Powered By Blogger

piątek, 25 lutego 2022

Góry przerażenia

 


Anatolij Nikołajew

 

W drugiej połowie lat 60-tych, wraz z przyjacielem pojechałem z Krasnojarska, gdzie uczyłem się w szkole wyższej do obozu alpinistycznego „Tałgar” w Kazachstanie. Byli tam ludzie z całego kraju: z Leningradu, Ałma Aty, Omska, i innych miast. Mnie przydzielili do „do liny” z dziewczyną z Moskwy. Miała na imię Gala.

 

Spadający kamień

 

No i rzecz szła swoim torem: wiązaliśmy węzły, łaziliśmy po skałach, wieczorami śpiewaliśmy pieśni przy ognisku… Potem przygotowywaliśmy się do wspinaczki.

Nasze kierownictwo zdecydowało się na nie tracenie czasu na doświadczonych „oznakowanych” (to tacy, którzy mają odznakę „Alpinista ZSRR”) i dlatego podzielili nas na trzy oddziały (33 osoby) chociaż zazwyczaj tak się nie robi.

Rozciągnęliśmy się długim łańcuszkiem powoli wspinaliśmy się długim kuluarem (szeroki żleb w stoku góry) coraz to wyżej. Kiedy wysokość była już dostateczna, drogę przegrodził nam skalny występ. Pierwszy poszedł na niego instruktor Kola. On szybko wszedł na występ i znikł za nim.

Naraz zza występu wyleciał ogromny kamień o średnicy około metra (w języku alpinistów takie nazywa się „walizkami” albo „kuframi”) i poleciał na nas.

- Padnij! – krzyknął drugi instruktor (który nosił przydomek Wielbłąd) i padł plackiem za kamienną płytą.

 

Cudem nie trafił

 

Padliśmy tam, gdzie kto stał. Przeleciawszy w powietrzu jakieś 30 m kamień spadł na płytę koło Wielbłąda, odbił się kilka razy i cudem nie trafił nikogo poleciał w dół do żlebu.

Wielbłąd się podniósł – po jego twarzy ciekła krew. Potrząsając czekanem zawołał:

- Kola, ja ciebie zaraz stąd zrzucę!

Zza skały wyskoczył Kola.

- Ja go nie zrzuciłem, to on sam!

Potem nadeszli pozostali uczestnicy w lekkim szoku. Ruszyliśmy dalej. Tylko ja i moja towarzyszka od liny Gala staliśmy na miejscu, a właściwie Gala leżała bez ruchu. Była sparaliżowana strachem.

- Gala wstawaj! – powiedziałem.

- Zaraz – odpowiedziała Gala, ale wstać nie mogła.

- Gala wstawaj! Widzisz, wszyscy już poszli. Tylko my tu zostaliśmy! – rzekłem stanowczo.

- Zaraz, zaraz… - powtarzała ona, ale wciąż leżała.

- Wstawaj! – wrzasnąłem i podniosłem czekan.

Strach poskutkował. Lamentując i pochlipując Gala podniosła się i poszliśmy za resztą grupy.

 

Bez szczególnych przygód

 

A na przodzie czekała nas droga do skalnego grzebienia. W jednym miejscu czekało nas przejście około 10 m po przewieszonej ścianie trzymając się za krawędź rękami. Gala wciąż była przestraszona. Nie było co na nią liczyć. Poszła przodem, a ja ją asekurowałem.

Kiedy poszedłem ja, to mogłem liczyć tylko na siebie. Pamiętam, jak przez rękawiczki czułem ostry jak nóż skalny grzebień. Raki chrobotały po skalnej ścianie. W dole płynęły obłoki. Wreszcie pokonaliśmy przewieszkę. Dalej już bez przygód osiągnęliśmy szczyt.

Kiedy wróciliśmy do obozowiska było wiele szumu i gadaniny. Gala była bardzo oburzona.

- Jak można było – mówiła ona – podnieść czekan na dziewczynę!

 

Moje 3 grosze

 

No cóż, Gala oburzała się zupełnie niesłusznie. Pozostając sparaliżowana strachem wystawiała na niebezpieczeństwo obstrzału kamieniami nie tylko siebie, ale i swego towarzysza. Autor miał rację, że w tak brutalny sposób nakłonił ją do działania. W takich skrajnych przypadkach należy poruszyć kogoś do działania nawet kopniakami – inaczej wszystkim śmierć jest pisana…

A tak jeszcze à propos gór strachu, to każde góry mają swe szczególne miejsca, w których człowieka ogarnia irracjonalny lęk nawet na pozornie łatwej i prostej drodze. I wtedy jest bardzo łatwo o nieszczęście, bo człowiek ogarnięty lękiem przestaje logicznie myśleć i ulega panice – a ta jak wiadomo – szybko prowadzi do wypadku. Wraz z dr. Milošem Jesenským ostatnio napisaliśmy książkę pt. „Hory smrti” o takich właśnie przypadkach w górach, gdzie m.in. przeanalizowaliśmy tego rodzaju wypadki. Od czego to zależy? Przede wszystkim od kondycji psychicznej i fizycznej człowieka, a także od warunków meteorologicznych. Im więcej stresorów, tym łatwiej o błąd. Tu akurat Ameryki nie odkryliśmy, bo to jest oczywiste. Rzecz w tym, że dotyka to ludzi w różnym wieku, w różnej kondycji psychofizycznej i to takich, których coś takiego nie powinno się imać – a jednak się ima. Ginęli młodzi, zahartowani i wysportowani ludzie, zaś staruszkowie wychodzili z tego obronną ręką. Pisałem o tym w moim „Projekcie Tatry”, gdzie kieruję Czytelnika.

 

Źródło – „Niewydumannyje istorii” nr 39/2021, s. 30

Przekład z rosyjskiego - ©R.K.F. Leśniakiewicz