Miloš Jesenský, Robert K. Leśniakiewicz
Jest zupełnie jasne, że ten sposób mierzenia czasu jest wynalazkiem diabła, dzięki niemu może on odnawiać co 52 lata swą władzę pod groźbą zbliżającego się końca świata i ludzkiej wiary w to, że to tylko on przedłuża czas i daje im go w darze, co pozwala światu na jego istnienie.
o. Bernardino Sahaguno – „Codex Florentius”, Florencja 1576
To z oczywistych prawd człowiek robi tajemnice. To nie sekrety są straszne i przerażające, ale powody, dla których zostały ukryte!!!
Barbara Walendowska – List z dnia 30.09.2002 r.
Pierwsze spotkania
Na początku małe wspomnienia. Miloš zainteresował się tym technicznym fenomenem praskiego zegara zwanego Pražskim Orolojem pewnego wiosennego wieczoru 1990 roku. Oroloj, to zniekształcona forma łacińskiego słowa horologium i oznaczającego po polsku tyle, co „zegar”. Przed odejściem nocnego pociągu, Miloš jeszcze raz poczłapał w drobnych kropelkach deszczu przez krzywe i ciasne uliczki Starego Miasta, które dziwnie były podobne do uliczek i dzielnic Arkham – miasta z delirycznych wizji „Cienia z Providence” – Howarda Phillipsa Lovecrafta – a nie do współczesnych ulic milionowej aglomeracji czeskiej Pragi... Podszedł ku zamczystym drewnianym drzwiom, przy których można było posłyszeć, jak Oroloj żyje własnym tajemniczym życiem. W ciszy deszczowej nocy, odgłos pracy jego dychawicznej maszynerii dochodził do Miloša pośród delikatnego stukotu kropli po gotyckich kamiennych ozdobach i wpadających z pluskiem w kałuże. I zdawało mu się, że słyszy gdzieś z jakichś niezmierzonych przepaści przestrzeni i czasu dobiega doń odgłos poruszającego się wahadła. Miał on wtedy dziwne uczucie nierealności otaczającego go świata i dziwne kolnięcie lęku, tak jak wtedy, gdy w ciszy biblioteki w Dolnym Kubinie po raz pierwszy wertował karty złowrogiego „Młota na czarownice”, albo z elektryczną latarką w ręku eksplorował zimne i ciemne podziemia Gymešskiego Hradu... Odszedł kilka kroków od zegara, złożył parasol i pozwolił, by deszcz kapał mu na twarz, a on tymczasem studiował rzeźby na frontowej ścianie. Nad jego głową zajaśniały złotem linie na dziwnej tarczy cyfrowej czasomierza. Jego części wciąż się poruszały i wbrew temu, że zapadła już noc, nieustannie i ustawicznie odmierzały ruch Słońca, skrytego już przed ludzkimi oczami pod horyzontem.
Jego wzrok błądził po pokrytych zaroszonych deszczem ozdobach i fantastycznych maszkaronach ponurego władysławskiego gotyku. Dziwaczne rzeźby wyciosane ręką nieznanego artysty i otaczające cyferblat oraz kamienne konsole pod balkonem w jego rozigranej wyobraźni jawiły się, jako ramy czarodziejskiego zwierciadła, w które człowiek spoziera w gorączkowych snach: głowy i twarze potępieńców ze wszystkich kręgów dantejskiego piekła, wyrzeźbione śmiałą acz bezbożną ręką...
Godzina przeleciała szybko i przenikliwy, złowieszczy dźwięk dwudziestu trzech uderzeń poniósł się po pustym placu, a potem znów słyszał on tylko plusk spadającej z mrocznego nieba wody. Spojrzał znów na metalowe drzwi, za którymi znajdował się mechanizm Oroloja odmierzającego ciężkim krokiem sekundy, minuty, godziny i dni oraz wreszcie lata naszej egzystencji. I wtedy doszedł do wniosku, że zegar ten odlicza czas, którego koniec był postanowiony już wcześniej, zupełnie odwrotnie, niż to sobie w swym zadufaniu przedstawiamy... (Zob. ilustracje 1 i 2.)
Moje spotkanie z Orolojem było zupełnie inne. Było południe 1 maja 1998 roku i plac tętnił życiem. Turyści, prażanie i ufolodzy, którzy tak jak ja brali udział w II Międzynarodowej Konferencji Ufologicznej w hotelu „Pyramida”; cieplutkie, prawie letnie słoneczko, niebieskie niebo i beztroski tłum ludzi. A jednak zegar ten przyciągnął moją uwagę swym niezwykłym wyglądem. Jako astronom-amator wiedziałem, że jest on jednym z najstarszych zegarów na kontynencie i jest niezwykle dokładny, ale jak bardzo jest on niezwykłym urządzeniem i jakie wiążą się z nim tajemnice, tego dopiero dowiedziałem się od Miloša w czasie jego wystąpienia na XII Festiwalu Ezoterycznym w Bratysławie, w słoneczną sobotę i ostatni dzień astronomicznego lata, dnia 21 września 2002 roku... A oto obszerne fragmenty miloszowego referatu:
Osiemnasty anioł
Do swej ponurej wizji powróciłem po dłuższym czasie – pisze Miloš w swym referacie – kiedy obejrzałem hollywoodzki horror Williama Bindley’a ze scenariuszem Davida Seltzera pt. „The Eighteen Angel”, z roku 1997. W tej mrocznej wizji tajnego stowarzyszenia, w murach średniowiecznego klasztoru przygotowującego się wedle etruskich obrzędów do nadejścia Apokalipsy, jasno rezonowała myśl o praskim Orloju, jako czasomierzu nadchodzącego końca świata.
Upłynęło już pięćset lat od czasu, kiedyśmy dostali pierwszy znak – twierdzi w filmie demoniczny o. Simeon, którego usunięto z Kościoła za swoją wiarę w rychłe nadejście Antychrysta – To był zegar astronomiczny. Celem jego istnienia było i jest oznajmić światu czas powrotu Lucyfera. Jego twórca próbował zniszczyć swoją pracę, prosząc Boga o ochronę przed zemstą Szatana, ale Bóg nie mógł przezwyciężyć siły Szatana. Zegar ruszył i zaczął odmierzać czas.
Opisana idea wynika ze starej praskiej legendy, która niezmiernie skąpo mówi o twórcy Orloja i okolicznościach, które poprzedziły jego zbudowanie:
Do Rady Starego Miasta przyszedł ongi jakiś nieznajomy człowiek z wieloma rysunkami i planami pod pachą. Nikt nie wiedział, skąd ten osobnik przybył do Pragi. Jedno jest pewne, że był on Czechem, bo mówił po czesku tak, jak mistrz retoryki na Uniwersytecie Praskim. Zwał się on Hanuš (Hanusz) i przedstawił się jako znawca wszelkich mechanizmów zegarowych, który studiował i badał je przez wiele lat w całej Europie. Powiedział swe imię i bez długiego zastanawiania się dodał, że ozdobi Staromiejski Ratusz takim zegarem, że drugiego takiego nie będzie nigdzie na świecie.
Mistrz spełnił swoje zobowiązanie i wkrótce pokazał mieszczanom praskim swe dzieło.
Wielki cyferblat lśnił złotymi kręgami i liniami, zaś ludzie w niemym podziwie gapili się na wszystkie te tarcze i linie, na cyfry i znaki, na obrazy dwunastu znaków Zodiaku i wiele innych rzeczy.
W odróżnieniu od powszechnie przyjętej wersji, że mistrza Hanuša kazali oślepić rajcy miejscy, (NB, co było w ówczesnej modzie i spotkało m.in. słynnego twórcę ołtarza w Bazylice Mariackiej w Krakowie – Wita Stwosza vel Veita Stossa [1447-1533] w Norymberdze), zazdrośni o swój zegar i jego ambitne zamiary, istnieje jeszcze druga wersja o ataku nań jakichś nieziemskich a demonicznych sił:
Jego śmierć wydaje się być tak zagadkową i niezwykłą, że nie mogła tego uczynić ręka człowieka i śmierć mistrza Hanuša spowodowana została nie przez ludzi z krwi i kości, ale przez jakieś ciemne siły, które go ukarały za jego dzieło.
Ten tekst uchyla nam rąbka tajemnicy złowieszczego działania hanuszowej maszyny, której klątwa dopadła i samego jej twórcę w momencie, kiedy – świadomy bezbożności swego dzieła – zdecydował się zniszczyć Orloja. Chociaż mu się to nie udało, to w ostatniej chwili swego życia przeklął swój zegar tak, aby każdy - kto podniesie nań rękę – zmarł gwałtowną śmiercią.
W pół tysiąclecia później ta klątwa spełniła się na Josefie Mánesie, który w 1865 roku odrestaurował Orloja. Kiedy ostrzegano go przed rozpoczęciem prac o ciążącej na Orloju klątwie, on tylko się śmiał. Ale klątwa się spełniła: w czasie prac nad tabelą kalendarzową zapadł na ciężką chorobę, już nie wrócił do zdrowia, i rychło opuścił ten padół...
Nieznany twórca i zatarte ślady.
Jedno z najstarszych źródeł podaje - według Jána Táborskégo z klokotskiej Hory, który w roku 1570 napisał swoją „Správu o orloji pražskom” - że budowniczym Orloja jest niejaki mistrz Hanuš. Informację tą potwierdza opowiadanie Aloisa Jiráska, który do „Starých povestí českých” dołączył także tekst legendy o tym, że mistrz Hanuš został oślepiony, by nigdy więcej nie mógł powtórzyć swego dzieła w żadnym innym mieście. Już oślepiony przeklął swe dzieło tak, że przez długie lata zegar stał. O tajemniczym konstruktorze zegara niczego nie wiadomo. Niektórzy historycy wiążą go z zegarmistrzem Janem Ruže czy Jakubem Čechem, ale nie można stuprocentowo założyć, że imię Jan odpowiada w tym przypadku zdrobniałej, potocznej formie Hanuš[1], jak np. w języku polskim Jan i Janusz czy w niemieckim Johann i Hans... – i dotyczy jednej i tej samej postaci historycznej. W 1959 roku znaleziono kolejną przesłankę w postaci siedmiu słów w pracy Tadeáša Hájka alias Hageciusa „Oratio de laudibus geometriae”. W jednym z egzemplarzy złożonym w strahowskiej bibliotece, nieznana ręka dopisała na marginesie rozdziału traktującego o rektorze Uniwersytetu Karola w Pradze Czeskiej i osobistego lekarza króla Vaclava IV – dr Jána Šindela przy zdaniu: Praecipuus occurrit M. Johannes ssindelius, domi forisque clarissimus, synchronus at familiaris Blanchini Itali – drobnymi literkami następującą uwagę: qui horologium antiquae Pragae fabricauit et erexit. Oznacza to dokładnie tyle, co: Na poprzednie miejsce przybywa mistrz Jan Šindel, znany w kraju i zagranicą bliski przyjaciel Włocha Blanchiniego (patrz ilustracja 3). Zaś uwaga poczyniona przy jego nazwisku mówi: który zbudował i ustawił Orloja ze Starego Miasta w Pradze. Nie datowana uwaga napisana nieznaną ręką niczego nie przesądza – poza poszerzeniem kręgu osób, którym legendy i podania przypisują autorstwo praskiego zegara astronomicznego o dalszego możliwego kandydata. Nie wiemy, kto uzupełnił tekst Hájka, ani jaka była jego znajomość praskiej historii, jedno jest wszakże pewne – ktoś z uporem starał się zniszczyć wszelkie ślady po twórcy Orloja, nawet fałszując źródła po to, by znikła wszelka pamięć o nim. Dowodzi tego przykład powołanego dzieła. W dniu dzisiejszym książka Hájka jest powiązana ze zbiorem kilku innych książek, który to zbiór został rozproszony w połowie wieku, złożony z powrotem i dodano do niego także dwa inne zbiory pochodzące z XVI wieku. W ten sposób uniemożliwiono zbadanie rękopisu i tematycznych zainteresowań autora uwag na innych stronach tego zbioru. Fachowa i solidna robota wykształconego człowieka, który znał się na rzeczy...
Bohuslav Balbin w trzecim tomie swego dzieła „Miscellanea historica” wydanego w 1681 roku potwierdza, że konstruktorem Orloja jest mistrz Hanuš ze swym uczniem Jakubem oraz że ten zmyślny zegar został zbudowany już w roku 1490. Najciekawszym jest to, że według jednego ze starych rękopisów, Hanuš był znamienitym astronomem i profesorem matematyki na Uniwersytecie Karola. I tutaj znów napotykamy na zacieranie śladów, z którym miałem do czynienia w dawnej przeszłości. Już Karel J. Erben i Václav Rosický nie potrafili przy studiowaniu tego źródła dołożyć imię Hanuša do spisu akademików Uniwersytetu Karola. I tak ten „znamienity astronom” i „profesor matematyki” po prostu znikł w przepaści czasu.
Orloj w Polsce.
Wybacz mi Czytelniku tą dygresję, ale kiedy słuchałem wykładu dr Jesenský’ego na sali kongresowej bratysławskiego Parku Kultury i Wypoczynku, to w głowie tłukła mi się natrętna myśl, że już to gdzieś słyszałem. Gdzieś spotkałem się z imieniem Hanusz, skojarzonym z niezwykłym zegarem i wyłupionymi oczami, za które spadło na zegar przekleństwo i na tych, którzy mieli go naprawić... Potężna dawka kofeiny uruchomiła wreszcie mój mózg i przypomniałem sobie lekturę antologii polskich baśni pt. „Klechdy domowe” (Warszawa, wydanie z 1986 roku), którą zapamiętałem jeszcze ze szkoły podstawowej. Zapamiętałem dlatego, że zafascynowała mnie historia mistrza Hanusza, który zbudował dla Gdańszczan zegar astronomiczny ukazujący godziny i minuty, ale także dni, fazy Księżyca i położenie Słońca na tle pasa Zodiaku...
Autorem, który podał tą legendę był Franciszek Fenikowski (1922-1982) polski prozaik i poeta, związany z Wybrzeżem Gdańskim i Kaszubami. Niestety, nigdy już nie dowiemy się, skąd wziął on ten temat. Jednak zegar gdański – odpowiednik praskiego Orloja istniał naprawdę i został zniszczony w czasie II Wojny Światowej przez pożar.
Kim był polski mistrz Hanusz według Franciszka Fenikowskiego? Był on Toruńczykiem, który tułał się po świecie i terminował on u najlepszych majstrów – był w Lubece, N o r y m b e r d z e i P r a d z e oraz w Poznaniu, Wrocławiu i Krakowie – gdzie ożenił się wreszcie z córką miejscowego ludwisarza. W sztuce prześcignął on swych mistrzów, aż wreszcie sam został mistrzem zegarmistrzowskim.
Pewnego dnia został zaproszony do Gdańska przez tamtejszą radę miejską i burmistrza. Było to krótko po powrocie tego miasta do Korony – a zatem w roku Pańskim 1454, kiedy to królowi Kazimierzowi IV Jagiellończykowi (1427-1492) udało się po Wojnie Trzynastoletniej z Zakonem NMP Kawalerów Mieczowych Domu Niemieckiego, (czyli Krzyżakami), odzyskać dostęp do morza, i mieszczanie pragnęli uczcić to wydarzenie ufundowaniem miastu najwspanialszego zegara, jaki tylko był możliwy. Hanusz chętnie powrócił na Pomorze i podjął się wielkiego dzieła. Wreszcie przyszedł czas, kiedy mógł uruchomić swój zegar. Tak to opisuje Fenikowski w klechdzie „Zegar z mariackiego kościoła”:
Dzieło mistrza Hanusza ciemniało przy białym strzelistym filarze jak niezwykła wieża. W dolnej części jej kondygnacji jaśniała tarcza stuletniego kalendarza strzeżona przez wyrzezanych w drewnie trębaczy i królów. Jeden z nich wskazywał włócznią datę dnia, przypadające święto, a także godzinę wschodu i zachodu Słońca i Księżyca. Wyżej dwanaście pozłocistych znaków niebieskiego Zwierzyńca[2] opasywało wielki krąg godzin. Był to Strzelec i Wodnik z dzbanem, był złoty Lew, Byk i Koziorożec – nad którym stało promieniste Słońce. Były Ryby, Bliźnięta, Rak, Panna, Waga, Niedźwiadek[3] i Baran.
- Uważajcie! – zawołał zegarmistrz. – Zaraz wybije dwunasta.
I teraz dopiero zaczęły się dziać prawdziwe cuda. Wysoko, pod samym szczytem zegarowej wieżyczki, przy drzewie, dookoła którego owijał się wąż z ukoronowaną głową, stały figurki Adama i Ewy. [...]
Nadeszła wreszcie oczekiwana niecierpliwie chwila. Adam podniósł młot, Ewa pociągnęła za sznur dzwonka. Rozdzwoniły się srebrne kuranty.
Wydzwoniły cztery kwadranse i w wykuszu zegarowym pojawiło się czterech ewangelistów.
- Marek, Łukasz, Mateusz, Jan – poznawali ich mieszczanie i podnosząc ręce wskazywali poruszające się figurki.
A kiedy przebrzmiały dźwięki kwadransów i zegar zaczął wybijać dwunastą, wynurzyli się z głębi wieżyczki apostołowie. Długowłosi, brodaci, w powłóczystych szatach, trzymający w dłoniach księgi, ryby i klucze szli po półkolistym ganku nad zegarową tarczą. Szli kolejno, jak godziny, które symbolizowali, spokojni i dostojni, zapatrzeni przed siebie w bezmiar czasu...
Niestety, jeden z miejskich snycerzy – Niemiec nazwiskiem Kunc (w rzeczywistości Kuntz lub Kuntze), zawistny o sławę mistrza i nienawidzący go za to, że do snycerskiej roboty wziął swego przyszłego zięcia, a nie jego samego – złożył donos do burmistrza i panów z Rady Miejskiej, że Hanusz zamierza wyjechać do Lubeki, by tam zbudować zegar jeszcze większy i piękniejszy, niż ten w Gdańsku. Efekt mógł być tylko jeden – starcowi wyłupiono oczy na rozkaz burmistrza:
Oprawcy podeszli do starca stojącego przy oknie, porwali go za ramiona i siłą zaczęli wywlekać z komnaty. Ale na samym progu sędziwy majster wyrwał się z ich uścisków i wznosząc do góry spracowana dłoń zawołał:
- Przeklinam godzinę, w której przybyłem do waszego miasta! Przeklinam moje dzieło! Niechaj stanie mój zegar! Niech milczeniem swoim świadczy o mojej krzywdzie i oskarża was przez wieki, pyszni i niesprawiedliwi sędziowie!
Nie powstrzymały jednak te słowa wykonania straszliwego wyroku. Katowscy czeladnicy powlekli nieszczęsnego zegarmistrza do izby tortur i po chwili bolesny krzyk wstrząsnął murami Ratusza.
W tej samej godzinie, w której starcowi wyłupiono oczy, zatrzymał się mariacki zegar. [...] Nikt nie potrafił go uruchomić.
Mistrz dał się ubłagać, by spróbował uruchomić zegar. Kiedy tylko podprowadzono go pod swe dzieło, uderzył w nie młotem niszcząc delikatny mechanizm. Młot spadł z rusztowania na głowę oszczercy Kunca, zabijając go na miejscu. Ale mistrz też nie wytrzymał ciężaru chwili i zdołał wykrzyknąć tylko tyle: Ukarałem waszą pychę! Zniszczyłem moje dzieło! Biada! Po trzykroć biada temu, kto by próbował je naprawić! – i osunął się martwy na deski rusztowania.
Zegar pozostał na swym miejscu na kościele i nikt nie odważył się go ruszyć. Jeszcze w XIX stuleciu gdańscy rajcowie odrzucali propozycje naprawy zegara. Bali się klątwy starego mistrza. Dopiero pożar drugiej wielkiej wojny zniszczył zegar, po którym pozostała już tylko tarcza...
Tyle Fenikowski.
Z przekazanej przezeń legendy wynika, że w Gdańsku istniała jeżeli nie replika Orloja, to przynajmniej zegar, na wzór którego Orloja skonstruowano, bo był starszy od niego o co najmniej 30-40 lat.
Zakładając, że punktem startowym historii gdańskiego zegara astronomicznego jest rok 1454, to powstał on w jakieś 5-10 lat później – zważywszy, że do jego wykonania należało sporządzić dokładne plany i obliczenia, a te ostatnie wykonywało się przecież w głowie i na papierze, a nie przy pomocy komputerów. Konstruktor przy tym musiał wykazać się nie lada wiedzą z zakresu matematyki, astronomii i astrologii, by zegar mógł precyzyjnie pokazywać godziny, minuty, daty, wschody i zachody Słońca, Księżyca i poszczególnych znaków Zodiaku! Przy czym należało jeszcze dostosować wskazania zegara do długości i szerokości geograficznej danego miasta! Do tego każdą część wykonywało się ręcznie i nie taśmowo, co pochłaniało dodatkowy czas... Zakładając, że pracowała nad tym ekipa czeladników i terminatorów, czas ten nie mógł być krótszym, niż 5 lat... No chyba, że mistrz Hanusz pracował w oparciu o już istniejący schemat urządzenia i już istniejące obliczenia astronomiczne i astrologiczne, co znacznie upraszczało sprawę i znacznie przyśpieszało zbudowanie mechanizmu – skracając go do 1-2 lat. Tak zatem gdański zegar mógł powstać w latach 1456-1464. Sądzimy, że ta pierwsza data jest bliższa prawdy. Nie zapominajmy o tym, że ten praski Hanuš też posługiwał się planami i tabelami astrologicznymi i astronomicznymi – a zatem takowe istniały i były w użyciu. Wiktoria Leśniakiewicz – nasz konsultant historyczny - twierdzi, że zegary astronomiczno – astrologiczne nie były w ówczesnej Europie niczym niezwykłym i każde liczące się miasto miało takie urządzenie. Rzecz w tym, że nie wiemy tego, co było inspiracją do tworzenia tych skomplikowanych maszyn i jaki był pierwowzór tego urządzenia. W pewnym stopniu wyprzedzało ono swoją epokę! – do tego tematu jeszcze powrócimy.
Zagubiony rękopis.
Powróćmy do informacji podanej przez Táborskégo na temat Orloja, prześlicznie wykaligrafowanej na ozdobnym pergaminie. Było ono dedykowane Radzie Starego Miasta w Pradze. Kiedy jednak dostojnikom miejskim było ciężko wydać zegarmistrzom ów zdobny rękopis, sporządzili oni jeszcze jedna jego kopię roboczą, który pojawił się około roku 1950, kiedy wykupiono go z prywatnej kolekcji dla Archiwum Miasta Stołecznego Pragi. Podniszczona księga oprawiona w skórę z wytłoczoną na okładce datą 1588 roku, stanie się dla nas interesującym artefaktem, dzięki któremu możemy prześledzić losy praskiego Orloja i ludzi, którzy się nim zajmowali. Rękopis jest dokładną kopią oryginału od początku aż do jego zakończenia, na którym Táborský odnotował: Kończę szczęśliwie ten spis w środę na dzień Świętego Łukasza roku Pańskiego tysiąc pięćset siedemdziesiątego. I przy tej okazji dodał jeszcze, że: ... i przepisano ode mnie przez Matouša Carchesia Jablonskégo, pisarza kancelarii praskiej, na polecenie pana burmistrza i panów Rady Starego Miasta Praskiego, we wtorek dzień pamiętny Świętej Katarzyny roku Pańskiego 1587.
Kiedy przeczytałem kilka razy ten niewinnie wyglądający dopisek, to zdębiałem. Dodatek ten nie jest w „chrześcijańskim porządku”, a wręcz odwrotnie i stała się dla mnie przesłanką po temu, by stwierdzić, że historię Orloja fałszowano rozmyślnie.
Według wyliczeń na podstawie Kalendarza Stuletniego, dzień św. Katarzyny – czyli 25 listopada nie wypadał w roku 1587 na wtorek, ale na środę. Czy taki błąd mógł popełnić człowiek, który w tym dniu skończył ciężką pracę nad żmudnym przepisywaniem długiego tekstu, który mu zadano? A jeżeli tak – w co nie wierzę – to dlaczego nie poprawił błędu? Wystarczyło wyskrobać słowo „wtorek” i wpisać na to miejsce „środa”. W Średniowieczu nie było w tym nic dziwnego i takie poprawianie błędów było czymś na porządku dziennym. Średniowieczne pergaminy noszą ślady takich poprawek i nikogo to nie dziwi. Najdziwniejsze jest to, że ten błąd popełnił kopista, który przecież żył z dokładnego przepisywania tekstów, a w tym czasie standardowe datowanie listów i innych dokumentów polegało na wpisaniu dnia świętego, który był patronem danego dnia w kalendarzu, co żadnemu człowiekowi wykształconemu w ówczesnej Europie nie mogło robić jakiegokolwiek problemu. Poza tym przepisywany tekst traktował na ten właśnie temat!!! Kopista przepisywał złożone dane w rękopisie, a to np.: tabelę czasu wschodu Słońca w układzie 12-godzinnym, tabelki do obliczania Świąt Wielkanocnych, świąt ruchomych wg kalendarza juliańskiego i gregoriańskiego, tabele do obliczania czasu pełni księżycowej, itd. itp. – i nie mógł on przeczytać prawidłowo daty, którą pokazywały mu tarcze Orloja!? Jedno jest absolutnie pewnym – autor tej kopii nie był takim dobrym chrześcijaninem, za jakiego się zapewne podawał...
CDN.