Marcin Szerenos
Czy w najbliższej
przyszłości planetę czeka zagłada, a ludzi unicestwienie? Czy obronimy się
przed skutkami swoich zgubnych decyzji? W obecnym stuleciu ludzkość czeka
ogromne wyzwanie - walka z kryzysami o charakterze globalnym. Czy jednak
rozumiemy je na tyle dobrze, aby móc je skutecznie zwalczać?
Czarny scenariusz
W swoim najnowszym
artykule wpływowy amerykański dziennikarz, Robert J. Samuelson, stwierdza m.
in., że podpisaliśmy wyrok na Ziemię, a wszystkie nasze działa mające na celu
zatrzymanie skutków globalnego ocieplenia, idą w rzeczywistości na marne. Los
planety jest przesądzony. Czeka nas zagłada.
Argumenty, jakie
przytacza dziennikarz na łamach „Washington Post", są bardzo trafne.
Obecnie brakuje politycznego i ekonomicznego porozumienia ponad podziałami,
które umożliwiłyby w krótkim czasie powstanie niezbędnych technologii,
alternatywnych dla istniejących źródeł energii. Nie potrafimy dogadać się w
najprostszych sprawach, więc trudno mówić o wspólnym głosie w kwestii tak ważnej, jak globalny kryzysu,
przed którym obecnie stanęliśmy.
W konsekwencji naszych
głupich i krótkowzrocznych działań cywilizacja nie przetrwa, to bardzo
prawdopodobne, populacja drastycznie zmniejszy się, lecz z pewnością nie oznacza
to końca naszej planety, jako takiej. Niedobitki przetrwają dając początek
nowej cywilizacji.
Samuelson nie jest
osamotniony w swoich poglądach. Jakiś czas temu w wywiadzie dla „The Guardian”
podobne stanowisko zajął pionier ekologii, James Lovelock, brytyjski
przyrodnik, futurysta, wynalazca i obrońca środowiska. W Polsce ukazała się
jego książka pt. „Gaja: nowe spojrzenie na życie na Ziemi”. Naukowiec często
nazywany jest prorokiem, ponieważ już w latach 60. XX wieku, głosił naftowemu
koncernowi problemy w nadchodzącym stuleciu, gdy ten zwróciły się do niego o
radę. W swojej najnowszej książce „Zemsta Gai” były wykładowca Harvarda i Yale
przepowiada, że w 2020 r. ekstremalne zjawiska klimatyczne staną się normą i
dojdzie do zniszczenia planety. A w 2040 r. większość terytorium Europy będzie
przypominać Saharę, gdy tymczasem część Londynu znajdzie się pod wodą. Ponadto
twierdzi, że wszystkie nasze działania nie zmienią sytuacji, ponieważ „globalne
ocieplenie osiągnęło punkt kulminacyjny i katastrofa jest nieunikniona”.
„Jest już po prostu za
późno – mówi naukowiec w wywiadzie. – Może gdybyśmy tak postępowali od roku
1967, to by pomogło. Ale teraz już nie wystarczy czasu”. Dalej rozprawia się z
działaniami ekologicznymi, takimi jak ograniczenie emisji gazów cieplarnianych,
sadzenie drzew, recykling, etyczna konsumpcja, zielona energia, nazywając je
wszystkie niepotrzebną stratą czasu. Mimo rosnącego w nas oburzenia, co do
poglądów sławnego naukowca, przedstawia on twarde dowody. Zaznacza, że ogromne
tereny znajdą się pod wodą, gdy inne staną się zbyt gorące do zamieszkania, co
doprowadzi do masowych migracji, głodu i epidemii na całym świecie. Staną przed
nami poważne problemy, którym nie sprostamy, jak chociażby ten związany z
pozyskiwaniem żywności. Spodziewa się, że do końca tego stulecia około 80
procent ludności świata zniknie z powierzchni ziemi. Prywatnie przyznaje, że
wciąż zbyt mało wiemy, żeby dokładnie przewidzieć skutki globalnego ocieplenia
i kiedy staną się one dla nas nie do zniesienia. Jednak absolutnie nie neguje
istnienia zjawiska. Sam jest zwolennikiem wykorzystania energii nuklearnej
właśnie po to, aby zmniejszyć emisję CO2 do atmosfery.
ONZ, na początku lat
60. XX wieku, nie słuchało apeli naukowców, którzy wyrażali podobne zdanie.
Dzisiaj odczuwamy tego skutki.
Globalne zagrożenia
Przed nami piętrzą się problemy, jak te
bezpośrednio związane z gwałtownie rosnącą populacją, zmianami klimatu,
kryzysem energetycznym, czy rozpowszechnionym przez media kryzysem finansowym.
Jak przewidują eksperci z MIT w USA, około 2030 r. dojdzie do kumulacji
zagrożeń natury globalnej.
Niewielu naukowców
uważa, że mamy ciekawą alternatywne dla ropy. Nie uda nam się olejem
rzepakowym, czy paliwem syntetycznym dostatecznie nasycić rynku. W dodatku to
drugie paliwo jest drogie. Powoli przekonujemy się do aut o napędzie
elektrycznym. W konsekwencji transport kołowy będzie się rwał i spadnie na
barki kolei. Z drugiej strony może w końcu odetchniemy świeżym powietrzem. To
będzie jedyna dobra wiadomość dla nas.
Andrzej Hołdys,
popularyzujący nauki o Ziemi, jest optymistą. Przekonuje na łamach „Wiedzą i
Życiem”, że ropy nam nie zabraknie, ponieważ na świecie istnieją złoża piasków
bitumicznych i to w ogromnych ilościach. „(…) eksperci oceniają, że w ciągu
paru dekad rezerwy ropy znajdującej się w złożach niekonwencjonalnych zostaną
powiększone dziesięciokrotnie, do ponad 3 bln baryłek rocznie. Wtedy byłoby co
spalać przez następne 100 lat”.
Nie byłbym tego taki
pewien. Według danych Banku Światowego, jeżeli Państwo Środka osiągnie poziom
Stanów Zjednoczonych w ilości aut przypadających na rodzinę (4 auta na 5 osób),
to w 2030 roku Chiny będą potrzebowały całej ropy obecnie wydobywanej na
świecie. A według najnowszych danych stopa życiowa w Chinach poprawia się z
dekady na dekadę, gospodarka Azjatów już
przegoniła gospodarkę USA, a ich waluta stała się walutą rezerwową.
Musimy także wziąć pod
uwagę główny czynnik naszych kłopotów, a mianowicie raptowny przyrost populacji
świata, która niedługo przekroczy 8 mld ludzi, a co za tym idzie, wzrośnie
zapotrzebowanie na paliwa nieodnawialne oraz pojazdy (samochody, ciężarówki
dostawcze). Korki w metropoliach w godzinach szczytu to rzecz dobrze znana
wszystkim użytkownikom szos.
Jednak, jak twierdzi w
artykule pt. „Paraliż kołowy” Kamil Nadolski („Wiedza i Życie”, 5/2014), należy
brać przykład z Chińczyków i inwestować w nietypowe rozwiązania w kwestii walki
z miejskimi korkami. W dużych metropoliach, takich jak Pekin, myśli się o tym
nie od dzisiaj. Projekt zaproponowany przez Azjatów, to nie tylko pomysł na
korki, ale także na smog, który jest tam poważnym zagrożeniem dla zdrowia i
życia. Śmiała wizja opiera się na budowie pojazdów napędzanych energię
elektryczną, specjalnych autobusów o nowatorskiej konstrukcji, które będą mogły
poruszać się na szerokości dwóch pasów ruchu, na wysokości 2 m ponad nimi.
I tu docieramy do
sedna. Budowa takiej infrastruktury jest bardzo kosztowna. Na zmianę warunków
życia mogą liczyć tylko najbogatsze kraje. Szansa, że w całej Polsce doczekamy
się bezpłatnego komfortowego transportu publicznego i ulic bez korków jest
znikoma.
Walka z „globalnym
ociepleniem”, które w pewnym sensie możemy nazwać próbą porozumienia krajów
ponad podziałami politycznymi, to walka z wiatrakami. I nic nie zmienią
narzucane odgórnie restrykcyjne prawa oraz kary. Musimy zrozumieć, że ubogie
kraje nie są równorzędnymi partnerami w zwalczaniu tego zagrożenia, ponieważ w
większości nie mogą sobie pozwolić na proekologiczne inwestycje, gdyż wiąże się
to z olbrzymimi nakładami kapitałowymi. Na szczytach władzy dochodzi do rozłamu
w poglądach, gdyż priorytetowym celem rządów jest interes narodowy, a nie
globalna wizja świata. Co gorsze, nie pozwala im na to także współcześnie
istniejący system finansowy. Aby przerwać to zaklęte koło należy w dużej mierze
go zmienić. Lecz na tym nie zależy krajom liczącym się na arenie politycznych
zmagań. Nie zależy też na tym najbogatszym ludziom tego świata. Mówi się i
pisze dużo o nowych i genialnych technologiach, tanich proekologicznych
źródłach energii dostępnych dla każdego, lecz te kolidują z biznesami wielkich
koncernów naftowych, które czerpią ogromne korzyści ze sprzedaży ropy naftowej.
Oparami ich chciwości dusimy się w zatłoczonych miastach.
Rosnąca świadomość
ludzi o świecie, w jakim przyszło nam żyć i czyhających na nas zewsząd
niebezpieczeństwach, jest niczym w porównaniu z drapieżnymi poczynaniami szefów
wielkich korporacji. Zderzenie dwóch różnych wizji świata musi wywołać
ogólnoświatowy konflikt.
Logika
kontra złudzenia
Zabawmy się w grę
domysłów. W futurologa. Przypuśćmy hipotetycznie, że ok. 2050 roku skończy się
ropa naftowa i stajemy przed faktem dokonanym. Co robić dalej? Nasze samochody
staną się bezużyteczne, transport kołowy również. Świeże pieczywo nie dotrze na
czas do sklepu. Autobus nie zawiezie nas do pracy. Zresztą nie ma to
najmniejszego znaczenia, bo nie dotrze do niej nasz szef. On też utknie gdzieś
na mieście.
Tak więc logiczne wydaje się, że w przyszłości
dużo do powiedzenia będą mieć ugrupowania zielonych, czy tego chcemy czy nie.
To podpowiada nam rozum. Postępem już nie są elektrownie słoneczne, ale coraz
doskonalsze elektrownie słoneczne, które zwiększą wydajność, zapotrzebowanie
będzie rosło. Coraz doskonalsze panele słoneczne, samochody na prąd, coraz
doskonalsze te czy inne proekologiczne zastosowania. Poza tym małe elektrownie
słoneczne, wiatraki, czy panele na dachach naszych domów są konkurencją dla
lobby energetyki atomowej, które gdy tylko skończy się ropa, przejmie pałeczkę
i będzie dyktować ceny. Dalej będzie nad naszymi głowami wisiał bat, ale już w
innych rękach.
Ważne aby energia zielona nie tylko była
ogólnie dostępna, ale również istniała konkurencja na tym rynku. Wtedy będzie
na każdą kieszeń. Prywatne elektrownie, te do domowego użytku, mogą odegnać widmo
zastojów, czy dłuższych braków w dostawie prądu, co nam może faktycznie grozić,
gdy nie weźmiemy się już teraz ostro za ten sektor gospodarki. Prawdopodobne ku
radości wielu matek oraz zwykłych kierowców, z naszych ulic znikną tiry, a cały
tranzyt spadnie na barki kolei. Ta odegra znacząca rolę w transporcie
przyszłości.
Nadzieje na lepsze jutro daje również nauka,
ponieważ powstają nowe technologie, w laboratoriach naukowcy odkrywają wciąż
nowe wynalazki - weźmy chociażby polski grafen. Komputery będą znacznie
sprawniejsze. Tytuły w prasie informują: „Perspektywy radykalnej zmiany
technologii”.
Z czasem złoża ropy naftowej wyczerpią się,
wydaje się wiec, że postęp świata będzie wyglądał właśnie tak, że staniemy się
nagle proekologiczni. Nie dlatego, że zaczniemy inaczej myśleć, może nawet
globalnie, solidarnie, wejdziemy na wyższy szczebel świadomości, będziemy
walczyć na równi z głupotą co smogiem. Ale powód tych przemian będzie prozaiczny. Nie sięgniemy po najnowsze
wynalazki, po które możemy sięgnąć już teraz, ale jakoś tego nie robimy, żeby
nie wyginąć. Nie zrobimy tego, bo tak będzie podpowiadał nam zdrowy rozsądek,
wzrastająca świadomość, czy nasza inteligencja, ale zrobimy to, bo nie będziemy
mieć innego wyjścia, lub ze strachu. Lecz każdy powód wydaje się dobry w tym
przypadku.
Kończy nam się ropa, lecz w niektórych
przypadkach możemy sięgnąć po gaz. Wydobycie gazu łupkowego na skalę
przemysłową może radykalnie zmienić obraz północnej Polski i doprowadzić do
zniszczenia środowiska naturalnego Mazur i Warmii. Teraz jest ostatnia szansa
oglądać je jeszcze w całej swojej krasie.
Po ostatniej katastrofie w Japonii widzieliśmy
zachowanie Niemców, którzy ogłosili, że za kilka dekad przejdą całkowicie na
energię zieloną. To jest wielka szansa i dla nas. Albowiem nie musi wybuchnąć
wcale III Wojna światowa, żebyśmy wyginęli. Europa jest tak naszpikowana
elektrowniami atomowymi, że jedno dwa poważniejsze trzęsienia ziemi spowodują,
że wyginiemy. W perspektywie krótkiego czasu pojawią się skażenia terenu, strefy
kwarantanny, tzw. obszary widmo, miasta zombie, oraz ludzi, zwierzęta i rośliny
będą dziesiątkować przewalające się ze wschodu na zachód chmury radioaktywne. A
nie daj Boże wybuchnie jakiś konflikt militarny, i któraś z istniejących w
Europie elektrowni atomowych zostanie zaatakowana, jako cel strategiczny. Bądź
uszkodzona przez terrorystów. Czarnobyl przy tym to będzie spacerek po plaży z
ostrymi muszelkami. Tak więc narasta niepokój. Zachowanie Niemców wydaje się
więc logiczne. Nic więcej. Strach przed tym, co spotkało Japończyków, jest
przecież logiczny. Strach jest naturalnym instynktem człowieka. Ale to nie
znaczy, że nagle zaczniemy myśleć inaczej, bardziej globalnie, solidarnie z
krajami Trzeciego Świata, skoczymy na wyższy poziom duchowy. Wdrożymy
technologie proekologiczne ze strachu przed samozagładą albo do czasu, gdy nie
stworzymy lepszych zabezpieczeń. To nie jest postęp. Postęp to coś więcej,
niestety.
Globalne
ocieplenie
Niektórzy naukowcy
uważają, że stopnienie spoczywających na dnie oceanicznym lodowców Antarktydy
Zachodniej i Antarktydy Wschodniej podniosłoby poziom oceanów odpowiednio o 5 i
15–20 metrów. Lądolód Antarktydy ma istotny wpływ na światowy poziom mórz. Z
dłuższych serii czasowych można wywnioskować znaczące trendy i co gorsze,
szybkość utraty lodu wzrasta w tempie 26 miliardów ton rocznie.
Czy globalne ocieplenie
to oszustwo? Podobno jego wynikiem jest właśnie wzrost antarktycznego lodu
morskiego. O czym przekonują nas w swoim artykule Marcin Popkiewicz i
Aleksandra Kardaś, przy konsultacji merytorycznej prof. Szymona P.
Malinowskiego. „Ilość antarktycznego lodu morskiego lekko wzrosła, co jest
związane z ocieplaniem się Oceanu Południowego, skutkującym przyspieszonym
topnieniem lodowców szelfowych, prowadzącym do zwiększenia się ilości łatwo
zamarzającej słodkiej wody, w wodach wokół Antarktydy”.
Według innych, zjawisko
to, jest dowodem na globalne ochłodzenie. Globalne ocieplenie, czy globalne
ochłodzenie, jak chcą niektórzy, to dla mnie w tym przypadku, wybór pomiędzy
przejechaniem przez pociąg, a rzuceniem się pod koła tira.
Wszystko wskazuje na
to, że klimat ma olbrzymi wpływ na ludzi i mniejszy na samą planetę. Ta obroni
się sama. Lecz zupełnie nie liczy się on z naszymi interesami, czy planami
politycznymi. A, co ważniejsze, w przyszłości mocno odciśnie na nich swoje
piętno.
W obecnym stuleciu
ludzkość czekają ogromne wyzwania, więc politycy apelują o solidarność narodów.
Natomiast naukowcy namawiają rządy na modernizację z rozmachem przestarzałych
źródeł energii. Równocześnie za przyzwoleniem tych samych elit, świat coraz
bardziej zadłuża się u bankierów, co nie może napawać nas optymizmem. Bowiem
bez solidarności wszystkich, także świata finansjery, cały wysiłek ekologów
może spalić na panewce.
Warszawa,
25 maja 2014 r.
Korzystałem m.in. z:
1. Nowe Forum,
6/2014 r. „Wiatraki nam nie pomogą”, s. 69.
2. Strona internetowa –
„Nauki o klimacie” (www.naukaoklimacie.pl).