Anatolij Nikołajew
W drugiej połowie lat 60-tych,
wraz z przyjacielem pojechałem z Krasnojarska, gdzie uczyłem się w szkole
wyższej do obozu alpinistycznego „Tałgar” w Kazachstanie. Byli tam ludzie z
całego kraju: z Leningradu, Ałma Aty, Omska, i innych miast. Mnie przydzielili
do „do liny” z dziewczyną z Moskwy. Miała na imię Gala.
Spadający
kamień
No i rzecz szła swoim torem:
wiązaliśmy węzły, łaziliśmy po skałach, wieczorami śpiewaliśmy pieśni przy
ognisku… Potem przygotowywaliśmy się do wspinaczki.
Nasze kierownictwo zdecydowało
się na nie tracenie czasu na doświadczonych „oznakowanych” (to tacy, którzy
mają odznakę „Alpinista ZSRR”) i dlatego podzielili nas na trzy oddziały (33
osoby) chociaż zazwyczaj tak się nie robi.
Rozciągnęliśmy się długim
łańcuszkiem powoli wspinaliśmy się długim kuluarem (szeroki żleb w stoku góry) coraz
to wyżej. Kiedy wysokość była już dostateczna, drogę przegrodził nam skalny
występ. Pierwszy poszedł na niego instruktor Kola. On szybko wszedł na występ i znikł za nim.
Naraz zza występu wyleciał
ogromny kamień o średnicy około metra (w języku alpinistów takie nazywa się
„walizkami” albo „kuframi”) i poleciał na nas.
- Padnij! – krzyknął drugi
instruktor (który nosił przydomek Wielbłąd)
i padł plackiem za kamienną płytą.
Cudem
nie trafił
Padliśmy tam, gdzie kto stał.
Przeleciawszy w powietrzu jakieś 30 m kamień spadł na płytę koło Wielbłąda,
odbił się kilka razy i cudem nie trafił nikogo poleciał w dół do żlebu.
Wielbłąd się podniósł – po
jego twarzy ciekła krew. Potrząsając czekanem zawołał:
- Kola, ja ciebie zaraz stąd
zrzucę!
Zza skały wyskoczył Kola.
- Ja go nie zrzuciłem, to on
sam!
Potem nadeszli pozostali
uczestnicy w lekkim szoku. Ruszyliśmy dalej. Tylko ja i moja towarzyszka od
liny Gala staliśmy na miejscu, a właściwie Gala leżała bez ruchu. Była
sparaliżowana strachem.
- Gala wstawaj! –
powiedziałem.
- Zaraz – odpowiedziała Gala,
ale wstać nie mogła.
- Gala wstawaj! Widzisz, wszyscy
już poszli. Tylko my tu zostaliśmy! – rzekłem stanowczo.
- Zaraz, zaraz… - powtarzała
ona, ale wciąż leżała.
- Wstawaj! – wrzasnąłem i
podniosłem czekan.
Strach poskutkował. Lamentując
i pochlipując Gala podniosła się i poszliśmy za resztą grupy.
Bez
szczególnych przygód
A na przodzie czekała nas
droga do skalnego grzebienia. W jednym miejscu czekało nas przejście około 10 m
po przewieszonej ścianie trzymając się za krawędź rękami. Gala wciąż była
przestraszona. Nie było co na nią liczyć. Poszła przodem, a ja ją asekurowałem.
Kiedy poszedłem ja, to mogłem
liczyć tylko na siebie. Pamiętam, jak przez rękawiczki czułem ostry jak nóż
skalny grzebień. Raki chrobotały po skalnej ścianie. W dole płynęły obłoki.
Wreszcie pokonaliśmy przewieszkę. Dalej już bez przygód osiągnęliśmy szczyt.
Kiedy wróciliśmy do obozowiska
było wiele szumu i gadaniny. Gala była bardzo oburzona.
- Jak można było – mówiła ona
– podnieść czekan na dziewczynę!
Moje
3 grosze
No cóż, Gala oburzała się zupełnie
niesłusznie. Pozostając sparaliżowana strachem wystawiała na niebezpieczeństwo
obstrzału kamieniami nie tylko siebie, ale i swego towarzysza. Autor miał
rację, że w tak brutalny sposób nakłonił ją do działania. W takich skrajnych
przypadkach należy poruszyć kogoś do działania nawet kopniakami – inaczej
wszystkim śmierć jest pisana…
A tak jeszcze à propos gór strachu, to
każde góry mają swe szczególne miejsca, w których człowieka ogarnia
irracjonalny lęk nawet na pozornie łatwej i prostej drodze. I wtedy jest bardzo
łatwo o nieszczęście, bo człowiek ogarnięty lękiem przestaje logicznie myśleć i
ulega panice – a ta jak wiadomo – szybko prowadzi do wypadku. Wraz z dr. Milošem Jesenským ostatnio napisaliśmy
książkę pt. „Hory smrti” o takich właśnie przypadkach w górach, gdzie m.in.
przeanalizowaliśmy tego rodzaju wypadki. Od czego to zależy? Przede wszystkim
od kondycji psychicznej i fizycznej człowieka, a także od warunków
meteorologicznych. Im więcej stresorów, tym łatwiej o błąd. Tu akurat Ameryki
nie odkryliśmy, bo to jest oczywiste. Rzecz w tym, że dotyka to ludzi w różnym
wieku, w różnej kondycji psychofizycznej i to takich, których coś takiego nie
powinno się imać – a jednak się ima. Ginęli młodzi, zahartowani i wysportowani
ludzie, zaś staruszkowie wychodzili z tego obronną ręką. Pisałem o tym w moim
„Projekcie Tatry”, gdzie kieruję Czytelnika.
Źródło – „Niewydumannyje
istorii” nr 39/2021, s. 30
Przekład z rosyjskiego - ©R.K.F.
Leśniakiewicz