Kolejna
informacja o Jordanowie i wydarzeniach w nim przebiegających, została zamieszczona
na łamach „Tempa Dnia” nr 66, z dnia 8 marca 1935 roku, s. 3. Niestety, jest to
już V fragment obszernego reportażu, których pierwszych dwóch części, części IV
i zakończenia nie mamy… Do tego materiału załączam dwa zdjęcia wykonane przez
redaktora z „TD”, a zatem:
„OGIEŃ SZALEJE”… W JORDANOWIE (V)
Ażeby
znaleźć rękę kryjącą się w mroku
…TRZEBA ZEJŚC ZE SŁOŃCA.
Wszedłem przez wąska bramę, ciasnym dojściem
pomiędzy domami na podwórko, które trudno nazwać podwórkiem. Jest to raczej labirynt zaułków, szop, przybudówek,
komórek, itp.
Jordanów jest zbudowany fatalnie!
Poza prostą linią domów stojących frontem do Rynku ciągną się ciasne, mroczne,
poplątane z sobą podwórka. Aż dziw bierze, skąd ci ludzie bezpośrednio
sąsiadując z sobą wiedzą, która piędź
ziemi należy do tego, czy innego. Obejść nie rozgraniczają opłotki, nie ma
miedzy nimi linii granicznej. Dla człowieka, który tu przybywa…
…WSZYSTKO JEST CHAOSEM!
Przede
mną nieco z lewej stos zgliszcz przysypanych świeżo spadłym śniegiem. Tu i
ówdzie wyzierają spod warstwy śniegu czarne
osmolone belki. To zgliszcza zabudowań Gwiazdonika
i Friedhabera. Tutaj tajemnicza ręka pierwszy
wznieciła pożar.
Byłem
potem na zgliszczach stodoły Święchowicza
Adama i Anieli Stolarskiej.
Przyznać
muszę, że patrząc na ślady ognia, nie
pomyślałem o podpalaczu, ale o cudzie, który ocalił miasteczko od zniszczenia.
Przecież w tej gmatwaninie drewnianych zabudowań, gdzie dach bezpośrednio
dotyka dachu, a ściana ściany, klęska
mogła przybrać niespotykane rozmiary. Całe osiedle mogło pójść z dymem.
Gdyby ten ogień wybuchł o północy, gdy ludzie śpią, byłby przemienił się
dosłownie w żywiołową katastrofę.
Szkody
wyrządzone tajemniczymi pożarami w Jordanowie nie są duże. Dla ludzi nawiedzonych klęską, poniesione straty są
jednak bardzo znacznym majątkiem. To
ludzie biedni. Pieniądz w tych okolicach
to bardzo rzadka rzecz.
Potem
dopiero, kiedy z ciasnych podwórek wyszedłem na słońce, począłem zastanawiać
się, komu zależało na wyrządzeniu
krzywdy biednym ludziom.
SZALENIEC TO CZY
ZBRODNIARZ
Oparty
o obramowanie drzwi sklepowych, stoi starozakonny
kupiec. Kupiec tutejszy, zwłaszcza w rynku, to źródło wszystkich informacji. Styka się z ludźmi, wie niemal o
wszystkim, zna tu każdego.
-
Cóż mi pan powie o pożarach? – stawiam pytanie wprost.
Popatrzył
na mnie oczami starającymi się odgadnąć mój stan, profesję, wiek, słowem jak to
mówią – taksował mnie. Widać krótki
egzamin wypadł dla mnie pomyślnie.
-
Przez ten ogień, to ja jestem chory
ciągle. U mnie wszyscy w domu chorują. Ja
się ciągle boję. Żeby pan wiedział, jak ja się bałem, jak się paliło u
Friedhabera… Proszę pana, ja mam nieduży sklep… Ale to nic. Właściwie to mój
cały majątek. Ja wtedy jak na złość miałem sześć
flaszek nafty w sklepie. To mogło wybuchnąć. To było tak ciepło, że jasno
było jak w dzień… To ja nie wiedziałem, gdzie
te flaszki schować. To ja się bałem je wziąć do ręki. Pan rozumie nafta, to
się pali… Towar nie można wynieść, bo rozkradną…
Długo
w ten deseń lamentował przede mną starozakonny kupiec, malując swój strach na
wszelkie sposoby.
- A KTO MÓGŁ TO ZROBIĆ?
-
Kto? – Bandyci, zbóje, opryszki!
-
Jacy?
- Wiem ja? – pogładził dłonią długą brodę
i zamilkł.
- Napisali list, że spalą – rzekł
wreszcie.
-
Kto napisał list?
-
Złodzieje, bandyty, opryszki! – To
Pieczara!
-
Przecież Pieczara został skazany w poniedziałek na trzy lata więzienia i
osadzono go już za kratami.
-
Taki to wszystko potrafi. Taki rozbójnik, to nigdy nic nie wiadomo. Zresztą ja
jestem prosty kupiec, co ja tam mogę wiedzieć? Ludzie mówią, to ja powtarzam. Ja się jeszcze ciągle boję, ja nie mogę
spać.
„Dobrze
poinformowane źródło” – zawiodło na całej linii. Jeszcze kilka podobnych pytań
i podobnych odpowiedzi i musiałem pożegnać czcigodnego kupca, który na
odchodnym powiedział mi jeszcze, że się boi.
Rozglądnąłem
się wokoło. Od miejsca pożaru u Friedhabera do sklepu mojego rozmówcy było co
najmniej 500 kroków. Biedak bał się o flaszki
z naftą stojące w sklepie. Może słusznie… Jak Pan Bóg dopuści…
*
* *
Niestety,
nie ma dalszej części tego ciekawego reportażu, który pokazuje przedwojenny
Jordanów w niezbyt ciekawym świetle, jako biedne, galicyjskie miasteczko, w
którym właściwie wszystko może się wydarzyć…
I
kolejna informacja prasowa od Pana Stanisława Bednarza,, tym razem z tygodnika
„Tajny Detektyw” nr 10, z 10 marca 1935 roku, s. 13, którą zamieszczam wraz z
dwoma zdjęciami z postępowania dochodzeniowo-śledczego:
„CZERWONY KUR” NAD SKAWĄ
Zbrodniarz
czy szaleniec? Oto problem nad którym głowią się obecnie już nie tylko
mieszkańcy małego miasteczka Jordanowa, ale i niemal cała Polska zaintrygowana
serią tajemniczych pożarów, które odbiły się czerwonym echem w szerokiej
okolicy.
Spokojne,
ciche dobrze znane letnikom miasteczko stało się sławne. Smutna to i przykra
sława, toteż mieszkańcy Jordanowa wcale nie są z niej dumni. Twardo zaciążyła
sprawa ta na ich szarych i niewesołych egzystencjach.
Dziś
jest już dobrze. Obecność władz śledczych i skontyngentowane oddziały policji
uspokoiły w znacznym stopniu znękaną i żyjącą w stanie stałego zdenerwowania
ludność. Dziś wierzą już tutaj wszyscy, że władze wyśledzą sprawcę czy sprawców
tajemniczych pożarów, że ustanie wreszcie ten wieczny lęk i niepewność, że
jutro, pojutrze zapali się temu lub owemu dach nad głową, tak jak wczoraj czy
przedwczoraj sąsiadowi.
Szczegóły
są Czytelnikom znane – nie będziemy więc powtarzać ich i odwijać na nowo
krwawoczerwonego filmu pożarów jordanowskich.
Krótki
więc i stenograficzny wyciąg tej niezwykłej historii: ni stąd ni zowąd zaróżowiło się niebo nad jednym, drugim, trzecim i
czwartym domostwem. - Ogień! W krótkich odstępach czasu jeden za drugim. Pożar
wyraźnie podłożony jakąś zbrodniczą ręką.
Zbrodniczą?
Tu właśnie leży wielka zagadka. Straż Pożarna w Jordanowie otrzymała list,
zapowiadający pożar już naprzód. Ponieważ moment grabieży nie wchodzi tu w
rachubę, pozostawałaby zemsta. Takie jednak masowe mszczenie się na szeregu
ludzi, którzy nic nikomu nie zawinili, jest dość nieprawdopodobne i byłoby samo
dla siebie dowodem anormalności sprawcy. Dlatego też władze nie wierzą na ogół
pogłoskom utrzymującym się w Jordanowie, które wskazują na znanego bandytę
Pieczarę jako sprawcę, tym bardziej, że Pieczara został właśnie w b. tygodniu.
Skłaniają się one raczej ku drugiej teorii – sprawcą jest szaleniec, tzw.
piroman, a więc obłąkaniec, który pod nieodpartym wewnętrznym przymusem wznieca
pożary.
Tak
czy owak zagadka zostanie niewątpliwie rozwiązana i Jordanów odetchnie po
tygodniach nieprzespanych nocy.
*
* *
Niestety
– sprawa ta, podobnie jak głośna w XIX wieku sprawa słynnego Kuby Rozpruwacza –
pozostaje zagadką do dziś dnia. Być może Kubą Podpalaczem był któryś z kompanów
Pieczary. Plotki – o których opowiadał mi mój ojciec - mówią o tym, że być może
był to sam Pieczara, który przekupił strażników z aresztu w Jordanowie i
wychodził „na robotę”, poczym wracał do pudła…
Być
może był to ktoś rzeczywiście jakiś chory psychicznie piroman, który swe piromaniactwo
wyładowywał na stodołach w naszym mieście. Może był to jakiś wielbiciel
Hitlera, który podpalał żydowskie mienie. Możliwości jest dużo, a jedna
bardziej prawdopodobna od drugiej. Tak czy inaczej, zagadka jordanowskiego Kuby
Podpalacza nadal czeka na swe rozwiązanie…
Sprawa
ta w pewien sposób wiąże się z wydarzeniami, które miały miejsce w innym
miejscu i czasie, o czym dalej…