Borys Szarow
Dnia 11.VIII.1979 roku w
rejonie Dnieprodzierżyńska w powietrzu zderzyły się dwa samoloty Tu-134A.
Na ich pokładach znajdowało się 178 ludzi (w tym drużyna piłkarska
„Pachtakor”). Zginęli wszyscy…
Ci, którzy dopuszczają
istnienie widm – choćby teoretycznie – uważają je za dusze zmarłych ludzi. Ludzi, którzy nie umarli śmiercią naturalną i
którzy nie zaznali spokoju. Od takich można tylko oczekiwać, że postraszą
tylko przypadkowego przechodnia, czy to jeszcze się inaczej zabawią – a to
wrzucą grzybiarza w błoto, a to
samolotowi wskażą fałszywy pas do lądowania. Ale okazuje się, że nie
wszystkie widma chcą szkodzić ludziom.
Na
krok od katastrofy
Aktualnie komisja Narodowego
Urzędu Lotnictwa Tajlandii bada incydent w czasie jednego z rejsów Tajlandzkich
Międzynarodowych Linii Lotniczych (Thai
Airways International). W dniu 8 września (2013 roku) Airbus A330-300 numer
boczny HS-TEF, lecący regularnym lotem THA679 z chińskiego Guanzhou (CAN)
zaliczył twarde lądowanie na lotnisku w Bangkoku (BKK). W czasie lądowania
złamało się przednie podwozie i samolot uderzył dziobem w pas. Na pokładzie
znajdowało się 287 pasażerów i 14 załogantów.
Często zdarza się, że takie
awarie kończą się bardzo poważnymi następstwami. Współczesne pasażerskie
stratolinery – bez względu na moc silników – to maszyny delikatne. Lądowania
nosem na pasie niejednokrotnie powodowały pożary i całkowitego zniszczenia
samolotu. Ilość ofiar w czasie takiej katastrofy może sięgnąć i 100%.
Ale tym razem wszystko poszło
inaczej. Załoga jak tylko mogła złagodziła lądowanie, mimo tego od ostrego
hamowania podwozie się zapaliło. Na widok snopa iskier pasażerowie wpadli w
panikę. Samolot jeszcze nie stanął, jak ludzie zerwali się z miejsc. Powstała
kotłowanina w przejściach. Na wezwania stewardess i personelu nikt nie zwracał
uwagi. W rezultacie tego kilkoro pasażerów odniosło obrażenia.
I naraz, ku zdumieniu załogi
panika sama się skończyła równie szybko, jak się zaczęła. Ludzie biegnący do
awaryjnych włazów po głowach innych usiedli z powrotem na fotele i zaczęli
spokojnie czekać. Dla pracowników tej linii lotniczej takie zachowanie było
zagadką. Oni unisono zeznali, że utracili kontrolę nad sytuacją.
Tajemnicza
stewardessa
A oto pasażerowie zeznający
przed komisja stwierdzali coś odwrotnego, chwaląc sobie załogę! Jak tylko w
kabinie pasażerskiej rozległo się złowrogie słowo „pożar” i ludzie rzucili się,
gdzie oczy poniosą, naraz pojawiła się stewardessa w tajskim stroju narodowym. Ona
bardzo spokojnie zwróciła się do tłuszczy i natychmiast przywróciła porządek.
Naoczni świadkowie wspominają, że pierwsze dźwięki jej głosu myśli o pożarze
się gdzieś ulotniły.
Oczywiście, postanowiono tą że
stewardessę wyróżnić i tu zdarzyła się rzecz przeciekawa – żaden z pasażerów
nie zapamiętał imienia tej kobiety, chociaż widziało ją wielu pasażerów w
różnych kabinach. Ale tylko w czasie paniki, a nie w czasie normalnego lotu i
po ewakuacji…
W czasie śledztwa nie przyznała
się do tego żadna ze stewardess obsługujących rejs. Podobnie żaden z pasażerów
nie rozpoznał jej w czasie konfrontacji. Na dodatek żadna z kamer
obserwacyjnych ochrony portu lotniczego (a także ratowników i strażaków) nie zarejestrowała
stewardessy w stroju narodowym – cała załoga była odziana w mundury kompanii
lotniczej…
Oficjalne poszukiwania zabrnęły
w ślepy zaułek, a wtedy do rzeczy wzięli się znawcy nieznanego. Oni uważają, że
tajemnicza kobieta to duch stewardessy, która zginęła dnia 11.XII.1998 roku w
katastrofie lotniczej samolotu Airbus A310-200 nr boczny HS-TIA, z lotu
THA261, tejże samej kompanii lotniczej, w locie z Bangkoku. Ten samolot spadł
na ryżowe pole w czasie podejścia do lądowania na lotnisko w Surat Thani (URT).
W tym czasie na pokładzie tego Airbusa
A310-200 znajdowało się 146 osób i nie udało się wypuścić podwozia.
Naraz maszyna pochyliła się i zaryła dziobem w ziemi. Natychmiast powstał pożar
i samolot został rozerwany. Uratowało się 3 członków załogi i 42 pasażerów.
Ofiar mogłoby być mniej, ale pasażerowie spanikowali i wielu zginęło w jej
skutek. Wedle oświadczeniu kilku świadków, jedna ze stewardess wyciągnęła z
ognia sześcioro ludzi, wróciła po następnego, ale już nie powróciła z płonącego
wraka samolotu…
Start
na słowo honoru
W niedzielę, dnia 22.VII.1973
roku, u wybrzeży Tahiti miała miejsce katastrofa samolotu Boeing 707-321B nr boczny
N417PA, lecącego z Auckland (AKL) i Papeete (PPT) do Los Angeles (LAX). Na
pokładzie samolotu kompanii Pan American znajdowało się 79 pasażerów i
załogantów.
Dowódca załogi kpt. Robert Evarts stwierdził, że jedno ze
szkieł okna kokpitu miało szczeliny. Zgodnie z instrukcją powiadomił o tym
centralę firmy w Nowym Jorku, i wkrótce otrzymał odpowiedź, z której wynikało,
że może on albo przerwać albo kontynuować lot wedle własnego uznania.
Ponadto w tej odpowiedzi mówiło
się, że przy podejmowaniu decyzji centrum polega na doświadczeniu kapitana i I
pilota Lyle’a Heavensa. Evarts miał
59 lat i kiedyś służył jako lotnik w USAF, podobnie jak Heavens i nie ustępował
on doświadczeniem kapitanowi. Evarts zdecydował się lecieć dalej.
Potem świadkowie wspominali, że
stratoliner oderwał się od pasa ciężko i leciał niżej, niż samoloty tego typu.
Po dwóch minutach dyspeczer lotniska usłyszał w eterze jakiś silny trzask, a
kiedy spojrzał w kierunku morza, to zobaczył na wodzie pomarańczowe plamki. To
był Boeing,
który po starcie wzniósł się na wysokość 100 m, a potem nieoczekiwanie runął do
wody.
Pułapka
na Boeinga
O godzinie 22:13 TAHT na
miejscu katastrofy znalazły się kutry i łodzie z ekipami ratowniczymi. One
podniosły z wody 10 zwłok ludzkich i ku ich wielkiemu zdziwieniu jednego ciężko
rannego pasażera. Samolot zatonął na głębinie 700 m, tak że nie udało się
wydobyć „czarnych skrzynek”. Nie było ani wybuchu, ani pożaru na pokładzie
samolotu do jego upadku w wodę. Meteorolodzy wykluczyli jakieś nagłe i silne
podmuchy wiatru w czasie startu. Podstawową wersją przyczyn katastrofy stała
się pęknięta szyba kokpicie maszyny.
I tutaj się okazało, że
dyspozytor firmy w Nowym Jorku wysłał do Papeete polecenie przerwania lotu.
Wielbiciele mistyki przy tej
okazji wspominali jeszcze kilka dziwnych katastrof samolotów amerykańskich w
Polinezji, Indonezji i na Filipinach. W każdym przypadku załoga otrzymywała
niewłaściwe dane do lądowania, albo w tajemniczy sposób popełniała omyłki w
ocenie odległości do jakiejś góry w czasie startu.
Prawdę powiedziawszy, to
Amerykanie w czasie wojny z Japończykami na Pacyfiku nieraz posługiwali się
swego rodzaju pułapkami radiowymi, powodując błędy w ocenie sytuacji u swych
przeciwników. Ci ostatni lądowali na wrogich lotniskach, tracili swe
lotniskowce, atakowali fałszywe cele, itd. itp. Także w tym przypadku ktoś
zagnał Boeinga w pułapkę oszukując amerykańskich lotników.
Ale najbardziej interesujące są
zeznania jedynego pasażera, który to przeżył. Neill Campbell opowiedział, że czekając na start drzemał w fotelu.
Obudził się od nacisku na bok, kiedy samolot nabierał wysokości. Sąsiad –
niemłody mężczyzna o azjatyckiej urodzie – rzekł do niego: „To koniec
Jankesie”. W tej samej chwili Campbell poczuł, że samolot spada, więc przybrał
„awaryjną” pozycję, co go uratowało.
Ale najciekawsze jest to, że na
fotel obok szczęśliwca nie był wykupiony bilet i był on wolny. A zatem nie mógł
on mieć sąsiada. Kiedy śledczy powiedzieli mu o tym, Campbell obawiając się, że
wyląduje w psychiatryku zwyczajnie odwołał zeznanie i zaczął opowiadać, że po
prostu poczuł, że samolot traci wysokość i przyjął taką pozycję jak do
awaryjnego lądowania, a jaką pokazała mu stewardessa przed startem.
Przekleństwo
lotu 401
Dnia 10.XII.1972 roku, samolot Lockheed
L-1011 Tristar nr boczny N310EA, lot EA401, kompanii lotniczej Eastern
Air Lines podchodził do lądowania na lotnisko w Miami (MIA). Na pokładzie
znajdowało się 176 ludzi. Wszystko szło dobrze, póki kapitan nie zdecydował się
wypuścić podwozia – lampka indykatora nie zapaliła się. Załoga zameldowała o
tym dyspeczerowi lotniska i na jego polecenie miała przerwać podchodzenie do
lądowania i wyjść na 660 m w strefie oczekiwania.
Wiadomo było, że z układami
elektrycznymi tych samolotów zdarzały się wcześniejsze problemy, dlatego
kapitan postanowił wymontować lampkę i zobaczyć, czy nie jest spalona. Miał
rację – podwozie było wypuszczone normalnie. Niestety, w czasie szamotaniny z
indykatorem kapitan omyłkowo wyłączył autopilota, samolot zaczął powoli tracić
wysokość i tego nikt nie zauważył…
W ostatniej chwili kopilot
zdążył krzyknąć, że samolot znajduje się poniżej zadanej wysokości, ale
podnieść go już nie byli w stanie. Maszyna z pełną prędkością werżnęła się w
bagna Everglades N.P. o godzinie 23:42 AST. Zginęło 99 osób (Wikipedia podaje
101 osób), w tej liczbie I pilot Bob
Lofta i inżynier pokładowy Don Repo.
Kompania lotnicza postanowiła
powetować sobie choć częściowo straty i w jakiś sposób otrzymała zezwolenie na
zabranie nadających się do użytku części na części zamienne. Zostały one wmontowane do maszyny tego samego
typu i wtedy zaczęły się problemy. Widma Repo i Lofty zaczęli pojawiać się
członkom załogi swojej byłej kompanii w najbardziej nieoczekiwanych momentach,
uprzedzając ich już to o pożarze silnika, który potem wybuchł, już to
przestrzegając przed p[problemami ze sterem wysokości.
Innym razem włączali się do
wewnętrznej sieci łączności załogi. Pewnego razu Repo tak przestraszył
inżyniera pokładowego, że ten przestał latać. Widmo ni stąd ni zowąd powiedział
swemu koledze, że już zrobił za niego przygotowania przedstartowe. (!!!)
Innym razem Lofta przed startem
zaszokował całą załogę prośbą o sprawdzenie panelu sterowania i wymienić
wadliwy wskaźnik. Z lotu zrezygnowała cała załoga…
Oczywistą rzeczą jest, że
urządzenia „czarnych skrzynek” nie odnotowywały takich incydentów, ale w samej
kompanii widma tych lotników są oficjalną legendą. Natomiast szefostwo firmy
oświadczyło w swoim czasie, że wycofano z eksploatacji wszystkie „przeklęte”
części. Rzecz jasna, że po 40 latach już żadna z tych części nie pozostała, ale
historia przekazywana z ust do ust krąży po dziś dzień…
Moje
3 grosze
Przekładając ten artykuł zastanowiłem
się nad tragedią jaka miała miejsce na lotnisku Siewiernyj pod Smoleńskiem, w
dniu 10.IV.2010 roku, w której zginęło 96 osób wraz z ówczesnym prezydentem RP Lechem Kaczyńskim i prezydentem RP na
wychodźstwie Ryszardem Kaczorowskim.
I choć jestem racjonalistą i materialistą dialektycznym, to dopuszczam
możliwość istnienia ciał energetycznych osób zmarłych manifestujących się
ludziom o wyostrzonych zmysłach i niektórym zwierzętom. Bo świadectw na to jest
dosyć.
Dlatego też zastanowiłem się właśnie nad
tą katastrofą, bo jest w niej coś bardzo dziwnego, coś – rzekłbym - mistycznego.
Oto samolot Tu-154M o bocznym numerze 101 rozbija się pomimo tego, że
polscy piloci doskonale wiedzą o tym, że samolot zszedł z prawidłowej ścieżki
podejścia do pasa. Ostrzega ich o tym cała pokładowa automatyka. Ostrzega ich
wieża i załoga samolotu, który siadał tam wcześniej. A mimo tego decydują się
na manewr lądowania na lotnisku nieprzystosowanym do przyjmowania takich
maszyn, w warunkach pogodowych tez urągających wszelkim przepisom
bezpieczeństwa…
Ktoś powie – błąd pilotów i będzie miał
rację. Ktoś powie – nacisk psychiczny na pilotów – i też będzie miał rację. A
może to była jakaś przyczyna nie z tego świata? Może to dusze Katyńczyków już
miały dosyć ciągłego wywoływania ich z zaświatów i uczestnictwa w politycznych
i partyjnych rozgrywkach? Wszak ci ludzie zmarli straszną śmiercią, zapomniani
przez Boga i ludzi, bez mogiły i krzyża, wskutek ohydnej zdrady. A teraz pamięć
o Nich stała się przedmiotem obrzydliwych przetargów politycznych i
partyjniackiej hucpy. Czy nie mogli Oni mieć już tego po prostu dosyć i Ich
niechęć wyładowała się właśnie na tych, którzy lecieli zakłócać Ich spokój? Wszak nie bez kozery w wielu kulturach świata
mówi się o tym, by nie zakłócać spokoju zmarłych, bo to sprowadza tylko
nieszczęścia. Może dlatego właśnie nasz kraj jest tak nieszczęśliwy? Tak też stać się mogło owego fatalnego dnia 10.IV.2010
roku o godzinie 08:41.06 CEST, w Smoleńsku.
Źródło
– „Tajny XX wieka” nr 46/2013, ss. 36-37
Przekład i opracowanie – Robert K. Leśniakiewicz ©