Samolot Douglas C-47
Michaił Gersztejn
W czasach II Wojny Światowej
na terytorium USA miało miejsce 7100 katastrof lotniczych z udziałem wojskowych
samolotów transportowych, w których zginęło ogółem 15.599 ludzi. Wielu
samolotów nie znaleziono do dziś dnia.
Trasa lotu C-47
Wczesny ranek dnia
18.IX.1944roku. W Elmendorf AFB k./Anchorage, AK, przygotowuje się do startu
samolot Douglas C-47. Na jego pokładzie znajdują się przede wszystkim
żołnierze jadący na urlop. Po kilku godzinach piloci powinni znaleźć się w
Fairbanks, AK. Zwyczajny lot, jakich tysiące. Wszystkiego 415 km… Ale ten lot
był ostatnim. Samolot rozbił się w górach, a ludzie znikli bez śladu…
Lot
w jedną stronę
Pilot Ray Prebstle po raz ostatni nawiązał łączność z lotniskiem o
godzinie 07:42 AKDT, znajdując się na wysokości 2700 m. Czas płynął, ale na
lotnisku Ladd AFB nie doczekano się przylotu. Kiedy minął przypuszczalny czas
przylotu – ETA i samolot nadal nie przylatywał, wszyscy zrozumieli, że stało
się coś niedobrego.
W trzy dni później, 21
września, jeden z pilotów zauważył szczątki na pustynnym szczycie pomiędzy
górami Mt. Brooks (3384 m n.p.m.) i Mt. McKinley/Denali (6190 m) - jest to
przestrzeń licząca ponad 22 km w tym dwa lodowce i 10 szczytów o wysokości
>3000 m n.p.m. Długo krążył nad lodowcami, ale nie widział nikogo żywego.
Żeby znaleźć się na tej górze, samolot zszedł z zaplanowanego kursu aż o 95 km
i wzniósł się o dodatkowe 500 m.
Pogoda na Alasce jest pełna
niespodzianek. Opady śniegu, mgły i nisko wiszące obłoki mogą skrywać przed
lotnikami górskie grzbiety, zaś niespodziewane podmuchy wiatru mogą zmuszać do
zniżania lotu niebezpiecznie blisko szczytów gór. No, ale tego ranka pogoda
była słoneczna, na niebie świeciła pełnia Księżyca. W kokpicie pracował
żyrokompas i radiolatarnia niezależne od kaprysów atmosfery.
Wojskowi wykluczyli możliwość
porwania samolotu. Poza pilotami na jego pokładzie znajdowało się 16 żołnierzy
i oficerów oraz jeden cywil – Carl
Harris z Texarcany, TX. Piloci byli uzbrojeni w pistolety, a zaprawieni w
bojach weterani mogli obezwładnić czy unieszkodliwić porywacza gołymi rękami.
Operacja
poszukiwawcza
30 września do bazy lotniczej
wezwano strażnika leśnego Granta
Pearsona – alpinistę z 20-letnim stażem. Powinien on ocenić sytuację na
miejscu zdarzenia i możliwość przeprowadzenia operacji poszukiwawczo-ratunkowej.
Pearson kilka razy przeleciał nad górą, żeby się lepiej przyjrzeć zboczom i
miejscu, w którym leżał wrak samolotu.
Dowódcza bazy, płk Ivan Palmer był konkretny, on zadał
tylko jedno pytanie:
- Czy może pan dostać się do
samolotu?
Ranger odpowiedział jeszcze
lapidarniej:
- Tak.
Przygotowanie okazało się być
niełatwym. Pearson potrzebował co najmniej 40 doświadczonych wspinaczy,
sprzętu, żywności, paliwa i sprzętu wspinaczkowego. Część sprzętu trzeba było
dostarczyć samolotem, część była na miejscu. Wreszcie wszystko zostało zebrane.
Osobna grupa, którą dowodził por. Allan
Dillman i kpt. Perassa przetarła
drogę do góry i rozbiła bazowy obóz.
Bradford Washburn
W tymże rejonie grupa
wojskowych ćwiczyła działania bojowe w Arktyce. Dowodził nią Bradford Washburn – uczony – dyrektor
Bostońskiego Muzeum Historii Naturalnej, pracujący dla US Army. Szefostwo
poleciło Washburnowi dołączyć do Pearsona i jego ekipy. Nie patrząc na nikły
wzrost i drobną budowę ciała, był on niesłychanie odporny i należał do najsłynniejszych
alpinistów. Pearson znał go doskonale. W 1942 roku oni razem pokonali najwyższy
szczyt góry McKinley.
Razem z nim, w ekspedycji
wzięło udział 44 ludzi, nie licząc pilotów, którzy dostarczyli ich i sprzęt do
obozowiska. Potem podliczono, że przewieźli oni 4,5 tony ładunku.
Na
miejscu katastrofy
W dniu 10.X.1944 roku,
Washburn, Pearson, fotograf John Gleenee
i st. sierż. James Gail wyjechali
śniegołazem z obozu. Wznoszenie na początku było łatwe, ale potem coraz
bardziej stromy stok nie pozwolił na rozwinięcie większej prędkości. Na
wysokości 2300 m oni pozostawili maszynę i włożyli raki. A potem zaczęła się
poważna robota. Każdy krok był bardzo trudny. Alpiniści zmieniali się w
wyrąbywaniu stopni w lodzie. W południe wyszli na przełęcz i ujrzeli szczątki
samolotu. Sterczący z obrywu silnik pokazywał, że samolot nie zmniejszając
prędkości wbił się w pionową skałę. Nie było wybuchu czy pożaru. C-47
po prostu spadł w dół masą pogiętego metalu.
Prace ekipy poszukiwawczej przy wraku samolotu
Żeby prowadzić roboty na
górze, trzeba było rozbić nowy obóz. Ludziom przyszło leźć jeszcze wyżej i
szukać dogodnego placu. Druga grupa alpinistów podeszła z dołu po gotowych
stopniach niosąc potrzebne ładunki. Ostatni obóz rozbito na wysokości 3389 m.
Rankiem 11 listopada, Washburn
i dwój żołnierzy przeszli do samolotu, który znajdował się 200 m poniżej
obozowiska. Następnie po rozciągniętej poręczówce zeszło następnych 10 ludzi.
oni zaczęli rozkopywać śnieg wokół wraku, ale nie znaleziono ani śladu załogi i
pasażerów. Tam leżały jedynie ich rzeczy: furażerka pilota, rozsypane karty do
gry, trochę zdjęć, książka o matematyce należąca do Harrisa, przepustki
należące do żołnierzy, guma do żucia i papierosy. W czasie kolejnych 7 i pół
godziny wykopek nie znaleziono ani ciał pasażerów ani załogi.
Straszliwe uderzenie powinno
zgnieść na placek każdego, kto nie przypasał się pasami bezpieczeństwa i nie
został zabity kawałkami rozerwanego metalu. Alpiniści spodziewali się ujrzeć
rzekę krwi, ale odłamki okazały się być czystymi. Spadochrony mieli tylko
piloci, pozostali ludzie nie mogli opuścić samolotu.
Tajemnica
rozciągniętych pasów
- Wrak został zgnieciony i pogięty w
połowie aż do prawego włazu awaryjnego – zapisał w swym dzienniku
Washburn. – Stery właściwie pozostały całe, ale nabiło się w nie
śniegu… Znaleźliśmy torbę kopilota. Tam była nierozbita butelka whisky, pudełko
czekoladek i nieruszona guma do żucia. Obok leżało rozszczepione oparcie
siedzenia kopilota ze sklejki i połówka pasa bezpieczeństwa, a do tego nie
zerwanego, ale odpiętego. W tylnej części kabiny pasażerskiej znaleziono kilka
pasów bezpieczeństwa i ani jeden z nich nie był zerwany czy zapięty. Prawy
zbiornik paliwa był nienaruszony i w nim znajdowało się dużo benzyny.
Zadziwiającym jest to, że nie znaleziono ani jednego ludzkiego szczątku.
Nawet jeżeli założymy, że
rozbawieni urlopowicze nie zdążyli się przypasać do foteli, to od pilotów
należało wymagać takich środków ostrożności. Oni doskonale wiedzieli, że lot
nad górami obfituje w kołysanie. Czy im się jakoś rozciągnęły pasy? Może
wszyscy znajdujący się na pokładzie C-47 nagle zwariowali i sami
wyskoczyli na zewnątrz?
Następnego dnia uczestnicy
ekspedycji kopali jak szaleni. Pearson zapisał w swym dzienniku:
- Rano wiał silny wiatr
i było zimno. Odkopaliśmy szczątki skrzydła i część kadłuba wraku. Nie było tam
ani ciał, ani bagażu. Nad wrakiem są trzy metry śniegu. Odkopaliśmy jego
większą część, ale nie natknęliśmy się na zwłoki. Powstało pytanie: gdzie mamy
dalej kopać? Dzisiaj kopaliśmy przez osiem godzin.
Na wszelki wypadek Washburn,
Gail i dwóch żołnierzy wspięli się po linie do silnika sterczącego z skalnej
ściany. Jeżeli załoga i pasażerowie znajdowali się w samolocie, to lody na
miejscu zderzenia powinny być czerwone od ich krwi. Tam na pionowej ścianie
śladów tragedii nie mógł zasypać śnieg. Tym niemniej śnieg był czysty, jego
zanieczyściło jedynie rozlane paliwo i drobne odłamki.
Mt. Denali
Powrót
z gór
Kierownik ekspedycji
zrozumiał, że ich misja się zakończyła. Starając się zamknąć sprawę, Pearson
napisał, że ciała mogły być wyrzucone w czasie zderzenia i spadły do głębokich
szczelin, a potem wszystko przysypała lawina, która zeszła z uderzonego przez
samolot stoku.
- Poszukiwania zaginionych nawet wiosną,
kiedy jest dobra pogoda, jest bardzo problematyczny –
głosił raport końcowy – tak jak zwłok nie znaleziono w
samolocie ani wśród leżących obok wraku szczątków, to należałoby przekopać pas
o długości 4 mil od miejsca uderzenia w skałę do miejsca znalezienia wraka.
Nawet jeżeli to się zrobi, to nie ma gwarancji, że nie poleciały one do
szczelin.
Członkom ekspedycji pozostał
tylko jeden problem do rozwiązania: jak nazwać bezimienną górę, o którą
roztrzaskał się samolot? Niektórzy proponowali nazwać ten szczyt na cześć mjr Bostlmana – najstarszego stopniem
pasażera C-47. Inni zaś proponowali nazwę w rodzaju Góra Katastrofy albo
Szczyt Urlopowiczów. Zwyciężyła nazwa Mount Deception – Góra Zwodnicza.
Powojenne zmiany w Denali N.P.[1]
wykazały, że jej wysokość wynosi 3517 m.
Dnia 20.I.1945 roku, trzech
kapelanów: katolik, protestant i rabin odprawili nabożeństwo żałobne w bazie
Elmendorf. Potem samolot przeleciał nad miejscem katastrofy zrzucając tam trzy
wieńce. Wszystkich uznano za zmarłych.
Mówi się, że ta właśnie
historia natchnęła Stephena Kinga do
napisania powieści „Langoliery”[2]
W nim ludzie, którzy przelecieli samolotem nad anomalną strefą – znikli. W
samolocie pozostały tylko rzeczy. Nie zniknął tylko ten, kto spał – ale czekał
go koszmarny los. Po tej stronie Czasu bowiem nie ma niczego, poza bezludnym
światem i stworzeniami, które pożerają tkankę przestrzeni…
O tym, jaki los spotkał
tamtego ranka 19 osób my możemy się tylko domyślać. Kończąc sprawę oficer tak
powiedział do kpr. Paula Louny’ego:
- Tylko jeden człowiek zna
prawdziwą przyczynę tragedii, ale już nie ma go wśród żywych.
On miał na myśli lotnika Raya
Prebstla. Tylko ten, który siedział za wolantem samolotu wiedział wszystko – od
początku do końca.
Mt. Denali i okolica
Moje
3 grosze
Studiując
materiały robocze Pana Stanisława
Bednarza do jego książki o katastrofach lotniczych wciąż natrafia się na
dziwne zdarzenia.
Szczególnie tkwi w moim mózgu podobny i
bardzo tajemniczy przypadek katastrofy niemieckiego (wtedy jeszcze
zachodnioniemieckiego) samolotu Learjet 25B nr rej. D-CDPD z dnia
18.V.1983 roku, który lecąc z Wiednia (VIE) do Hamburga (HAM) w locie
treningowym z nieznanych przyczyn nie wylądował w Hamburgu i lecąc na
autopilocie po wyczerpaniu się paliwa wpadł do Atlantyku w odległości 350
mi/560 km na pn-zachód od Szkocji, mniej więcej w okolicach punktu opisanego
współrzędnymi N 61°57’ – W 010°51’. Przyczyną było najprawdopodobniej
rozhermetyzowanie kabiny, które nastąpiło 40 minut po starcie z Wiednia,
aczkolwiek piloci wojskowi, którzy przechwycili samolot, nie widzieli nikogo w kokpicie.
Zginęły trzy osoby.
I jeszcze jeden podobny wypadek: dnia
10.I.1980 roku - Cessna 441 na trasie z Shreveport do Baton Rouge, LA, przestaje
komunikować się przez radio, leci daleko oczywiście na autopilocie, i
ostatecznie wpada do Oceanu Atlantyckiego u wybrzeży Północnej Karoliny z
powodu wyczerpania paliwa. Dwaj pasażerowie, nowy trener piłki nożnej z Louisiana State University Bo Rein i pilot, zginęli w tej
katastrofie. Zakłada się, że pilot stracił przytomność w locie z powodu
niedotlenienia wynikającej z dekompresji kabiny. Amerykańska Wikipedia podaje,
co następuje:
Bo Rein i doświadczony pilot Louis Benscotter polecieli samolotem Cessna 441. Lot miał trwać 40 minut, ale kiedy Benscotter skierował
się na wschód, by ominąć burzę, kontrola lotu straciła z nim kontakt. Samolot
wyszedł na wysokość 40.000 ft/~13.300 m i skierował się dokładnie na wschód.
Samolot został przechwycony przez maszynę US National Guard w Północnej
Karolinie o 1000 mi/1600 km od kursu i na wysokości 41.600 ft/13.870 m – o 6600
ft/3300 m wyższej od najwyższej certyfikowanej dla tego typu samolotu. Piloci
wojskowi nie
widzieli nikogo kokpicie. Samolot kontynuował lot nad Oceanem
Atlantyckim, gdzie rozbił się po wyczerpaniu paliwa. Wrak maszyny był nie do
odzyskania. Zwłoki pilota i pasażera nie zostały nigdy odnalezione. Przyczyna
katastrofy jest nieznana, ale najprawdopodobniej dekompresja kabiny wywołała
niedotlenienie i w rezultacie utratę przytomności przez pilotów.
Czy obydwa te wypadki mogłyby
być jakimś kluczem do zrozumienia tajemnicy katastrofy na Mt. Deception?
Tekst i ilustracje – „Tajny XX
wieka” nr 46/2015, ss. 18-19
Przekład z rosyjskiego i
angielskiego - ©Robert K. Leśniakiewicz