Powered By Blogger

niedziela, 2 grudnia 2012

Widma Czarnego Moru

W Europie chodziły legendy o Morowej Dziewicy, która płynie w powietrzu widzialna jedynie dla nielicznych ludzi...



Emilia Gałagan

Ostatnia wielka epidemia dżumy, znana także jako mandżurska epidemia, miała miejsce na północnym-zachodzie Chin w latach 1910-1911. Jej ofiarą padło ponad 60.000 osób, zaś według innych danych aż 100.000.

Człowiek Średniowiecza był bezbronnym przed wielka ilością śmiertelnie groźnych chorób. Ludzie nie mieli zielonego pojęcia, jak rozprzestrzeniają się infekcje, nie wiedzieli niczego o mikroorganizmach. Za to była szeroko rozpowszechniona wiara w dopusty boskie. Chorobę uznawano za karę Bożą, a także rezultat mieszania się w życie człowieka nadprzyrodzonych sił. Epidemia dżumy w XIV wieku kosztowała Europę życie 1/3 jej mieszkańców i nie mogła nie zrodzić w ciemnych umysłach ludzkich legend, które objaśniały przyczyny straszliwej choroby.


Ofiary Czarnego Moru (dżumy dymienicznej) - ilustracja z toggenburskiej Biblii



Zwiastuny nieszczęścia


Wśród ludzi krążyło wiele głupich opowieści o znakach zwiastujących pojawienie się Czarnej Śmierci. We Francji obserwowano zadziwiające „deszcze gwiazd spadających” – wydawało się, że gwiazdy zdecydowały się porzucić swe przyrodzone miejsca i postanowiły masowo spaść na Ziemię. Krążyły słuchy o tym, że jakaś wieśniaczka rozkroiła bochen chleba i zobaczyła wypływającą zeń krew…

W grudniu 1347 roku, w Watykanie nad papieskim pałacem widziano słup ognia, chociaż pożaru nie było. Dzwony w katedrze św. Marka w Wenecji zaczęły same dzwonić, bez jakiegokolwiek udziału człowieka.

Płytka wiedza średniowiecznego człowieka rysowała mu coraz to inne fantastyczne obrazy. Fra Michaele Piazza, sycylijski mnich zostawił po sobie dokładna kronikę wydarzeń w tych dziwnych latach i jak o autentycznym fakcie pisze on o wielkim czarnym psie, który wpadł do messyńskiego kościoła i mieczem – trzymanym w jednej z przednich łap – począł rąbać wystrój świątyni.

I nadeszła dżuma… Dniem i nocą wielu ludzi umiera na głównych ulicach miasta – pisał Giovanni Boccaccio w swym „Dekameronie” –  książce, która jest ucieczką od grozy Czarnego Moru. – Zejście ze świata innych, umarłych w swoich domach, nawet nie zauważonych przez sąsiadów do tego czasu, póki zgnilizna nie zaczęła rozkładać ich trupy. Jeżeli w domu umierał ktoś, to wkrótce cały rejon zamieniał się w cmentarz…


Purpurowa szarfa


Ludowa świadomość zaczęła personifikować to, co stało się udziałem ludzi.
Kiedy Czarny Mór zaczął już swój marsz po Europie, zaczęto mówić o tajemniczej Morowej Dziewicy (Lady Dżuma), która – oczywiście jak widmo – płynie w powietrzu – widzialna tylko dla niektórych śmiertelników. Niezmiennie pokazuje się ona tym, kto staje się jej ofiarą – i dni jego są policzone. Opowiadali także, że Morowa Dziewica chodzi po ulicach miast i wsi, i wybiera dom, który chciałaby odwiedzić, wsuwa pod jego drzwi lub wrzuca przez okno swoją jasnopurpurową szarfę.

W całej Europie była rozpowszechniona legenda o nieustraszonym chłopie. Pewnego dnia o zmierzchu, stojąc na progu swego domu położonego na samym skraju wioski ujrzał on kobietę, która szybko zbliżała się do niego. Ona nie szła, ale leciała nad ziemią, bo niczym innym nie można było objaśnić jej szybkiego ruchu. Wyglądała ona blado i chorobliwie, a na jej szyi widać było szkarłatną wstążkę, której koniec ściskała w ręku. Rolnik zrozumiał, że przed nim pojawiła się sama Morowa Dziewica. Rzucił się do domu i porwał topór. Kiedy Dziewica podeszła do drzwi i machnęła ręką, w której dzierżyła szarfę. Wtedy chłop przymrużył oczy i ciął ją toporem po ręce. Kiedy otworzył oczy, to nikogo nie ujrzał – wydawało mu się jednak, że u jego stóp coś czerwienieje, ale były to ostatnie promienie zachodzącego słońca…

Sam chłop wkrótce zachorował i umarł, ale innych domów w tej wsi Dżumowa Dziewica już nie tknęła.


Przestraszony pastor


Nawet kiedy epidemia zabrała tysiące istnień ludzkich i skończyła się, pamięć narodu zachowała mnóstwo legend o widmach, które się wtedy pojawiły i były tak czy inaczej związane z dżumą. W angielskim hrabstwie Hamsphire znajduje się wieś Verham Dean k./Andover przez którą przebiega droga zwana Choot Caseway. Wychodząc ze wsi droga wznosi się na pagórek. W księżycowe noce można zauważyć tam, jak na wzgórze to idzie drogą człowiek uginający się pod ciężarem ogromnego worka. Ale on nigdy nie dochodzi do szczytu wzgórza, bo ten człowiek – to widmo. Jego droga dłuży się już niejedno stulecie. Wiele, wiele lat temu był on pastorem w Verham Dean, a kiedy rozpoczęła się tam epidemia dżumy, to kazał on przenieść się chorym na to wzgórze, by odizolować ich od zdrowych mieszkańców. Obiecał chorym przynosić jedzenie i troszczyć się o nich. Ale strach okazał się silniejszym i kapłan wyszedłszy ze wsi z workiem prowiantu nie udał się na wzgórze. Słysząc jęki i płacze chorych, rzucił worek i zaczął uciekać. Legenda mówi, że za karę za swą małoduszność musi wlec swe brzemię na wzgórze już od wielu lat.

Rozprzestrzenianie się epidemii dżumy dymienicznej w Europie w latach 1347-1353


Brudne pieniądze


Na północy Anglii pokazuje się inne widmo, którego pojawienie się też jest kojarzone z dżumą. Sunstie Hall (???) (Linconshire???) to bogate miasto, ale kiedy nocą pójdzie się do sadu, który otacza duży dwór, to można zobaczyć na brzegu ruczaju człowieka, który coś myje w wodzie. Jest to pierwszy właściciel tego dworu – niejaki Robinson. Opowiadają o nim, że był on znanym londyńskim zawadiaką, birbantem i szaławiłą. Kiedy zaczęła się epidemia dżumy, wiele domów okazało się skażonymi i opuszczonymi, a pozostawione w nich dobra – nikomu nie potrzebne. I tak ów Robinson nie bał się plądrować takie domy i brać wszystko, co można było spieniężyć – klasyczny szaber. Zebrał on dostatecznie dużo pieniędzy by porzucić Londyn i postanowił wrócić do ojcowizny. Tak zatem kupił on Sunstie Hall, gdzie przeżył do końca swoich dni.

Ale po śmierci Robinsona czekała surowa kara – jeż przez kolejne stulecie usiłuje on umyć swe pieniądze, zdobyte niegodnym sposobem, ale do dziś dnia nie widać rezultatów jego trudów…


Widmo ostrzegające przed nieszczęściami...


Zwiastunka nieszczęścia


Następną historię o widmie, które niepokoi mieszkańców South Peterville w Kornwalii, odnotował w swej kronice pomocnik pastora John Rudalle w XVII wieku. Pisze on o tym, że jeden z parafian niejaki Mr. Bligh opowiedział mu iż jego dziecko przechodząc przez skwer przed domem każdego ranka widzi dziewczynkę, która jest jakby utkana z powietrza. Dziewczynka ta gestami przywołuje go do siebie.

Sam chłopiec twierdzi, że ta młoda lady to ich sąsiadka Dorothy Ginlet, która umarła kilka lat temu. Bywała ona często w domu Bligha, bawiła się z jego synem, i dlatego Bligh sądził, że po prostu chłopiec tęskni za swoją starszą przyjaciółką. Ale pewnego dnia onże sam zauważył sylwetkę dziewczynki stojącą na skraju skweru, która jednak szybko znikła.

Tak też Bligh zaprosił Rudalle’a i wczesnym rankiem wraz z synem udali się na spotkanie z widmem. Dbały o szczegóły Rudalle odnotował, że tego dnia był lekki przymrozek, a na trawie połyskiwał szron. Widmo pojawiło się naraz przed nimi wyłaniając się nieoczekiwanie z mgły. Bligh i Rudalle poznali Dorothy Ginlet, która nie patrzyła jednak na nich, ale na chłopca. Naraz usłyszeli jej głos, choć usta widma ani drgnęły:
- Wkrótce tysiące dusz porzucą tą ziemię.
I po tych słowach widmo znikło.

To było w 1665 roku, który stał się dla Anglii niefortunnym, bowiem wybuchła epidemia dżumy dymieniczej w Londynie, która pochłonęła 100.000 ofiar czyli około 20% ówczesnej populacji stolicy Wielkiej Brytanii.

Ducha Dorothy Ginlet widziano jeszcze niejednokrotnie na skwerze przed domem Blighów, ale nie rozmawiał on z ludźmi. Opowiadają, że nadal można zobaczyć tam widmo dziewczynki, które ucieka od dorosłych, ale przywołuje gestem dzieci. Może jeszcze raz to widmo ostrzeże świat o grożących mu nieszczęściach…


Niby nie wierzymy, ale…


…sprawa straszliwych epidemii, które miały miejsce w tzw. ciemnym tysiącleciu chorób w latach 700 – 1700 stanowi jedną z najciekawszych zagadek historii. Temu ciekawemu zagadnieniu poświecił jedną ze swych książek dr Miloš Jesenský. W pracy „Atomowe wojny bogów” twierdzi on, że te straszne epidemie i pandemie Czarnego Moru (dżumy dymieniczej – Yersinia pestis i innych „morów” – w tym słynnej grypy „hiszpanki” N1H1 – zostały spowodowane przez… orbitujące wokół Ziemi czy znajdujące się na Ziemi kontenery z bronią B pozostała po atomowych wojnach bogów-astronautów. Zainteresowanych odsyłam do jego pracy na stronie - http://hyboriana.blogspot.com/2012/07/bogowie-atomowych-wojen-1.html i dalsze.

Jeżeli idzie o opisy Czarnego Moru, to najbardziej szokującym, poza opisem w „Dżumie” Alberta Camusa, jest jedno z opowiadań Gustawa Morcinka o Morowej Dziewicy ze zbioru „Przedziwne śląskie powiarki” (1961), w którym w sposób dość wstrząsający i działający na wyobraźnię opisuje on epidemię dżumy w Cieszynie najprawdopodobniej w 1585 roku, w czasie której zmarło 3000 osób, czyli 1/3 populacji tego miasta.

W artykule wzmiankuje się o tym, że epi- i pandemie Czarnego Moru (i innych śmiertelnych chorób) wywoływały komety czy deszcze meteorów. Tak było ZAWSZE i wcale nie jest to jakiś zabobon. Komety mogą być nie tyle wylęgarnią życia, ale jego medium – roznosicielami po układach planetarnych.

Astronomowie twierdzą, że nie mamy pozaukładowych meteoroidów czy komet. Nie zgadzam się z tym, bowiem od czasu do czasu przylatuje do nas jakaś kometa o nietypowym, pokręconym składzie chemicznym – jak np. kometa C/1996 B2 Hayakutake.

W składzie chemicznym Komety Hyakutake – podaje Wikipedia - wykryto obecność etanu (C2H6) i metanu (CH4). Analizy zawartości związków chemicznych w komie dały podstawy do przypuszczeń, że jądro komety ukształtowało się w chmurze międzygwiazdowej w temperaturze ok. 20 K. Ilość deuteru w lodzie wodnym komety była zdecydowanie większa niż notuje się w wodach ziemskich oceanów. Stąd przypuszczenie, iż nie można upatrywać w kometach, które uderzały w naszą planetę, jedynego źródła pochodzenia wody na Ziemi.


...i kometa C/1996 B2 Hayakutake, która mogła być przybyszem z innego układu gwiezdnego... (Źródło - "Wiedza i Życie" nr 2/1997)


Co więcej, czego nie podała już Wikipedia, którą tu zacytowałem – kometa ta zawierała 1000 razy więcej rodników cyjanowych (CN-) i cyjanowodoru (HCN) niż „normalne” komety, stąd jej zielony kolor. Pisze o tym Jarosław Włodarczyk na łamach „Wiedza i Życie” nr 2/1997:

W programie obserwacji uczestniczyło kilka dużych radioteleskopów z całego świata. Uzyskane rezultaty sugerują, że kometa Hyakutake zawiera materię, która zalega w przestrzeni międzygwiazdowej, daleko poza granicami Układu Słonecznego. Odkryto bowiem, że w materii kometarnej występuje izocjanowodór (HNC), i to w takiej samej proporcji do cjanowodoru (HCN), jak się to obserwuje w obłokach gazu i pyłu międzygwiazdowego. Wspiera to hipotezę, że gazy występujące w przestrzeni międzygwiazdowej są składnikiem jąder komet, trafiwszy tam w postaci lodu wmrożonego w gwiezdny pył.

Odkrycie to nie musi, oczywiście, świadczyć o tym, że kometa Hyakutake przybyła do nas z głębin naszej Galaktyki. Może jednak wskazywać na to, że część materii tworzącej obłok, z którego 4,5 mld lat temu uformowało się Słońce, nie uległa przeobrażeniu, zachowując swój pierwotny skład chemiczny. Innymi słowy, to komety dostarczyły na Ziemię wodór, węgiel, azot i tlen - pierwiastki, z których dziś zbudowane są żywe organizmy - w związkach chemicznych tworzących się w przestrzeni kosmicznej niemal od początków istnienia Wszechświata.

Po co ten asekurantyzm? Tak po prostu być mogło i Kometa Hayakutake po prostu przybyła do nas z głębin Galaktyki. No tak – ale w środowisku astronomów istnieje paradygmat głoszący m.in., że wszystkie komety obserwowane w ciągu stuleci były i są tylko i wyłącznie kometami układowymi i nie ma mowy o tym, że mogą pochodzić z innych układów gwiezdnych, podobnie zresztą rzecz się ma z meteorytami pozaukładowymi. Wszelkie odstępstwa od niego są traktowane jako naukowa herezja! A co z tego wynika? – coś niezmiernie oczywistego, a mianowicie: skoro komety są siewnikami życia przemieszczające się pomiędzy układami gwiezdnymi, to Kosmos kipi życiem, które rozwija się wszędzie tam, gdzie tylko znajdzie warunki dogodne do swego rozwoju i to w całej Galaktyce.  

A to już nie jest nawet prawo dialektyki, to jest prawo fizyki!

To, że jeszcze nie znaleziono (czyżby??? – a Meteoryt Grenlandzki, którego sprawę opisał m.in. Kazimierz Bzowski) meteorytów pozaukładowych, to wcale nie świadczy o tym, ze ich nie ma. I idę o zakład, że takowych wiele spadło na Ziemię w minionych epokach geologicznych, kiedy Układ Słoneczny mógł znajdować się blisko innych układów gwiezdnych, które przemieszczały się w przestrzeni obok niego. Kiedyś na łamach „Meteorytu” rzuciłem pomysł, by właśnie takich poszukać chociażby w hałdach górniczych na Górnym Śląsku, gdzie wśród kamieni znalazłby się niejeden meteoryt. Ale jak to u nas – odzewu nie było. Może jednak po tej publikacji ktoś zajmie się tym na serio? Myślę, że warto, bo meteoryty obok wartości naukowej i kolekcjonerskiej mają niemała wartość materialną…

A zatem za łopaty i szukajmy meteorytów w ziemi!

Źródło – „Tajny XX wieka” nr 23/2012, ss.36-37
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©