Powered By Blogger

wtorek, 18 listopada 2014

Dziwne dni (3)

III


Jechali w kierunku odwrotnym do dalszego ciągu planowanej drogi, w stronę grzbietu górskiego, który majaczył w świetle gwiazd bielą wiecznych śniegów.
- Czy wiesz, co znajduje się za tą granią? – zapytał Halidor.
- Nigdy tam nie byłam – odrzekła Ilva – ale mówią panie, że jest tam kolejna dolina, do której nie ma drogi. To znaczy droga jest, ale Dropkowie boją się nią iść.
- A to dlaczego? – zapytała Czerwonowłosa.
Ilva uśmiechnęła się sardonicznie w mrok.
- Duchy – wyjaśniła – błędne ognie i niewidzialne ręce spychające ludzi w przepaść. I takie tam bajeczki. Ja w to nie wierzę.
- W bogów też? – w głosie Sonji zabrzmiała kpina.
- Też – odparła Ilva – jak na razie nie widziałam żadnego, natomiast widziałam wytwory ludzi, które można uznać za wytwory bogów. Ale nie ma w nich nic boskiego, a raczej są diabelskie, bo służą masowemu mordowaniu ludzi i innych istot żywych…
- A może to wytwory Piekieł? – zapytała znów Sonja.
- Nie sądzę, pani – ucięła Ilva.


Następną milę przejechali w milczeniu. Naraz podmuch nocnego wiatru przyniósł do nich głosy ludzi i tętent kopyt.
- Jadą za nami – powiedziała Sonja.
- Zatrzymamy ich tutaj, czy jeszcze wyżej? – zapytała dziewczyna sięgając po łuk.
- Wyżej, kiedy będziesz miała szersze pole ostrzału i większą stromiznę. Oni nie będą mieli gdzie się ukryć i nie będą mogli nas dopaść, a ty możesz ich powystrzelać jak kaczki na stawie.
Ruszyli szybciej w górę stoku, który coraz bardziej stawał dęba. Szlak biegł zakosami coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie wyszedł poza granicę lasu. Przed jeźdźcami stanął nieprzebyty mur skalistego i ośnieżonego zbocza…
- Gdzie jedziemy? – zapytał Halidor.
Ilva rozejrzała się. Nie miała wielkiego wyboru.
- W prawo – powiedziała tonem niewzruszonej pewności.
Skręcili w prawo i pojechali wzdłuż skalnego muru. Głosy pogoni zbliżały się nieuchronnie. Ilva sięgnęła powoli po łuk. Nie zamierzała sprzedać tanio swego życia. Szukała miejsca, z którego miałaby najlepsze pole ostrzału, kiedy naraz w świetle księżyca zobaczyła coś dziwnego.
- Chodźcie tutaj! – zawołała cicho. – Jest droga!


Faktycznie – spod skalnej ściany biegła starożytna droga z wielkich płyt kamiennych tak do siebie dopasowanych, że nie wyrosło pomiędzy nimi ani  jedno źdźbło trawy. Biegła ona w kierunku lasu i ginęła pomiędzy drzewami, zaś drugi jej koniec sięgał skalnej ściany, na której odcinała się ciemna plama tunelu.

Ruszyli z kopyta. Cokolwiek było po drugiej stronie tunelu było lepszym od tego, co czekało ich tutaj. Pierwsza wjechała Sonja, za nią Halidor, a Ilva wpadła za nimi oglądając się za siebie w poszukiwaniu zagrożenia. Po chwili uciekinierzy usłyszeli głuche stęknięcie i wejście do tunelu znikło. Przed nimi zobaczyli otwór przez który widać było ciemny granat nieboskłonu. Drugi otwór tunelu był otwarty – widać było przezeń skrawek nieba. Przejechali jeszcze pół stai i wyjechali z jego ciemnej czeluści, która też zawarła się z głuchym odgłosem przesuwanej skały.


Byli bezpieczni. Przynajmniej na razie, bowiem nie mieli pojęcia, co znajduje się po drugiej stronie grzbietu górskiego i dokąd prowadzi droga, która schodziła kilkoma zakosami w dół, w dolinę, która była widoczna w ciemnościach.


Ilva uniosła w górą głową i wydała z siebie cichy okrzyk.
- Tutaj nie widać księżyca i gwiazd!
Rzeczywiście, patrząc w niebo odnosiło się wrażenie, że patrzy się na nisko zawieszoną kopułę, która przepuszczała wprawdzie światło, ale nie pozwalała na zauważenie świateł niebieskich…
- Jak tu dziwnie – rzekła Czerwonowłosa.
- Na razie mamy trochę spokoju – powiedział Halidor – a na razie jedźmy w dolinę. Widać tam jakieś światła i wieżę.


Jechali pewien czas, aż noc przeszła w przedświt, kiedy teren położył się i zamiast skał i traw pojawiły się pierwsze drzewa. Cedry, świerki, jodły i sosny. Im niżej, tym roślinność była bujniejsza i bardziej tropikalna. Wreszcie wjechali w zagajnik palm daktylowych i droga wiodła ich pomiędzy stawami, w których rosły lotosy, nenufary i inne rośliny wodne. Wreszcie zrobiło się jasno. Granatowa kopuła nad doliną najpierw zbielała, a potem zalśniła błękitem. Ale światło, które padało właściwie ze wszystkich stron było tak samo białe i ciepłe jak słoneczne. Kiedy się całkiem rozwidniło i ociepliło, wjechali pomiędzy pierwsze solidne domy, w których mieszkali ludzie i zwierzęta. Obszczekały ich psy, jakieś koty leniwie wygrzewały się na płaskich dachach. Nie było widać żadnego człowieka.
- Miasto duchów? – zapytała Sonja.
- E, ludzie pewnie jeszcze śpią – rzekł Halidor – zresztą są tu psy, owce i krowy, sądząc po odgłosach. A zatem są i ludzie.


Wyjechali na szeroki plac, na środku którego stała ogromna wieża przypominająca iranistański ziggurat. Nie zbudowano jej jednak z wypalonej cegły, ale z potężnych bloków ciosanego kamienia. Jej wysokość mogła wynosić jakieś tysiąc stóp i górowała nad okolicą.


Ilva zeskoczyła z konia i rozejrzała się ciekawie. Ze wszystkich stron widać było potężne skalne ściany, zaś na wprost i przeciwko do kierunku, z którego nadjechali znajdowała się wysoka na kilkadziesiąt tysięcy stóp góra w kształcie czworograniastej piramidy, zaś obok niej znajdowało się kilka mniejszych.
- Jak tu dziwnie – powiedziała niemal szeptem.
- Rzeczywiście – odparł Halidor – obawiam się, że masz rację…
Nie dokończył, bo naraz stało się coś niezwykłego. Zza domów zaczęli wychodzić ludzie – mężczyźni, kobiety, starcy, młodzież i dzieci. Ręka Halidora powędrowała do boku, ale zaraz ją cofnął. Mieszkańcy doliny byli bez broni. Otoczyli ich ścisłym kołem Ilva z przyzwyczajenia szybko policzyła ich – było tam około dwustu osób.
- Witajcie ludzie! – powiedział Halidor po hyboryjsku – przybywamy w pokoju. I nie zabawimy tu długo.
Powtórzył to jeszcze raz w języku Turańczyków i po hyrkańsku. Ludzie nie odezwali się. Sonja powiedziała to z kolei w języku Aesirów i Vanirów. Bez odpowiedzi.
- Teraz ty – powiedział Halidor do Ilvy, która powtórzyła pozdrowienie w języku vendhi.
To wywołało wreszcie jakąś reakcję. Ludzie ożywili się i zaczęli mówić w swoim języku.
- Co mówią? – zapytał Halidor, a Sonja rzuciła Ilvie pytające spojrzenie.
- Niezbyt ich rozumiem, mówią jakimś zamierzchłym dialektem Ludzi-Węży z Valussii, ale mówią, że cieszą się z naszego przybycia.
- Zapytaj ich, jak się nazywa to miejsce? – rzekł książę.
Ilva wymieniła z otaczającymi ich ludźmi kilka zdań i spojrzała na nich ze zdumieniem w oczach.
- I co? i co? – niecierpliwił się Halidor.
- Oni mówią, że to miejsce nazywa się Szanszung-go – Szanszung-bu -Szanszung-tań – Kraina O Której Zapomniał Czas. Mówiąc prościej – Shambhallah w języku vendhi, albo Kraina Ü w języku ludzi Han…



CDN.