To wydarzyło się w 1946 roku.
My wraz z naszym dwurocznym bratem Walerym
byliśmy w pionierskim obozie pod Briańskiem, który znajdował się w sosnowym
lesie w byłej bazie jakiegoś partyzanckiego oddziału. Przyjeżdżali do nas w
odwiedziny i (co tu ukrywać) podkarmiali nas ciocia Ola i wujek Tola. To
właśnie oni dostali szczególne pozwolenie na wjazd do naszego obozu.
Właśnie w ten dzień czekaliśmy
na przyjazd naszych krewnych. Jak zawsze odeszliśmy od obozu drogą, żeby
spotkać się z nimi jak najdalej, a potem przyjechać do obozu ich służbowym willysem. Zazwyczaj ciocia z wujkiem odwiedzali nas wcześnie rano. Pamiętam, że
z Briańska było do nas jakieś 2-3 godziny jazdy.
Tym razem czekaliśmy długo. W
rezultacie czego koło obiadu trzeba było wracać do obozu. Pomyśleliśmy, że oni
już dzisiaj nie przyjadą i zajęliśmy się swoimi sprawami. Naraz koło godziny
piątej po południu wołają nas: „Wasza rodzina przyjechała!” wraz z Walerą
zaczęliśmy ich rozpytywać, co też ich zatrzymało?
A oto, co nam opowiedzieli.
Mniej więcej w połowie drogi poprzez Briański Las, nieoczekiwanie umilkł silnik
ich samochodu. Kierowca poszedł pod maskę. Po jakimś czasie podjechał drugi
samochód i próbując ich ominąć także zgasł mu silnik. To samo stało się z
samochodem, który jechał za nim. W ten sposób zatrzymało się co najmniej
dziesięć aut. Samochody spychano z drogi, żeby dać możliwość przejechania innym,
ale i te po przejechaniu jakiejś niewidzialnej linii też milkły i stawały. I
trwało to kilka godzin.
Potem nieoczekiwanie wszystkie
samochody same zapaliły silniki jeden po drugim i zdumieni tym ludzie
rozjechali się. Więcej takich zdarzeń nie było i ciocia z wujkiem przyjeżdżali
do nas bez problemów.
Aleksandr J. Kogan z
Samary
Źródło – „Tajny XX wieka” nr
25/2015, s. 24
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©