Jeziora i zatoka Kałygir na Kamczatce
Michaił Gersztejn
Walerijm
Wiktorowicz Dwużylnyj zmarł 22.X.2014 roku. Tablica pamiątkowa ku jego czci
została postawiona na szczycie słynnego Wzgórza 611 w Dalniegorsku – tam, gdzie
w 1986 roku doszło do katastrofy tajemniczego Nieznanego Obiektu Latającego.
Kamczatka – to
kraj, w którym ziemia dyktuje swoje własne prawa. Tam wybuchają wulkany, spod
ziemi tryskają gejzery, a skądinąd uchodzą potoki gazów trujących. W Dolinie
Śmierci w okolicy wulkanu Kichpinycz giną niedźwiedzie w ciągu kilku minut
zatrute cyjanowodorem (HCN). Ale to, co kryje się w jeziorze Wielki Kałygir (N
50°30’12” – E 159°49’11”), nie ma nic wspólnego z siłami Przyrody.
Oślepiające światło
W maju 1938
roku, geolog Igor Sołowiew pracował
na Kamczatce badając czynne wulkany. Jedna z tras wiodła Igora i jego partnera Nikołaja Melnikowa na brzeg jeziora,
które wtedy było uwidocznione na mapie pod nazwą Wielki Koliger.
Geolodzy nie
znaleźli żadnych tropów zwierząt. Zwierzęta z jakiejś nieznanej przyczyny
omijały to jezioro, chociaż w jego wodzie pluskały się wielkie ryby. Ludziom
przyszło pójść wzdłuż brzegu po pas w wodzie by wyminąć zwisające wierzchołki
olch. Pogoda była słoneczna, woda się nagrzała i nie sprawiała przykrości
wędrowcom.
- Ujrzałem skałę, wokół
której olchy nie rosły – wspominał
Sołowiow –
a w niej
była jaskinia. Pomyślałem, że będzie można tam pójść i odpocząć, skierowałem
się w jej stronę, a potem wszedłem do niej. Ale kiedy podniosłem głowę, to
okazało się, że jest ona zalana wodą. W głębi jaskini zauważyłem kamienistą,
czarną wysepkę wokół której rozlewało się jasne, błękitno-białe świecenie.
Patrzałem tak jakieś dwie minuty, a kiedy usłyszałem z tyłu kroki Mielnikowa i
obejrzałem się, to pogrążyłem się w ciemności. Zrozumiałem, że oślepłem.
Upadłem do wody i głośno krzyknąłem: Mikołaju! Pomóż! Nic nie widzę! Mielnikow
złapał mnie za ręce i powlókł do wyjścia. Przez prawie kilometr, po pas w
wodzie on niósł mnie na plecach.
Nieszczęsny
geolog przez jakieś 10 godzin leżał na brzegu, zanim przed oczami zaczęły
skakać jakieś białe, zielone i żółte plamy. Po jakiejś godzinie wzrok zaczął mu
powracać. Nikołaj także widział to świecenie, ale niedługo, tylko przez parę
sekund. To go uratowało przed czasową ślepotą.
Zaginiony oddział
W 1976 roku,
Sołowiew zdecydował się opisać to zdarzenie z oślepiającym światłem do redakcji
czasopisma „Tiechnika Mołodioży”. List został opublikowany i spowodował potok
odpowiedzi od byłych Kamczatczyków. Okazało się, że na brzegu jeziora stanęło
rybackie osiedle Kałygir zbudowane na miejscu intielmieńskiego osiedla Kynnat.
Na długo przed wojną zostało ono porzucone. Miejscowi wiedzieli o jaskini i
bali się do niej zbliżać.
Na początku lat
20., pojawił się tam niewielki konny pododdział z ostatków rozgromionej armii
adm. Kołczaka. Białogwardziści
usłyszeli opowieść o jaskini i zdecydowali, że tam ukryte są skarby, a
złowieszcze siły są wymysłem Intielmenów, żeby odstraszyć chcących szybkiego
wzbogacenia się.
Oddział wyprawił
się na poszukiwania, i przez kilka dni nie było o nim żadnej wieści. Potem w
osadzie pojawił się jeden z białogwardzistów, oberwany i wychudzony. Żołnierz
był zupełnie niespełna rozumu. Coś tam bełkotał o „ogniu w którym spłonęli jego
towarzysze”. Twarz i ręce nieszczęśnika pokrywały rany i pęcherze. Próbowano go
wyleczyć, ale po kilku dniach zmarł w straszliwych męczarniach. Stosunkowo
lekkie oparzenia nie mogły być przyczyną jego śmierci. Białogwardzistę zabiło
coś innego.
Ekspedycja „Kałygir-80”
Pierwszą
ekspedycję nad tajemnicze jezioro zorganizowało w 1980 roku Dalekowschodni
Oddział Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Jej kierownikiem został Walerij
Dwużylnyj, który odnalazł Sołowiewa i zaproponował mu udział w wyprawie.
Jednakże ten ostatni odmówił – geografowie nie mogli załatwić helikoptera, a
marsz w wodzie do pasa był nie dla człowieka jego wzrostu i wieku.
Ekspedycja w
sile pięciu ludzi wypłynęła statkiem MS Sowieckij Sojuz i 3 sierpnia
przybyła do Pietropawłowska Kamczackiego. Tylko że tam się wyjaśniło, że nie
mają oni żadnych wiadomości z rejonu Kałygiru. Pogranicznicy odprawili ich tam
statkiem pasażerskim MS Sinjagin.
Kiedy MS Sinjagin
już przepływał koło Zatoki Kałygirskiej, kapitan oświadczył, że nikogo
nie będzie wysadzał. Głębokość jest tu całkiem niewielka. Po długich negocjacjach
i sporach, po powołaniu się na prikaz
naczalstwa, kapitan spuścił kuter.
Niepokój kapitana okazał się uzasadniony – kuter wpadł na skały i przebił
kadłub. Geografowie musieli skakać do wody. Na szczęście na brzegu stał domek
rybaka z piecem, zaznaczony na mapie.
Pierwszy dzień
uczeni spędzili na przygotowaniu jedzenia i przeglądzie sprzętu. Następnego
dnia, 7 sierpnia, udali się w drogę na prawym brzegu jeziora. Sołowiew
wiedział, o czym mówił: brzeg tak zarósł olchą, że można było iść tylko po
kolana w wodzie. Ludzie jak burłacy ciągnęli na linie ponton ze sprzętem i
żywnością. Walerij od czasu do czasu włączał dozymetr, ale pokazywał on jedynie
radioaktywne tło Ziemi w tym rejonie.
Wkrótce wszyscy
zrozumieli, że żadnych jaskini naturalnego pochodzenia tu nie ma i być nie
może, poza małymi grotami wypłukanymi przez fale. Jeżeli jaskinia jakaś
istnieje to oznacza, że ktoś ją wyrąbał w skałach.
Podwodny obiekt
Po całym brzegu
walało się mnóstwo śniętych ryb z bielmem na oczach i opuchliznami na
grzbietach. Żywe ryby trzepotały się w wodzie na oślep. Mewy nie usiłowały
nawet pożywić się łatwą zdobyczą, trzymając się z daleka od wody.
Co się tam
właściwie stało? To nie mógł być wyrzut gazów trujących, niektóre ryby pływały
sobie spokojnie w jeziorze. Dozymetr pokazywał wszystkiego 20-30 μR/h. Ryby
oślepił najprawdopodobniej jakiś potężny ale krótki rozbłysk energii, który
zmienił czaszę jeziora w śmiertelną pułapkę.
- Zbliżał się wieczór,
a my przeszliśmy wszystkiego półtora kilometra – wspominał Dwużylnyj –
dalszy marsz w ciemnościach nie miał sensu, rozbiliśmy namiot, rozpaliliśmy
ognisko i zaczęliśmy przygotowywać kolację. Najadłszy się usiedliśmy u ogniska
susząc ciuchy i dzieliliśmy się wrażeniami z minionego dnia.
O godzinie 22-giej na
przeciwległym brzegu rozległ się silny huk i grzmot. On dochodził z dna, a nie
z powierzchni jeziora. Błysnęło niebieskie światło i rozległ się silny plusk
podobny do tego, jakie wydaje jakiś ogromny przedmiot wylatujący z wody. Po
jakimś czasie w nasz brzeg uderzyło osiem wielkich fal. Ponton podskakiwał na
falach. Było jasne, że spod wody wyleciało coś ogromnego, ale co to było?
Poczułem potworny
strach. Chciałem rzucić się do ucieczki w górę. Strach był całkiem niepojęty,
nieuzasadniony. Z ogromnym wysiłkiem opanowaliśmy strach i zostaliśmy na
miejscu. Po tym, jak to „coś” wystartowało z dna jeziora i znikło, strach też
minął.
Potem nad wodą przy
sąsiednim brzegu pokazała się żółta kropka. W czasie 2-3 sekund pojawiła się
nad nią niebieska półkula o średnicy jakich 30-50 mi podniosła się powyżej
koron drzew. Tak to się powtarzało kilka razy z przerwami 5 minut pomiędzy
każdym zjawiskiem: najpierw żółty punkt, potem niebieska półkula. Kropki nie
były zbyt jasne, natomiast półkule były jaskrawe i gęste. Poprzez nie widać
było brzegu. Mieliśmy pod ręką aparaty fotograficzne, ale nikt nie zrobił
zdjęcia. Potem ludzie przekonali się, że czarno-białe radzieckie filmy nie były
w stanie zarejestrować tego niesłychanego widowiska.
Podwodna baza UFO?
Tam, gdzie
postawała półkula, we dnie widzieliśmy przede wszystkim padłe ryby. Pomiędzy
ich oślepieniem a wylotem obiektu musiał istnieć jakiś związek. W jeziorze o
głębokości 90 m można było schować choć co i bądź co…
- Obejrzeliśmy miejsce,
gdzie w przybliżeniu wyleciał ten obiekt spod wody, ale niczego ciekawego tam
nie zobaczyliśmy – opowiadał Walerij Wiktorowicz. – Kończyła się trzecia doba obchodzenia jeziora,
a rezultaty były zerowe. Zachodnią zatokę jeziora obejrzeliśmy przez lornetki.
Tam były strome skłony gór i żadnych jaskiń. Chodziliśmy bez końca wokół
jeziora, aż do skończenia się żywności zostało nam mało czasu. Nas powinien
podjąć na pokład rybacki sejner.
Sejnera uczeni
się nie doczekali. Geografom przyszło iść trzy dni przez tajgę do Przylądka
Żupanowa, gdzie regularnie zaglądali rybacy.
Ekspedycję
„Kałygir-81” przygotowano znacznie staranniej. Ekspedycja dysponowała
nadmuchiwaną tratwą z silnikiem zaburtowym, akwalungi, kompresor do ładowania
butli sprężonym powietrzem i całą beczką benzyny. W ciągu kilku dni grupa
przejrzała dokładnie cały perymetr jeziora, a szczególnie dokładnie południową
zatokę, ale jaskini nie znaleziono. Być może skryła się pod wodą wskutek
silnego trzęsienia ziemi (albo zapadła się, jak Wąwóz Kraków w Tatrach Zachodnich
– uwaga tłum.) Ekspedycja na wszelki wypadek zbadała sąsiednie jeziora: Mały
Kałygir, Wielką i Małą Miedwieżkę ale też bez rezultatu.
Jeżeli jaskinia
skryła się pod wodą, to może to wyjaśnić echolokacja dna jeziora. Echosonda
może znaleźć nie tylko wejście pod wodą, ale i sprawdzić, czy na dnie nie
znajdują się jakieś instalacje.
Uczestnicy
następnej ekspedycji będą musieli mieć ciężkie skafandry bez przezroczystych
szybek. Na to, co tam się może znajdować trzeba patrzeć przez kamery lub
przezierniki z odpowiednimi filtrami ochronnymi, by chronić oczy ludzi przed
oślepiającym światłem, a ich ciała przed zgubnych „płomieni”. Następna
ekspedycja wyruszy nieprędko, ale jej rezultaty mogą przejść wszelkie
oczekiwania.
Tekst i
ilustracje – „Tajny XX wieka”, nr 46/2015, ss. 30-31
Przekład z
rosyjskiego - ©Robert K. Leśniakiewicz