W Europie chodziły legendy o Morowej Dziewicy, która płynie w powietrzu widzialna jedynie dla nielicznych ludzi...
Emilia Gałagan
Ostatnia wielka epidemia dżumy,
znana także jako mandżurska epidemia, miała miejsce na północnym-zachodzie Chin
w latach 1910-1911. Jej ofiarą padło ponad 60.000 osób, zaś według innych
danych aż 100.000.
Człowiek Średniowiecza był
bezbronnym przed wielka ilością śmiertelnie groźnych chorób. Ludzie nie mieli
zielonego pojęcia, jak rozprzestrzeniają się infekcje, nie wiedzieli niczego o
mikroorganizmach. Za to była szeroko rozpowszechniona wiara w dopusty boskie.
Chorobę uznawano za karę Bożą, a także rezultat mieszania się w życie człowieka
nadprzyrodzonych sił. Epidemia dżumy w XIV wieku kosztowała Europę życie 1/3
jej mieszkańców i nie mogła nie zrodzić w ciemnych umysłach ludzkich legend,
które objaśniały przyczyny straszliwej choroby.
Zwiastuny
nieszczęścia
Wśród ludzi krążyło wiele głupich
opowieści o znakach zwiastujących pojawienie się Czarnej Śmierci. We Francji
obserwowano zadziwiające „deszcze gwiazd spadających” – wydawało się, że
gwiazdy zdecydowały się porzucić swe przyrodzone miejsca i postanowiły masowo
spaść na Ziemię. Krążyły słuchy o tym, że jakaś wieśniaczka rozkroiła bochen
chleba i zobaczyła wypływającą zeń krew…
W grudniu 1347 roku, w
Watykanie nad papieskim pałacem widziano słup ognia, chociaż pożaru nie było.
Dzwony w katedrze św. Marka w Wenecji zaczęły same dzwonić, bez jakiegokolwiek
udziału człowieka.
Płytka wiedza średniowiecznego
człowieka rysowała mu coraz to inne fantastyczne obrazy. Fra Michaele Piazza, sycylijski mnich
zostawił po sobie dokładna kronikę wydarzeń w tych dziwnych latach i jak o
autentycznym fakcie pisze on o wielkim czarnym psie, który wpadł do
messyńskiego kościoła i mieczem – trzymanym w jednej z przednich łap – począł
rąbać wystrój świątyni.
I nadeszła dżuma… Dniem i nocą wielu ludzi umiera na głównych
ulicach miasta – pisał Giovanni
Boccaccio w swym „Dekameronie” –
książce, która jest ucieczką od grozy Czarnego Moru. – Zejście ze świata innych, umarłych w swoich
domach, nawet nie zauważonych przez sąsiadów do tego czasu, póki zgnilizna nie
zaczęła rozkładać ich trupy. Jeżeli w domu umierał ktoś, to wkrótce cały rejon
zamieniał się w cmentarz…
Purpurowa
szarfa
Ludowa świadomość zaczęła
personifikować to, co stało się udziałem ludzi.
Kiedy Czarny Mór zaczął już
swój marsz po Europie, zaczęto mówić o tajemniczej Morowej Dziewicy (Lady
Dżuma), która – oczywiście jak widmo – płynie w powietrzu – widzialna tylko dla
niektórych śmiertelników. Niezmiennie pokazuje się ona tym, kto staje się jej
ofiarą – i dni jego są policzone. Opowiadali także, że Morowa Dziewica chodzi
po ulicach miast i wsi, i wybiera dom, który chciałaby odwiedzić, wsuwa pod
jego drzwi lub wrzuca przez okno swoją jasnopurpurową szarfę.
W całej Europie była
rozpowszechniona legenda o nieustraszonym chłopie. Pewnego dnia o zmierzchu,
stojąc na progu swego domu położonego na samym skraju wioski ujrzał on kobietę,
która szybko zbliżała się do niego. Ona nie szła, ale leciała nad ziemią, bo
niczym innym nie można było objaśnić jej szybkiego ruchu. Wyglądała ona blado i
chorobliwie, a na jej szyi widać było szkarłatną wstążkę, której koniec
ściskała w ręku. Rolnik zrozumiał, że przed nim pojawiła się sama Morowa Dziewica.
Rzucił się do domu i porwał topór. Kiedy Dziewica podeszła do drzwi i machnęła
ręką, w której dzierżyła szarfę. Wtedy chłop przymrużył oczy i ciął ją toporem
po ręce. Kiedy otworzył oczy, to nikogo nie ujrzał – wydawało mu się jednak, że
u jego stóp coś czerwienieje, ale były to ostatnie promienie zachodzącego
słońca…
Sam chłop wkrótce zachorował i
umarł, ale innych domów w tej wsi Dżumowa Dziewica już nie tknęła.
Przestraszony
pastor
Nawet kiedy epidemia zabrała
tysiące istnień ludzkich i skończyła się, pamięć narodu zachowała mnóstwo
legend o widmach, które się wtedy pojawiły i były tak czy inaczej związane z
dżumą. W angielskim hrabstwie Hamsphire znajduje się wieś Verham Dean
k./Andover przez którą przebiega droga zwana Choot Caseway. Wychodząc ze wsi
droga wznosi się na pagórek. W księżycowe noce można zauważyć tam, jak na
wzgórze to idzie drogą człowiek uginający się pod ciężarem ogromnego worka. Ale
on nigdy nie dochodzi do szczytu wzgórza, bo ten człowiek – to widmo. Jego
droga dłuży się już niejedno stulecie. Wiele, wiele lat temu był on pastorem w
Verham Dean, a kiedy rozpoczęła się tam epidemia dżumy, to kazał on przenieść
się chorym na to wzgórze, by odizolować ich od zdrowych mieszkańców. Obiecał
chorym przynosić jedzenie i troszczyć się o nich. Ale strach okazał się
silniejszym i kapłan wyszedłszy ze wsi z workiem prowiantu nie udał się na
wzgórze. Słysząc jęki i płacze chorych, rzucił worek i zaczął uciekać. Legenda
mówi, że za karę za swą małoduszność musi wlec swe brzemię na wzgórze już od
wielu lat.
Brudne
pieniądze
Na północy Anglii pokazuje się
inne widmo, którego pojawienie się też jest kojarzone z dżumą. Sunstie Hall
(???) (Linconshire???) to bogate miasto, ale kiedy nocą pójdzie się do sadu,
który otacza duży dwór, to można zobaczyć na brzegu ruczaju człowieka, który coś
myje w wodzie. Jest to pierwszy właściciel tego dworu – niejaki Robinson. Opowiadają o nim, że był on
znanym londyńskim zawadiaką, birbantem i szaławiłą. Kiedy zaczęła się epidemia
dżumy, wiele domów okazało się skażonymi i opuszczonymi, a pozostawione w nich
dobra – nikomu nie potrzebne. I tak ów Robinson nie bał się plądrować takie
domy i brać wszystko, co można było spieniężyć – klasyczny szaber. Zebrał on
dostatecznie dużo pieniędzy by porzucić Londyn i postanowił wrócić do
ojcowizny. Tak zatem kupił on Sunstie Hall, gdzie przeżył do końca swoich dni.
Ale po śmierci Robinsona
czekała surowa kara – jeż przez kolejne stulecie usiłuje on umyć swe pieniądze,
zdobyte niegodnym sposobem, ale do dziś dnia nie widać rezultatów jego trudów…
Zwiastunka
nieszczęścia
Następną historię o widmie,
które niepokoi mieszkańców South Peterville w Kornwalii, odnotował w swej
kronice pomocnik pastora John Rudalle
w XVII wieku. Pisze on o tym, że jeden z parafian niejaki Mr. Bligh opowiedział mu iż jego dziecko
przechodząc przez skwer przed domem każdego ranka widzi dziewczynkę, która jest
jakby utkana z powietrza. Dziewczynka ta gestami przywołuje go do siebie.
Sam chłopiec twierdzi, że ta
młoda lady to ich sąsiadka Dorothy
Ginlet, która umarła kilka lat temu. Bywała ona często w domu Bligha,
bawiła się z jego synem, i dlatego Bligh sądził, że po prostu chłopiec tęskni
za swoją starszą przyjaciółką. Ale pewnego dnia onże sam zauważył sylwetkę
dziewczynki stojącą na skraju skweru, która jednak szybko znikła.
Tak też Bligh zaprosił Rudalle’a
i wczesnym rankiem wraz z synem udali się na spotkanie z widmem. Dbały o
szczegóły Rudalle odnotował, że tego dnia był lekki przymrozek, a na trawie
połyskiwał szron. Widmo pojawiło się naraz przed nimi wyłaniając się
nieoczekiwanie z mgły. Bligh i Rudalle poznali Dorothy Ginlet, która nie
patrzyła jednak na nich, ale na chłopca. Naraz usłyszeli jej głos, choć usta
widma ani drgnęły:
- Wkrótce tysiące dusz porzucą
tą ziemię.
I po tych słowach widmo znikło.
To było w 1665 roku, który stał
się dla Anglii niefortunnym, bowiem wybuchła epidemia dżumy dymieniczej w
Londynie, która pochłonęła 100.000 ofiar czyli około 20% ówczesnej populacji
stolicy Wielkiej Brytanii.
Ducha Dorothy Ginlet widziano
jeszcze niejednokrotnie na skwerze przed domem Blighów, ale nie rozmawiał on z
ludźmi. Opowiadają, że nadal można zobaczyć tam widmo dziewczynki, które ucieka
od dorosłych, ale przywołuje gestem dzieci. Może jeszcze raz to widmo ostrzeże świat
o grożących mu nieszczęściach…
Niby
nie wierzymy, ale…
…sprawa straszliwych epidemii, które
miały miejsce w tzw. ciemnym tysiącleciu chorób w latach 700 – 1700 stanowi
jedną z najciekawszych zagadek historii. Temu ciekawemu zagadnieniu poświecił
jedną ze swych książek dr Miloš Jesenský. W pracy „Atomowe wojny bogów”
twierdzi on, że te straszne epidemie i pandemie Czarnego Moru (dżumy dymieniczej
– Yersinia pestis i innych „morów” –
w tym słynnej grypy „hiszpanki” N1H1 – zostały spowodowane przez… orbitujące wokół
Ziemi czy znajdujące się na Ziemi kontenery z bronią B pozostała po atomowych
wojnach bogów-astronautów. Zainteresowanych odsyłam do jego pracy na stronie - http://hyboriana.blogspot.com/2012/07/bogowie-atomowych-wojen-1.html
i dalsze.
Jeżeli idzie o opisy Czarnego Moru, to
najbardziej szokującym, poza opisem w „Dżumie” Alberta Camusa, jest jedno z opowiadań Gustawa Morcinka o Morowej Dziewicy ze zbioru „Przedziwne śląskie powiarki”
(1961), w którym w sposób dość wstrząsający i działający na wyobraźnię opisuje
on epidemię dżumy w Cieszynie najprawdopodobniej w 1585 roku, w czasie której
zmarło 3000 osób, czyli 1/3 populacji tego miasta.
W artykule wzmiankuje się o tym, że epi-
i pandemie Czarnego Moru (i innych śmiertelnych chorób) wywoływały komety czy
deszcze meteorów. Tak było ZAWSZE i wcale nie jest to jakiś zabobon. Komety mogą
być nie tyle wylęgarnią życia, ale jego medium – roznosicielami po układach
planetarnych.
Astronomowie twierdzą, że nie mamy
pozaukładowych meteoroidów czy komet. Nie zgadzam się z tym, bowiem od czasu do
czasu przylatuje do nas jakaś kometa o nietypowym, pokręconym składzie
chemicznym – jak np. kometa C/1996 B2 Hayakutake.
W
składzie chemicznym Komety Hyakutake – podaje Wikipedia - wykryto obecność etanu (C2H6)
i metanu (CH4). Analizy zawartości związków chemicznych w komie dały
podstawy do przypuszczeń, że jądro komety ukształtowało się w chmurze
międzygwiazdowej w temperaturze ok. 20 K. Ilość deuteru w lodzie wodnym komety
była zdecydowanie większa niż notuje się w wodach ziemskich oceanów. Stąd
przypuszczenie, iż nie można upatrywać w kometach, które uderzały w naszą
planetę, jedynego źródła pochodzenia wody na Ziemi.
...i kometa C/1996 B2 Hayakutake, która mogła być przybyszem z innego układu gwiezdnego... (Źródło - "Wiedza i Życie" nr 2/1997)
Co więcej, czego nie podała już Wikipedia,
którą tu zacytowałem – kometa ta zawierała 1000 razy więcej rodników cyjanowych
(CN-) i cyjanowodoru (HCN) niż „normalne” komety, stąd jej zielony kolor. Pisze
o tym Jarosław Włodarczyk na łamach „Wiedza i Życie” nr 2/1997:
W
programie obserwacji uczestniczyło kilka dużych radioteleskopów z całego
świata. Uzyskane rezultaty sugerują, że kometa Hyakutake zawiera materię, która
zalega w przestrzeni międzygwiazdowej, daleko poza granicami Układu
Słonecznego. Odkryto bowiem, że w materii kometarnej występuje izocjanowodór
(HNC), i to w takiej samej proporcji do cjanowodoru (HCN), jak się to obserwuje
w obłokach gazu i pyłu międzygwiazdowego. Wspiera to hipotezę, że gazy
występujące w przestrzeni międzygwiazdowej są składnikiem jąder komet,
trafiwszy tam w postaci lodu wmrożonego w gwiezdny pył.
Odkrycie
to nie musi, oczywiście, świadczyć o tym, że kometa Hyakutake przybyła do nas z
głębin naszej Galaktyki. Może jednak wskazywać na to, że część materii
tworzącej obłok, z którego 4,5 mld lat temu uformowało się Słońce, nie uległa
przeobrażeniu, zachowując swój pierwotny skład chemiczny. Innymi słowy, to
komety dostarczyły na Ziemię wodór, węgiel, azot i tlen - pierwiastki, z
których dziś zbudowane są żywe organizmy - w związkach chemicznych tworzących
się w przestrzeni kosmicznej niemal od początków istnienia Wszechświata.
Po co ten asekurantyzm? Tak po prostu
być mogło i Kometa Hayakutake po prostu przybyła do nas z głębin Galaktyki. No tak
– ale w środowisku astronomów istnieje paradygmat głoszący m.in., że wszystkie
komety obserwowane w ciągu stuleci były i są tylko i wyłącznie kometami
układowymi i nie ma mowy o tym, że mogą pochodzić z innych układów gwiezdnych, podobnie
zresztą rzecz się ma z meteorytami pozaukładowymi. Wszelkie odstępstwa od niego
są traktowane jako naukowa herezja! A co z tego wynika? – coś niezmiernie oczywistego,
a mianowicie: skoro komety są siewnikami życia przemieszczające się pomiędzy
układami gwiezdnymi, to Kosmos kipi życiem, które rozwija się wszędzie tam,
gdzie tylko znajdzie warunki dogodne do swego rozwoju i to w całej Galaktyce.
A to już nie jest nawet prawo
dialektyki, to jest prawo fizyki!
To, że jeszcze nie znaleziono (czyżby???
– a Meteoryt Grenlandzki, którego sprawę opisał m.in. Kazimierz Bzowski) meteorytów
pozaukładowych, to wcale nie świadczy o tym, ze ich nie ma. I idę o zakład, że
takowych wiele spadło na Ziemię w minionych epokach geologicznych, kiedy Układ
Słoneczny mógł znajdować się blisko innych układów gwiezdnych, które
przemieszczały się w przestrzeni obok niego. Kiedyś na łamach „Meteorytu”
rzuciłem pomysł, by właśnie takich poszukać chociażby w hałdach górniczych na
Górnym Śląsku, gdzie wśród kamieni znalazłby się niejeden meteoryt. Ale jak to
u nas – odzewu nie było. Może jednak po tej publikacji ktoś zajmie się tym na
serio? Myślę, że warto, bo meteoryty obok wartości naukowej i kolekcjonerskiej mają
niemała wartość materialną…
A zatem za łopaty i szukajmy meteorytów
w ziemi!
Źródło
– „Tajny XX wieka” nr 23/2012, ss.36-37
Przekład
z j. rosyjskiego –
Robert
K. Leśniakiewicz ©