki, stracił jednak przytomność i wypadł z samolotu wirującego w korkociągu, prawdopodobnie z wysokości ok. 6700 m. Spadochron uszkodzony w czasie ataku nie otworzył się i Magee spadł na szklany dach hali dworca kolejowego St.Nazaire, przebił się przez te wszystkie szyby wytracając prędkość i wylądował na peronie. On również poniósł dosyć poważne obrażenia, do których dodać należy zranienia spowodowane ostrzałem. Trafił do niewoli niemieckiej, gdzie otrzymał pomoc medyczną. Po wojnie zrobił licencję pilota i aż do przejścia na emeryturę w 1979 pracował dla różnych linii lotniczych i pokrewnych przedsiębiorstw. Zmarł na zawał w 2003 w wieku lat 84.
I najbardziej chyba znany przypadek, sierż. Nicholas Alkemade z RAF. 24 marca 1944 jego Lancaster został zestrzelony przez nocny myśliwiec Ju 88. Tylny strzelec Alkemade, którego spadochron został zniszczony, wyskoczył mimo to z płonącego samolotu, uznając że śmierć od upadku jest lepsza niż spalenie się żywcem. Z wysokości ok. 5500 m spadł na zbocze góry porośnięte sosnowym lasem a następnie na grubą pokrywę śnieżną. Sosny okazały się znakomitym amortyzatorem i Alkemade nie odniósł większych obrażeń, w przeciwieństwie do wcześniej opisywanych przypadków. Przesłuchujący go Niemcy nie uwierzyli początkowo w jego wersję, uważali bowiem, że jest szpiegiem, który ukrył spadochron. Przeprowadzili drobiazgowe śledztwo, analizując szczątki zestrzelonego Lancastera, ciała poległych członków załogi i odnalezione tam spadochrony. . Ostatecznie jednak jego wersja się potwierdziła i Alkemade trafił do obozu jenieckiego. Po wojnie pracował w przemyśle chemicznym, zmarł w 1987 w wieku 64 lat. (Speedy z Forum IOH)
Tekst i ilustracje – „Tajny XX
wieku”, nr 43/2015, ss. 6-7
Przekład z j. rosyjskiego –
©Robert K. Leśniakiewicz