Daniel
Laskowski -
DZIWNE DNI
I
Szum wiatru w konarach drzew na ucichł i jadąca
konno dziewczyna mogła usłyszeć, co dzieje się przed nią i za nią na krętym,
górskim szlaku. Sosny i świerki przesłaniały drogę i za każdym zakrętem mogła
kryć się niespodzianka. Mogły to być leśne zwierzęta, mogły być
półludzkie-półmałpie Thaki – ciche i okrutne, mogli to być jacyś ĵete – jeszcze bardziej krwiożerczy i
okrutni rozbójnicy z pogranicza Ghulistanu i Vendhyi. Dziewczyna nasłuchiwała,
ale jej uszy nie wychwyciły żadnych sygnałów czającego się niebezpieczeństwa.
Ciemne, bystre oczy penetrowały leśną gęstwinę. Nie zauważyła niczego
podejrzanego i lekko uderzyła piętami w boki konia.
- Hoc,
hoc! – zawołała cicho.
Koń ruszył powoli i ostrożnie do przodu.
Dziewczyna uspokojona ciszą przerywaną jedynie szumem wiatru i gadaniną
górskiego strumienia zdecydowała przyspieszyć jazdę i po chwili ruszyła
szybciej kierując się w stronę majaczącej w tęczowych chmurach górskiej
przełęczy. Na szlaku widać było stosunkowo świeże ślady czterech koni i ślady
obozowania co najmniej dwojga ludzi. Mężczyzny i kobiety, co wywnioskowała po
śladach zostawionych na miejscach ich obozowania. Pomyślała, że to jacyś
wędrowcy idący do Turanu i raczej też nie tęskniący za ludzkim towarzystwem.
Znajdowali się chyba o dwie-trzy godziny drogi od niej i chyba wyszli już ze
strefy lasów, weszli w strefę kosówki i hal. Najgorszy odcinek drogi. Chyba że
obozowali w lesie, zbierając siły do przebycia przełęczy w ciągu jednego dnia.
Za grzbietem znajdowała się wioska Dropków, gdzie można było odpocząć i posilić
się. Atak ĵete groził tylko tutaj –
do granicy lasu. Mimo swej krwiożerczości bali się wychodzić wyżej na otwartą
przestrzeń i napadali tylko wśród drzew, gdzie czuli się bezpieczni. I
bezkarni.
Następne pół godziny jazdy pod górę upłynęło
spokojnie i dziewczyna nawet pozwoliła sobie na zagwizdanie jakiejś melodii.
Było jej wesoło i zaczęła się zastanawiać nad tym, gdzie rozbije biwak, kiedy
jej uszy wychwyciły dalekie okrzyki. Nie myliła się – dobiegały z przodu. Jej
konie zastrzygły niespokojnie uszami. Znowu zabrzmiały jakieś okrzyki. Dziewczyna
uderzyła konia piętami w żebra.
- Hoc!!!
– krzyknęła i oba konie ruszyły do przodu ostrym kłusem, na ile tylko pozwalała
stromizna zbocza i przeszkody w postaci korzeni i kamieni. Po kwadransie
wariackiej jazdy wyjechała na dość dużą i płaską polanę, jakby stworzoną do biwakowania.
Jej zdumionym oczom ukazał się niezwykły widok: pośrodku stało zwróconych do
siebie plecami dwoje ludzi – mężczyzna i kobieta. W dłoniach lśniły proste miecze.
Atakowało ich dwudziestu mężczyzn uzbrojonych po zęby. Jakkolwiek by to nie
było, co najmniej pół tuzina z nich leżało zalanych krwią na udeptanej trawie.
Dziewczyna puściła lejce luzaka i wydobyła z
futerału kompaktowy łuk turański, a z kołczanu długą strzałę i nie czekając
posłała pierwszy pocisk w kierunku najbliższego bandyty – bo nie miała
wątpliwości, kim są napastnicy. W chwilę później drugą strzałą powaliła
drugiego przeciwnika i zanim rozbójnicy zorientowali się, co się dzieje, trzeci
z nich złapał się za gardło, w którym utkwił pierzasty pocisk. W napadniętych
wstąpiły nowe siły i ich miecze znalazły swój cel. Dwa kolejne ciała padły na
ziemię. Dziewczyna spięła konia ostrogą.
- Hesz!
Hesz! - zawołała i runęła na odsiecz
dobywając z przytroczonej do pleców pochwy długi, lekko wygięty, zipangijski
miecz katana. Dopadła pierwszego bandziora,
odbiła wymierzoną w nią włócznię i cięła straszliwie przez łeb. W sekundę
później lekko unosząc się w siodle dekapitowała drugiego bandytę i
błyskawicznie wykonując półobrót przeszyła sztychem trzeciego.
- Amazon!
– rozległ się okrzyk przerażenia. Napastnicy na widok strat, jakie zadała im
młoda kobieta władająca mieczem i łukiem jak doświadczony wojownik stracili
ducha i podali tyły. Sądzili, że mają do czynienia z wojowniczką z
bezlitosnego, bitnego i okrutnego plemienia kobiet-wojowniczek. Dziewczyna
posłała za nimi jeszcze dwie strzały, które znalazły swój cel i dwa trupy
stoczyły się do lasu. Wrzaski uciekających napastników oddalały się. Dziewczyna
podjechała do dwojga ludzi, których uratowała z opresji i zeskoczyła z konia.
Podeszła do pierwszego leżącego trupa i jednym mocnym kopnięciem odwróciła go
na wznak. Z flegmą wytarła miecz o plugawą haderczynę powalonego bandziora i
rozejrzała się dookoła po pobojowisku. Włożyła miecz do pochwy i wyrwała swe
strzały z ciał i spokojnie włożyła do kołczanu. Skończywszy swe czynności
zwróciła się do tych, którym przyniosła pomoc.
- Kim jesteście? – zapytała z arogancją w
głosie, jaką daje młody wiek i świadomość własnej przewagi. – I kto was napadł?
Mężczyzna i kobieta schowali miecze i spozierali
na nią z uwagą, ale bez zbytniej uległości. Dziewczyna przyjrzała się im
dokładniej i na jej twarzyczce odmalowało się zdumienie. Mężczyzna miał już pod
pięćdziesiątkę, ale widać było po nim, że za młodu był bardzo silny. Szerokie
bary i potężne pięści świadczyły o wprawie do wojaczki. Jego towarzyszka była
równie wysoka, jak on i jak on uzbrojona w długi, prosty hyboryjski miecz. Jej
włosy były barwy ognia, ale pojawiły się tu i ówdzie pasemka siwizny. Ale jej
szare oczy były młode i pełne zuchwałości. Jasna cera zdradzała pochodzenie z
krain Północy.
- Ty jesteś…??? Nie, to chyba niemożliwe… -
zastanawiała się głośno dziewczyna.
- Niewielu ludzi nas poznaje teraz – odezwał się
mężczyzna – nie ta epoka i nie te czasy… - zakończył z nutką melancholii.
Naraz oczy dziewczyny zabłysły.
- Ty panie jesteś… księciem Halidorem! –
wykrzyknęła – a zatem ty, pani, jesteś Rudowłosą Sonją!
- W rzeczy samej – odparł Halidor – choć raczej
bardziej pasuje do mnie książę wyklęty.
- Ależ ja o was słyszałam siłę rzeczy! –
wykrzyknęła dziewczyna – śpiewają o was wszyscy skaldowie, bardowie, rybałci i
trubadurzy od Pustkowia Piktów po Zipango i od Asgard do Czarnych Królestw i
Vendhyi! A wasza sława równać się może ze sławą króla Conana i Kulla Atlantydy!
Para dostojnych wędrowców roześmiała się
beztrosko.
- A ty kim jesteś, komu mamy dziękować za pomoc
i być może i uratowanie życia? – zapytała Rudowłosa Sonja.
Dziewczyna skłoniła się.
- Jestem Ilva, młodsza córka mistrza Lestka
Vislanijczyka zwanego Kusznikiem z Belverusu.
Halidor uniósł brwi.
- O ile wiem, to Lestko nie miał dzieci, ty zaś…
- zawiesił głos czekając na wyjaśnienia.
- No to masz, panie, nieaktualne informacje –
Ilva uśmiechnęła się – bowiem kilka lat temu, Lestko i jego żona Iris z Ianthe
przyjęli najpierw moją starszą siostrę Tię, a potem mnie. A to stało się, kiedy
jechali z Argos do Nemedii, by objąć stanowisko Wielkiego Mistrza Bractwa Zielonego
Smoka, natknęli się na Piktów, którzy zrobili wycieczkę na Trakt Królewski.
Piktowie napadli na naszą wioskę, wysiekli mężczyzn a nas zabrakli w jasyr.
Kusznik i jego ludzie odbili nas, a że nie miałam rodziców, to przyjęli mnie do
siebie i tak zostałam już z nimi.
- A co teraz robisz tutaj, tak daleko od
Belverusu? – zapytała ze zdumieniem Rudowłosa.
- Wracam z Goa w Vendhyi, gdzie teraz mieszka
Tia ze swym mężem – rzekła Ilva. – Ona jest teraz Komandorem Bractwa w tym
mieście. A ja jestem Czeladniczką naszego Bractwa.
- Słyszałem o was i o waszej działalności –
rzekł Halidor – ocaliliście życie wielu ludziom.
- Dzięki, panie, za dobre słowo – odrzekła Ilva
– ale nasza praca już się kończy. W tej chwili pozostał tylko jeden, jedyny
problem, który zaprząta moich rodziców. – I mnie też – dodała w myśli.
- Zda mi się, że mamy ten sam problem – rzekł
Halidor rozglądając się po pobojowisku.
Ilva spojrzała tam, gdzie Halidor i Sonja
skierowali swój wzrok.
- Te psy to nie są ĵete – stwierdził Halidor.
- Stygijczycy – Ilva stwierdziła to bardziej,
niż zapytała.
- Oczywiście – Halidor podszedł do zwłok i
jednym mocnym ruchem zdarł z nich kaftan i giezło. – Spójrz!
Na ciele zabitego widniały wytatuowane jakieś
hieroglify.
- To stygijski oficer – rzekł – tysiącznik, o
ile się nie mylę.
- Nie mylisz się panie – przytaknęła Ilva.
- Znasz stygijski? – zdumiał się Halidor.
- Trochę – Ilva skinęła głową – wielu rzeczy
nauczyłam się w Belverusie. Ale nie ukończyłam jeszcze studiów.
- Zastanawia mnie jedno – rzekła Sonja – czemu
zaatakowali właśnie nas.
Ilva spojrzała na nią z lekkim uśmiechem.
- To oczywiste, pani – odrzekła – chcieli
zamordować mnie. Kobietę z mieczem. Tylko pomylili się i zaatakowali was. Jak
zorientowali się o pomyłce, to postanowili was zamordować, żeby nie było
świadków.
CDN.