CZYNNIK POZAATMOSFERYCZNY
KATASTROF LOTNICZYCH
Ten artykuł powstał dzięki lekturze materiału Grażyny Fossar i Franza Bludorfa o nieznanym czynniku mającym wpływ na bezpieczeństwo ruchu lotniczego, które zamieścił „Nieznany Świat” w numerze 9/1999. Autorzy analizując katastrofy lotnicze doszli do wniosku, że co pewien okres czasu – wynoszący 194 dni – dochodzi do jakiegoś spektakularnego wypadku czy nawet katastrofy w ruchu powietrznym – głównie na trasach Europa – Ameryka Pn. – bowiem dziennie przelatuje tam kilkaset maszyn, co potęguje możliwość wystąpienia jakiegoś wydarzenia na przeładowanych pasach dróg lotniczych.
Niejednokrotnie zastanawiałem się nad katastrofami lotniczymi, które zostały spowodowane przez inny czynnik, niż niesprawność techniczna statku powietrznego. Powodem tego była seria katastrof samolotów, która wydarzyła się w późnych latach 90. i której ofiarami padły setki ludzi.
W lipcu 2000 r. świat zbulwersowała tragedia najszybszego samolotu pasażerskiego – angielsko - francuskiego Concorde, uchodzącego dotąd także za najbezpieczniejszą maszynę komunikacyjną na świecie. Jak na razie, to nikt nie wie, co było przyczyną jego katastrofy. Rozpatruje się najdziksze nawet hipotezy – od sabotażu do... kawałka metalu na runway’u lotniska, który najpierw rozorał oponę samolotu, a potem przebił zbiornik paliwa w skrzydle. Wyciek ten spowodował powstanie mieszanki paliwowo – powietrznej, która zapaliły gazy spalinowe z silników, co doprowadziło do pożaru i katastrofy... Hipoteza jak hipoteza – znam gorsze. Tłumaczy ona jedynie jeden znany fakt, a jest ich znacznie więcej i nie wszystko da się wyjaśnić w oparciu o „hipotetyczny kawałek metalu”...
Osobiście najbardziej zdumiewającym był przypadek katastrofy Boeinga 747 Jumbo Jeta, samolotu linii TWA, lotu oznaczonego jakoTWA-800, który spadł do Atlantyku nieopodal Nowego Jorku w dniu 17 sierpnia 1998 roku, lecąc z Nowego Jorku do Paryża. Przypadek ten do dziś dnia jest otoczony mgłą tajemnicy. Nie ocalał nikt z 230 osób na jego pokładzie, by dać świadectwo temu, co się działo w chwili katastrofy, a umarli mają przywilej milczenia. Czarne skrzynki niewiele powiedziały specjalistom od katastrof lotniczych z TWA, FAA i FBI. Pojawiło się kilka wersji śledczych, z których jedna zakładała nawet to, że Jumbo Jet został po prostu zestrzelony rakietowym pociskiem plot. Stinger, wystrzelonym z przenośnej wyrzutni przez nieznanego terrorystę.
Hipoteza ta wygląda prawdopodobnie tylko na pierwszy rzut oka, bo: po pierwsze – do zamachu nie przyznała się żadna grupa terrorystyczna czy jakieś inne ugrupowanie ekstremistyczne, a takowe przyznanie się jest m.in. środkiem działania terrorystów i jednym z celów, który chcą oni osiągnąć – nagłośnienie ich sprawy; po drugie – na pokładzie nie było żadnego VIP-a, a trudno przypuścić, by celem byli tylko turyści i biznesmeni. Ostatecznie turyści także czasami stają się celem ataku terrorystycznego – jak to bywało w Europie i na Bliskim Wschodzie, ale wtedy zamachowcy deklarowali swe programy i żądania i było wiadomo, kto za tym stoi. W przypadku TWA-800 nie było czegoś takiego. A zatem pozostały trzy możliwości:
· błąd pilota;
· ukryta wada konstrukcyjna samolotu;
· atak UFO, i...
jako punkt czwarty mogę dodać od siebie – bo trzy pierwsze zaproponowały media:
· ... działanie innego czynnika poza-atmosferycznego.
Daruję sobie analizowanie dwóch pierwszych, bo jest to typowy, przysłowiowy worek bez dna, w który można pomieścić wszystko i nic nie wyjaśnić.
Punkt trzeci – czyli ingerencja UFO – ma jakiś sens. UFO w rozumieniu pojazdów Obcych czy jak kto woli – Kosmitów – mogłoby doprowadzić do tej katastrofy, bo wystarczyłoby porazić jego instalację elektryczną albo tylko cztery komputery pokładowe Jumbo Jeta, by doprowadzić do katastrofy. Operatorzy radaru w wieży kontrolnej New York La Guardia Airport widzieli na swych ekranach echo TWA-800 i lecącego w jego stronę jakiegoś obiektu, który potem zniknął, kiedy nad samolotem zamykały się fale oceanu – stąd poszła wersja ze Stingerem, którego miałby wystrzelić ktoś z Bronx’u. Rzecz w tym, że FBI nie potwierdziło tego przypuszczenia – po prostu nie udało się znaleźć ŻADNEGO śladu ani żadnego świadka na poparcie powyższej hipotezy.
Pozostał zatem czynnik pozaatmosferyczny. W jednym z moich artykułów opublikowanych na łamach „Nieznanego Świata” nr 8/2000 postawiłem hipotezę, że nieszczęsny Jumbo Jet został trafiony nie tyle przez Stingera, ale przez... lodowy meteor czy fragment lodowego jądra mikrokomety, która wpadła w atmosferę ziemską, na wysokości 20 – 25 km detonowała powodując powstanie tzw. „perłowego obłoku”, a jeden z jej odłamków mógł trafić w samolot z wiadomym efektem. Hipoteza ta jest o tyle elegancka, że wyjaśnia dokładnie dlaczego operatorzy radaru na La Guardia widzieli obiekt lecący w kierunku TWA-800, który się z nim zderzył. To mogła być taka niewielka kula lodowa, lecąca już w atmosferze z prędkością zbliżoną do prędkości Stingera czyli około 3 – 5 Ma. Kilka kilogramów brudnego lodu uderzającego w samolot z prędkością spotkaniową od 4 do 6 Ma jest w stanie wyrządzić ogromne spustoszenia w konstrukcji statku powietrznego, co MUSI się skończyć tylko w jeden sposób – spadkiem stratolinera na dno Atlantyku...
Równie tajemnicza była katastrofa szwajcarskiego Airbusa MD-11 z lotu SWI-111 na trasie z Nowego Jorku do Genewy, który poleciał w wody Peggy’s Cove u wybrzeży Kanady, w dniu 2 września 1998 roku. Na jego pokładzie znajdowało się 229 osób – nie przeżył nikt...
Podobnie rzecz się miała z egipskim Jumbo Jetem, który w niewyjaśnionych do dziś dnia okolicznościach spadł do Atlantyku w październiku 1999 r. Ostatnie słowa kopilota ponoć brzmiały: „Spadamy! Insh’ Allach!!!” I to wszystko! Oczywiście zrozumiałym jest, że II pilot, który był widocznie praktykującym muzułmaninem wzywał Allacha w obliczu śmierci, ale zasadnicze pytanie brzmi: JAKIEJ śmierci? W ciągu fatalnych dla samolotu dwóch minut nieobecności kapitana, który poszedł do toalety, kopilot w ostatnich sekundach przed katastrofą wyłączył autopilota, zdławił przepustnice czterech silników Boeinga i wprowadził samolot w lot niemalże nurkowy. Jumbo Jet jest w stanie wytrzymać wiele, ale nie lot nurkowy z prędkością >1 Ma, a tyle właśnie miał na liczniku w ostatnich chwilach swego lotu... Przed czym uciekał egipski pilot? – bo to, że to był manewr unikowy jest oczywiste. Być może i ten samolot znalazł się pod ostrzałem lodowych kul wielkości piłki plażowej i masie do 10 kg – a takie spadały m.in. w Belgii, Hiszpanii i Italii na początku 2000 roku, o czym pracowicie informował nas red. Andrzej Zalewski z EKO Radia PR-1 w swych wejściach antenowych. I jedna z nich, albo kilka trafiły w samolot... A trafiony takimi pociskami samolot może tylko lecieć w jednym kierunku – w dół. Dokładnie tak, jak leciał nieszczęsny Jumbo Jet lotu KAL-007 po trafieniu go tylko jedną radziecką rakieta klasy powietrze – powietrze owej fatalnej dla ponad dwustu osób nocy 31.VIII/1.IX.1983 r. NB, wydaje mi się, że Rosjanom chodziło w tym przypadku nie o nieszczęsnego KAL-007, ale o kierujący szpiegowską operacją „latający radar” – samolot E3A Sentry AWACS.[1]) Obie maszyny różni jedynie umieszczony na grzbiecie „grzyb” anteny radarowej. Pilot radzieckiego myśliwca przechwytującego zorientował się o pomyłce w chwili, kiedy KAL-007 walił się już w fale Pacyfiku i stąd jego wykrzyknik: „Jołki – połki! Trafiłem pasażera!”[2]) Gdyby strącił AWACS-a, ten wykrzyknik brzmiałby chyba inaczej – nieprawdaż? Byłoby to cos w rodzaju – „Dostałem drania!!!” czy coś w tym guście – wszak zestrzelił wrogi samolot wykonujący krecią robotę nad jego socjalistyczną ojczyzną. Piszę te słowa bez ironii. Takie były właśnie realia Zimnej Wojny. Podobnie chyba zareagował dowódca krążownika przeciwlotniczego USS Vincennes, który z kolei zestrzelił irańskiego Jumbo Jeta w Zatoce Perskiej...
Powróćmy do tematu. Podobna katastrofa wydarzyła się w Mongolii, gdzie spadł na ziemię samolot Y-12 linii MIAT z 26 osobami na pokładzie, zaraz po starcie z lotniska w mieście Erdenet, w dniu 26 maja 1998 roku. Przypadek ten przypomina dość dokładnie katastrofę Concorde’a w Paryżu z lipca 2000 r. ...
31 marca 1998 r. samolot turbośmigłowy linii Emerald Air lądował awaryjnie na lotnisku w Anglii z powodu pożaru silnika z niewiadomej przyczyny.
I tak dalej, i temu podobnie. Przypadki tego rodzaju można by mnożyć, ale nie o to w końcu chodzi. W konkluzji swego artykułu Grażyna Fossar i Franz Bludorf dochodzą do wniosku, że za te katastrofy odpowiedzialne są UFO i stojąca za nimi Inteligencja, a na dowód przytaczają relację załogi Boeinga 747-300 lotu SWI-127 na trasie Filadelfia – Zurych, która widziała, jak w odległości około 50 m od burty ich stratolinera przeleciało jakieś świetliste ciało, omal się z nim nie zderzając... Oczywiście! – z punktu widzenia ufologów wszystko jest w najlepszym porządku – to świetliste coś było de facto UFO, boż załoga nie była w stanie stwierdzić, czym ono naprawdę było! A z drugiej strony wcale to nie musiał być pojazd Obcych z Kosmosu czy Agharty! Mógł to być najzwyklejszy w świecie kometarny lód, który wtargnął w ziemską atmosferę pod kątem 100... 200 - a zatem w tzw. korytarzu wejściowym w atmosferę albo korytarzu zejściowym z orbity, co umożliwiło mu wejście w atmosferę Ziemi i przelot obok lecącego na wysokości 12.000 m stratolinera... A przecież wystarczył minimalny ruch sterami kierunku i po SWI-127 pozostałyby jedynie pływające szczątki u wybrzeży Stanów Zjednoczonych.
I wreszcie wypadek paryski.
25 lipca 2000 r. cud techniki lotniczej XX wieku, superszybki naddźwiękowiec – osiągający w locie poziomym prędkość 3 Ma – super-luksusowy Concorde, spada po przeleceniu zaledwie 3,5 km od paryskiego lotniska im. generała Charlesa de Gaulle’a na hotelik w małej miejscowości Gonesse. W katastrofie poniosło śmierć na miejscu 113 osób, w tym dwie nasze rodaczki, które zginęły w hotelu, na który zwalił się płonący Concorde. I do dziś dnia – czyli do 14 sierpnia 2000 r. – nikt nie potrafi odpowiedzieć na podstawowe pytanie: co się właściwie stało w pierwszych minutach lotu feralnej maszyny??? Być może winę ponoszą stwierdzone szczeliny w deltowatych płatach samolotu, które stwierdzono we francuskich i brytyjskich maszynach. Najmniej prawdopodobna jest wersja o kawałku metalu na pasie startowym, który przeciął oponę, a która po pęknięciu i rozleceniu się uszkodziła zbiornik paliwa w prawym skrzydle, co spowodowało wyciek i samozapłon benzyny. Gdyby tak było naprawdę, to wszystkie Concorde byłyby już dawno porozbijane... tu musiało zajść coś innego – a może właśnie w chwili startu w samolot uderzyła kilkukilogramowa kula lodowa?
Nie jest to pierwszy tego typu wypadek lotniczy, bowiem w czasie pokazów na paryskim lotnisku Le Bourget rozbił się radziecki samolot Tu-144, będący niemal idealną repliką Concorde’a. Także Amerykanie nie mieli szczęścia do supersonicznych gigantów i ich Boeing 773 budowany w ramach PROJECT SST[3]) nie opuścił biur konstrukcyjnych firmy Boeing Aircraft Corporation w Seattle. Wojskowa wersja naddźwiękowego bombowca strategicznego XB-70 o wdzięcznej sylwetce lecącego łabędzia, który miał wyprzeć wysłużone bombowce strategiczne B-52, została wyprodukowana jedynie w trzech egzemplarzach, z których jeden także uległ katastrofie, jeden został zniszczony w czasie prób, a trzeci stoi w muzeum...
Podobny problem jest stary jak historia lotnictwa. Kto wie, czy takie tajemnicze katastrofy lotnicze, jak zaginięcie Amelii Earhard i Freda Noonana nie zostało spowodowane trafieniem samolotu przez kulę lodu z Kosmosu? A tajemnice katastrofy lotnicze w Trójkącie Bermudzkim? – ot, choćby przypadek katastrof latających cystern KC-135 czy Lancastriana linii lotniczych BSAA o nazwie Star Tiger i w kilka tygodni po nim Star Panther? problem polega na tym, że w takim przypadku kule lodowe uderzają znienacka, dosłownie z jasnego nieba! I są o wiele bardziej niebezpieczne od pioruna, bo wyładowanie elektryczne spływa po samolocie nie czyniąc krzywdy siedzącym weń ludziom, zaś kula lodowa czy lodowo – pyłowa działa jak ciężki, lity pocisk o dużej masie i prędkości > 1 Ma. W przypadku samolotów poruszających się z prędkościami >1 Ma, uderzenie takiej „piguły” musi skończyć się katastrofą! A i mały samolocik trafiony śniegowo – lodowym taranem ma niewiele szans na przeżycie takiego eksperymentu...
Jeżeli idzie o polonica, to godzi się wspomnieć o katastrofie polskiego szybowca Pirat o oznaczeniu SP-3130, który literalnie rozleciał się w powietrzu nad Łomnickim Szczytem w Tatrach w listopadzie 1976 r. Pilot uratował się skacząc ze spadochronem, zaś szczątki szybowca spadły na Szczawnicę...
Hipoteza o lodowych kulach może również wytłumaczyć katastrofy niektórych niemieckich sterowców w czasie I wojny światowej, że wspomnę tylko dziwny przypadek zaginięcia bez wieści sterowca SLX – bazującego na stałe w bułgarskim Jambolu - nad Morzem Czarnym, w dniu (najprawdopodobniej) 28/29 lipca 1916.
Jeszcze ciekawszym było zniszczenie w niewyjaśnionych okolicznościach nad Cieśniną Otranto na wysokości Brindisi (Włochy), sterowca LZ-59, co widziało kilku oficerów i marynarzy wachtowych niemieckiego okrętu podwodnego U-53,co miało miejsce wieczorem dnia 7 kwietnia 1918 roku, na pozycji 18053’E i 40002’N. Do tej sprawy jeszcze wrócimy w innym miejscu.
W obydwu przypadkach ani Rosjanie, ani Włosi[4]) nie przyznali się do zestrzelenia tych sterowców – a przecież propagandyści krajów Ententy nie omieszkaliby wykorzystać tych faktów do podniesienia morale swych wojsk!... Podobny los spotkał także sterowiec LZ-101, który w niewyjaśnionych okolicznościach zaginął gdzieś nad Afryką.[5]) O losach sterowców pisałem w moim opracowaniu pt. Ufologia a polityka (Jordanów, 1991 – skrypt), w której sądziłem, że za tymi wydarzeniami stoją jednak Ufici.
Skąd się wziął lód w atmosferze?
O takich lodowych fenomenach pisał swego czasu Charles Fort w swych pracach, a zatem rzecz nie jest nowa. Atmosferyczny lód jest jednym z fenomenów forteańskich. Ostatnia hipoteza zamieszczona na łamach „Wiedzy i Życia” nr 2/2000 głosi, że w ciągu każdej doby, przeciętnie w atmosferę Ziemi przenika od 20 do 30 lodowych mikrokomet, które eksplodując na wysokości około 25 km nad Ziemią, tworzą w jej atmosferze fenomen perłowych obłoków (pearl clouds), podobnie jak mikrometeoroidy towarzyszące „normalnym” kometom tworzą wiszące na wysokości 80 km srebrzyste obłoki (silver clouds). Skoro tak, to mamy wyjaśnienie niektórych dziwnych katastrof lotniczych właśnie w ten sposób: samoloty te miały nieszczęście znaleźć się w rejonie spadku takiej lodowej mikrokomety, która wybuchowo zamienia się w perłowy obłok, zaś odłamki rozlatują się na wszystkie strony, rażąc wszystko, co znajduje się na ich trajektorii, z prędkościami naddźwiękowymi. Uderzenie takiego odłamka lodowego pocisku w jakąkolwiek część lecącego z prędkością przydźwiękową – od 0,7 do 0,9 Ma - samolotu, musi się skończyć dlań fatalnie! To fizyczny pewnik!
Jest w tym wszystkim aspekt pozytywny, a mianowicie: lód to zamarznięta woda. Jeżeli codziennie na Ziemię spada 20 - 30 takich lodowych mikrokomet, to rocznie jest ich od 7300 do 10.960 sztuk! Niech każda z nich niesie tylko 1 tonę wody, to naszej staruszce Ziemi przybywa rocznie kilkanaście tysięcy ton wody i pyłu kometarnego. Do czego zmierzam? Ano do tego, że część z tego ładunku przechwytuje także nasz Księżyc i wobec tego woda na Księżycu b y ć m u s i ! I nie tylko tam, bo na Marsie i innych planetach Układu Słonecznego. I zgadza się – na Marsie znajduje się jej cały zamarznięty ocean…
Oczywiście takie lodowe mikrokomety stanowią śmiertelne zagrożenie dla naszych lotów kosmicznych i orbitalnych, czego dowodem jest zamilknięcie kilkunastu sztucznych satelitów Ziemi. Jak dotąd żadna taka kometa nie uderzyła w MIR-a czy ALFĘ, albo w któryś z promów kosmicznych, ale czy to oznacza, że taki wypadek nie może się wydarzyć???... Te sztuczne satelity, które zamilkły, wcale nie musiały być porwane przez UFO – wystarczyło zderzenie z lecącą przez Kosmos bryłą lodu. Z powierzchni Ziemi zjawisko takie powinno się przedstawiać, jako silny błysk światła. I tu rzecz ciekawa – takie błyski obserwowano i to niejednokrotnie! Dnia 3 maja 1994 r. około godziny 18:30 GMT, nad Zieloną Górą dostrzeżono bardzo silny błysk biało – niebieskiego światła – około –4m,00 na wysokości orbity wokółziemskiej. Miejscowy astronom – prof. dr hab. Janusz Gil z tamtejszej WSP stwierdził, że mógł to być nawet wybuch atomowy!... podejrzewam, że było to zderzenie jakiegoś satelity z taką lodowo-pyłowo-śniegową „pigułą”...
Inny przypadek obserwacji niezwykłego, biało – niebieskiego błysku odnotowano w Jordanowie, dnia 19 stycznia 1996 roku, o godzinie 18:04 GMT, o jasności wynoszącej co najmniej -2m,5...-3m,00.
Początkowo wraz z moim słowackim przyjacielem dr Milošem Jesenským sądziliśmy, że eksplodowały na orbicie jakieś resztki broni masowego rażenia, które pozostały po Wielkim Konflikcie Bogów – Astronautów sprzed 12.000 lat, ale teraz po skojarzeniu wyżej opisanych faktów czujemy się zmuszeni do częściowej zmiany naszych poglądów.[6])
Co można zrobić, by uniknąć tego niebezpieczeństwa? No cóż – najlepiej byłoby zmniejszyć ruch lotniczy na najwyższych wysokościach, ale nasza cywilizacja niestety – nie może się bez tego obejść... Myślę, że to problem dla konstruktorów lotniczych. Zjawiska forteańskie są realną rzeczywistością i – jak widać – potrafią być wyjątkowo groźne! Miejmy nadzieję, że są jednak tylko wyjątkami, a nie regułą.
[1] Airborne Warning And Control System – Napowietrzny System Kontroli i Ostrzegania.
[2] Według wersji zaprezentowanej przez „Newsweek” z września 1983 r. oraz „Le Monde” z września 1993 r.
[3] Project Super Sonics Transport – Projekt Transport Ponaddźwiękowy.
[4] W czasie I wojny światowej Włochy walczyły przeciwko kajzerowskim Niemcom w składzie Ententy.
[5] Zob. w „UFO” nr 3(7), 1991.
[6] Miloš Jesenský – Bohové atomowých válek, Ústi nad Labem 1998, przekład Robert K. Leśniakiewicz.