Powered By Blogger

niedziela, 8 lipca 2012

BAM: Legendy "budowy stulecia" (2)

 Budowniczowie BAM
Słynny Czertowyj Most na BAM
SPACER



Niebieski kolor to zwiastun północnej wiosny. Niebieski śnieg, niebieskie powietrze, niebieskie niebo… Nagle jednego razu wszystko ruszy i popłynie w niebieską nieskończoność przy akompaniamencie rozgłośnych szmerów ptasich skrzydeł. Ale wiatr jak przedtem jest lodowaty, a w nocy pod jasnymi gwiazdami tajga potrzaskuje od kłującego mrozu.



I oto idziemy w tę siniejącą dal — Achwo i ja. Z początku śnieg był żółty od żagwi porannej zorzy, i narty ostrożnie go dotykały, odnajdując pośród cieni prawidłową drogę. Potem na śnieg spłynął dzienny świt, cienie skryły się pod drzewami, i pojechaliśmy szybciej. Trudne były tylko wspinaczki, na dół zjeżdżaliśmy bystrzej niż wiatr. Śnieg, zdawało się, roztapiał się — pobłyskujące koleiny nart Achwa stawały się niewidoczne po dwudziestu krokach. Ruch rodził dźwięk rozsypujących się kryształów, zdawało się, że wszystko wokół tak dźwięczało, jakby tysiące niewidzialnych dzwoneczków zwiastowało przyjście wiosny. Trącane nartami, sypało się z krzewów błękitne szkło, śnieżny pył tajał, oświetlone niebo odkryło się…



Nie zobaczyłbym tego pierwszego dnia wiosny, nie usłyszał południowego przesilenia, nie odetchnąłbym tym pierwszym wiosennym tchnieniem, gdyby nie Achwo. To on nauczył mnie czujności.



Teraz wiem: wiosna ma jeszcze jednego satelitę. Można go nazwać jednym słowem: ruch. Jeżeli nagle zapragnąłeś wyruszyć w drogę, jeśli żagiew wieczornej zorzy była jaskrawa jak nigdy, a sen niespokojny, to znaczy, że przyszła wiosna.



Oto dlaczego nasze narty ślizgają się wciąż szybciej i nie czujemy zmęczenia. Tylko na krętych wzniesieniach nogi i ręce jakby mimowolnie zwalniają ruchy, zupełnie jakby trafiły na niewidzialne pole siłowe.



Zielonooki Achwo ogląda się, czy czasem nie zostałem w tyle.



— Naprzód, Achwo! — krzyczę i nagle chce mi się śmiać, bo zmęczenia wcale nie czuję, ale nie mogę szybciej jechać, nie pozwala mi sprężystość niewidzialnego pola.



Poświstując „Fiołka” Achwo wzlatuje na grzebień sopki, gdzie wiatr zbudował metrową śnieżną ścianę. Spod niej wytoczyły się żywe grudki — kuropatwy — i rozpłaszczyły w powietrzu skrzydła. Lecz nim zrównały się ze mną, Achwo zdążył zerwać z ramienia śrutówkę i prawie nie celując wystrzelić. Strącony ptak upadł pod moje nogi.



— Nasz obiad! — krzyknął Achwo. — Teraz naprzód!



Wybraliśmy miejsce w wąskiej rozpadlinie zalanej południowym światłem. Kruche gałązki modrzewia frunęły w ogień.



— Poczekaj, Wala, wrócę zaraz…



Achwo pobiegł w górę po ścianie rozpadliny, zatrzymał się, rozgrzebał kijkiem śnieg, potem go rozrzucił rękami. Zdawało się, że czuł, gdzie chowały się pod zmarzliną szypułki kwiatów, nasiona, jagody, ukryte w cienkich lodowych powłokach do ciepłych dni, do święta pierwszego letniego kwitnienia. Achwo nabrał garść borówek. Jagody były duże, twarde, podobne do barwnych kamyczków,lecz kiedy wrzuciłem je do gorącej herbaty, wypłynęły, i złowiłem ich utajony aromat.



Wspięliśmy się na płaską, bezgłową sopkę i wyszliśmy na magistralę — plant kolejowy ciągnął się po dolinie u naszych stóp. Prace tu były prawie ukończone, panowała niedzielna cisza. Ani szelestu.



Dolina była rozległa i pustynna.



— Pociąg!



Istotnie czekałem na okrzyk Achwa. Przesunął się błękitny obłoczek. Pociąg?



Pas drogi wybiegał zza cętkowanego, brązowobiałego stoku. Cisza. I tylko podniósł się lekki wichr, i pojawiła się jasna smuga na tle przedwieczornych cieni. Ani dźwięku. Poruszyło się powietrze od niewidzialnego szturchnięcia. I jeszcze dalej przeniósł się jasny promień, pokreśliwszy śniegi i kamienie błyskawicznym, prawie nieuchwytnym pociągnięciem.



— Zielony pociąg!



Obracam się. Na wprost mnie oczy Achwa i w nich widzę nagle odbicie stoku i bystrej wstęgi pociągu. Być może tak mi się tylko zdawało? Ale skąd wobec tego wziął się widok srebrzystych wagonów, migających jak w kalejdoskopie okien, jaśniejących miękkim zielonym światłem? Być może ludzkie oko jest tak zbudowane, że to, co ono widzi, staje się dostrzegalne i dla innych — jak odbicie, jak migawkowa fotografia? Albo, co jeszcze prawdopodobniejsze, tylko Achwo ma takie oczy? Pochwycić małe ginące mignięcie niewielu potrafi, a już w każdym razie nie ja.



Taki jest właśnie ten zielony pociąg! Szybki jak strzała, okna świecą się nawet w dzień, a zobaczyć go można jedynie tylko jak odbicie w oczach człowieka o niezwykle dobrym wzroku.



— Widziałeś pociąg? — spytał Achwo, kiedy wracaliśmy do polaru.



Zrozumiałem ukryty sens tego pytania: chodziło o to, czy mu teraz wierzę. Kiwnąłem, odpowiadając od razu jemu i sobie; tak, wiedziałem teraz o zielonym pociągu więcej niż ze wszystkich opowiadań o nim.



— Tak, widziałem zielony pociąg.



Ciemny wieczorny śnieg poskrzypywał pod nartami, jakby chciał opowiedzieć zimową baśń, jakby z zachodem słońca znów odeszła wiosna i zapadała tajemnicza i długa polarna noc. Ale wiedziałem: niebieskie barwy i powszechny ruch w przyrodzie to zwiastuny i sprzymierzeńcy wiosny. Jutro, być może pojutrze lub nieco później znów pojedziemy naszym narciarskim szlakiem, żeby spotkać zielony pociąg.



* * *



Jesteśmy z Achwem sąsiadami. Okno w okno. Trzydniowa odwilż napełniła powietrze zapachem wilgotnego igliwia i świeżością. A okna na szczęście otwierają się wprost na tajgę. Długie są wieczorne rozmowy.



— …dobrze wiem, że są takie przyrządy, a zasady znane już od niepamiętnych czasów.



Achwo opowiada mi o wzmacniaczach światła. Ja też o nich słyszałem, ale Achwo, jak się okazuje, nawet pracował z nimi. Podczas długiej polarnej nocy w Północnej Karelii ultraczerwone wzmacniacze pomogły jemu i jego kolegom. Jego myśl jest prosta:



— Będę o pięć do dziesięciu kilometrów od ciebie, przy samej drodze, i dam sygnał. Ty będziesz miał przyrząd, zobaczysz pociąg i sfotografujesz go, przecież przyrząd łatwo się da uzupełnić aparatem fotograficznym. Tak znajdziemy prędkość pociągu, nie mówiąc o tym, że w końcu upewnisz się we wszystkim. Napiszę. Przyślą nam przyrządy.



Achwo zamilkł. Z profilu jest podobny do Indianina z jakiegoś przygodowego filmu, szczególnie wtedy, kiedy światło jest niejaskrawe albo purpurowe. (On o tym wie i pali własnoręcznie zrobioną fajkę drewnianą, to prawda, że bardzo rzadko, w takie oto jak ten wieczory, być może dlatego, żeby sprawić zadowolenie sobie i mnie.)



… Innym razem, w drodze do pracy, rozmyślaliśmy: cóż to jest ten zielony pociąg? I czemu pojawia się na nie ukończonych drogach, może to miraż, a jeśli tak, to obserwatorzy z dwu różnych punktów mogą się o. tym przekonać, bo mirażu przecież nie można „zarejestrować” w ten sposób, o którym rozmawialiśmy z Achwem. Zresztą odnaleźliśmy z nim, zdaje się, cieniutką niteczkę.: pociąg pojawia się prawie zawsze w bezludnych przestrzeniach tajgi i tundry. I nie wydało nam się to przypadkiem. Tym, którzy kierują ruchem zielonego pociągu, potrzebne były dwa warunki: duże przestrzenie i brak ludzi, w najgorszym razie — względny ich brak. Pozostawało jeszcze odpowiedzieć na zasadnicze pytanie: kto nim kierował?



BOGACTWA GWIEZDNEGO NIEBA



To mogło być zwykłym eksperymentem. Małoż to badań naukowych w naszym stuleciu, i o wszystkim zaraz by pisać w gazetach? Ale w tym przypadku badania ciągnęły się już zbyt długo, kilka lat (Achwo widział pociąg jeszcze w Karelii, potem w Kazachstanie), i to wywołało myśli zupełnie innego rodzaju. Lecz uwierzyć w niemożliwe można tylko wtedy, kiedy staje się ono realnym faktem.



Kiedyś oglądałem film o kosmosie, gdzie rakiety wylatywały w górę tak lekko i swobodnie, jakby w ogóle nie było okropnie trudnego kosmicznego preludium, długich poszukiwań, błyskotliwych pomysłów i tragicznych porażek. Pojazdy kosmiczne udoskonalały się w oczach z szybkością, na jaką pozwalała kinematografia, i na końcu zawsze wynikało nieuchronne pytanie: a jutro? „Bogactwa gwiezdnego nieba” — taki był tytuł filmu. Do tych to bogactw zawsze kierowały się statki. Cóż to za bogactwa?



Z pewnym zdziwieniem dowiedziałem się, że nawet bliskie gwiazdozbiory chronią swe tajemnice tak zazdrośnie, że i wymienić je na razie trudno. Radio-galaktyki, gwiazdy magnetoprzemienne, bliźniacze pulsary, potrójne i wielokrotne gwiazdy, skupienia galaktyk. Dlaczego są nierozłączne trzy gwiazdy Regulusa? I dlaczego niekiedy tak się zbiegają pulsary i radio-galaktyki? Za tymi pytaniami, następowały inne, było ich nieskończenie dużo, o wiele więcej niż słów w starożytnych podaniach i mitach. Czyż nie dlatego nazwy dalekich słońc świadczyły o kształtowaniu się człowieka tak samo wymownie, jak piramidy, miasta i statki kosmiczne? Najbliższe i najbardziej dostępne spośród nich przypominały o antycznych czasach, o różnych na wpół zapomnianych starożytnościach, o młodości ludzkiego rozumu. Kiedy to Diana wypędziła Helikę ze swojej świty, a Junona zamieniła ją w niedźwiedzicę. Jupiter umieścił Helikę razem ze swoim synem Arkasem na niebie, gdzie tworzyli gwiazdozbiór Wielkiej i Małej Niedźwiedzicy. Dziesiątki innych antycznych bohaterów także zostało wyniesionych na niebo przez astrologów i tworzyli oni pierwszą strefę. Za nimi następowała druga. Słabe i dalekie gwiazdy kazały wspomnieć o filozofach i uczonych późniejszych czasów, ich nazwy mówiły o próbach przeniknięcia, jakby bardziej już dojrzałego rozumu, w niewyczerpane źródło rzeczy — w nieskończoność. I wciąż dalej przesuwała się niewidzialna, umowna granica, którą rozum chciał osiągnąć.



A dalej? Jak się dowiedzieć, co jest za tą granicą i potem za następną? I oto pojawiają się radioskopy, a nieco później statki kosmiczne. Rozmyślając o tym zrobiłem dla siebie małe odkrycie. Antena radioskopu jest podobna do naczynia, w którym świat się odbija tym wyraźniej, im większe jest lustro wody. Im dalej będą od siebie punkty odbierania gwiezdnych sygnałów, tym lepiej. Niekiedy anteny są rozmieszczone na różnych kontynentach, a kosmiczne radio-dźwięki utrwalają się na taśmie magnetycznej, a potem, wszystkie zapisy są porównywane. Międzykontynentalne teleskopy są najdokładniejsze, a może całą powierzchnię Ziemi wykorzystać dla odbioru sygnałów? Zbudować więcej anten, połączyć je w jedną sieć? Czemu by nie?…



Przekartkowawszy książki o astronomii, razem z Achwem doszliśmy do wniosku: taka wszechogarniająca sieć jest niewiele korzystniejsza od jednego czy dwóch międzykontynentalnych radioteleskopów. Wszystko zależy od maksymalnej odległości: im większa odległość między antenami, tym lepiej i dokładniej pracuje przyrząd, tym wyraźniej są słyszalne sygnały gwiezdne, i im więcej obiektów wszechświata wysyła fale radiowe, tym pełniejszy jest ogólny obraz.



Anteny na rakietach — oto do czego trzeba było dążyć. Cała konstelacja rakiet badawczych lecących w takich odległościach od siebie, że pelengowanie ledwo słyszalnych źródeł byłoby idealne. I już oczywiście mapa nieba stałaby się o wiele dokładniejsza. Na razie statki kosmiczne i radioteleskopy istniały oddzielnie i obaj z Achwem mogliśmy tylko pomarzyć o tych czasach, kiedy będą one połączone. Projekt był mój, ale Achwo go zaraz urzeczywistnił:



— Po co statki? Umieścić anteny na różnych planetach i koniec! Rzeczywiście. Po co rakiety? Planety to bardzo dobre punkty oporowe dla obserwacji.







Polar już spał, a ja zapragnąłem pomarzyć i spróbowałem przedstawić sobie niezwykłą sztafetę: statki były zaopatrzone w lustra antenowe i starały się donieść je jak najdalej, ku gwiazdom, ku dalekim planetom obracającym się wokół gwiazd. I pozostawiały je tam jak pałeczki sztafety, żeby potem inne statki, o wiele silniejsze, przeniosły je, być może, jeszcze dalej. Zbliżam się do najważniejszego w naszych rozumowaniach (muszę się przyznać, że pomogły nam wideotelefoniczne konsultacje specjalistów jednego z syberyjskich centrów badawczych).



Im dalej by mogły przenikać nasze statki, tym więcej byśmy się dowiedzieli o bogactwach gwiezdnego nieba. Niewidzialna, ale realna granica poznania, o której myśl startowała z Ziemi jeszcze w starożytności, rozszerzałaby się, ogarniając wciąż nowe światy. Ale to był, jeśli tylko można tak powiedzieć, geocentryczny system badania wszechświata.



Dlaczego by nie założyć, że takie badania już są rozpoczęte, lecz w zupełnie innej części Galaktyki? Automatyczne statki już startowały, pierwsze anteny już są dowiezione do rozszerzającego się pierścienia międzygwiezdnych radioteleskopów. I na Ziemię też. Na początku badacze będą przestrzegać pewnej ostrożności, zwłaszcza na zamieszkanych planetach (przecież następstw jakiegokolwiek wkroczenia tam, wywierania wpływu, na pierwszy rzut oka nawet pozytywnego, praktycznie ocenić nie można). To znaczy, że i na Ziemi będą postępować zgodnie z tą regułą. Postarają się wykorzystać nasze osiągnięcia: przecież potrzebne im są platformy do przenoszenia anten, których położenie jest sprawdzone z dokładnością do jednego metra. Tor kolejowy to idealny punkt oporowy dla ruchomego radioteleskopu. A jak go zamaskować, uczynić niewidzialnym? I tu znów tak żywo wyobraziłem sobie zielony pociąg biegnący po śnieżnej dolinie, że ta ostatnia trudność wydała mii się całkiem łatwa do pokonania. „Każdy cud jest możliwy, jeśli się przy tym nie naruszy praw przyrody” — to zdanie wyszukałem w swoich starych konspektach. Tak wymyśliliśmy zielony pociąg (w rzeczywistości w ciągu jednego czy dwu wieczorów).



A wczesnym rankiem, kiedy się umyłem i ubrałem, otworzyłem okno i zobaczyłem posępne drzewa w szarej półmgle, zaćmione światło przedświtu i złowiłem oddech chłodnej ziemi — nasz pomysł wydał mi się nierealny i nieprawdopodobny. A jednak pragnąłem weń wierzyć.



Nacisnąłem klawisz telewizora, po wypukłym srebrnym ekranie przebiegły powyginane linie, zacisnęły się w węzeł, który zadrżał jak pęk strun i znikł. Jeszcze dwa klawisze: POLAR i BIBLIOTEKA.



Ukazała się znajoma twarz.

— Biblioteka, proszę mówić.

— Coś na temat radioastronomii.

— Zasady, historia, zastosowanie?

— Film. O wszystkim od razu.

— Czas?

— Półtorej godziny.

— Zamówienie przyjęte. Proszę czekać pięć minut.



Ekran zalało błękitne migotanie, jakby dawało wyraz wybuchowi energii telewizyjnego robota.



Z wysokości lotu ptaka ukazały się wąwozy i kaniony przegrodzone żaglami anten. Wysoko w górach, na tle wierzchołków ostrych szczytów migały ich głowice patrzące ponad śniegami. Na zboczach zielonych wzgórz zwijała się pajęczyna anten. Planeta była gruntownie zradiofonizowana, a ten drugi, gwiezdny etap radiofonizacji dopiero się zaczynał. Razem z teleskopami-gigantami pracowali jeszcze i wysłuchiwali eter pionierzy radiowego zwiadu: dwudziestometrowy Sierpuchowski, stumetrowy Amerykański, Krymski, Puertorykański, Wielki Australijski.



Jeszcze jeden klawisz: KONSULTANT.

— Czy działają międzyplanetarne radioteleskopy?

— Nie.

— Czy są projekty?

— Tak. Pierwszy projekt: Ziemia-Księżyc, drugi: Mars-Ziemia— Księżyc.

— Gzy inne cywilizacje mogą wykorzystać Ziemię do instalacji radioteleskopów?

— Niewykluczone. (Milczenie.) Wątpliwe, to zależy od poziomu zakłóceń radiowych.

— Czy można powiązać fenomen zielonego pociągu z badaniami kosmosu?

— Brak danych. (Przedłużająca się pauza.) Fenomen zielonego pociągu nieznany. Pytanie nie na temat.



„SZCZĄTKI MAMUTA ZNALEZIONE”



Jedziemy nartami po świeżo spadłym śniegu, miękkim i lekkim, a z modrzewi zlatują nowe białe czapy, i głosy dźwięczą ciszej i głuszej. Zupełnie zapomniałem o wiośnie, która już, już zabierała się do ogrzania ziemi, do obdarzenia jej pierwszą trawą, przeźroczystą wodą, krzykiem ptaków.



Jest nas czterech: Achwo, ja, Gleb, Kisielew — badacz tropów z Ruskiego Ustia, potomek koczowników i jakuckich myśliwych, urodzony budowniczy i podróżnik, który przeszedł Daleką Północ wzdłuż i wszerz, oraz Dymitr Wasilewski, kinooperator i uczony (to on przysłał nam wzmacniacze światła, a potem sam przyleciał do polaru, żeby zrobić film). Czy można spotkać na Północy ludzi, którzy by jej nie lubili? Chyba nie. Mnie się ta ziemia wydaje gigantycznym naturalnym rezerwatem: nabrzmiałe i ogromne są jej rzeki, wiatry bystre, długie i opieszałe zimowe noce i letnie dni.



Lecz żeby naprawdę poznać Północ, trzeba jej oddać życie jak Gleb, który pamiętał i nieczęste spotkania z białym żurawiem niezwykłej piękności, i z ginącymi, coraz rzadziej przelatującymi nad brzegiem ziemi tundrowymi łabędziami i białolicymi kazarkami, a w leśnych gąszczach, gdzie ryś strzeże łosia i wszelkiego zwierza, polował na czarnego sobola. A w Arktyce mało ptaków? Pełno, Gleb… Już wzięta jest pod ochronę i gęś białoszyja, i biały żuraw, i sokół, i kazarki białolice, czerwonopierśne, co jak zorze lecą ku szczytowi ziemi — do domu.



Wieki i dziesięciolecia powoli, lecz dokładnie kierują biegiem i wiatrami planety, wygładzają pofałdowania gór, pośród zimy darowują odwilż, i chociaż wiosny są chłodne, wciąż ciepleje i ciepleje radosne lato i z roku na rok łagodniejsza, nie tak luta zima. Aż nagle nie wiadomo kiedy niewidzialny siewca — czas rozrzuci po górach nasiona sosen, na wzniesieniach zasadzi jodły, w suchych miejscach różowy wrzos, w pobliżu wody iwę srebrzystą. Tam gdzie wąwozy i jary, rozrzuci nasiona brzozy, na błotach posadzi łozy, a wzdłuż rzek mocne dęby. Nagle, nie wiadomo kiedy… Przecież Północ pozwala na każde marzenie, lecz i na jawie jest ona rzeczywiście piękna.



Gdyby mi powiedzieli: dzisiaj ci się poszczęści, ale musisz wybrać, co wolisz — spotkanie z mamutem, prawdziwym mamutem, który ma sierść rudą, uszy kudłate, a kły żółte, czy też z zielonym pociągiem, który zresztą już widziałeś — ja bym, niestety, nie od razu odpowiedział. Gleb na pewniaka wybrałby mamuta, Achwo zielony pociąg, Dymitr…

— Co byś wybrał, Dymitrze? — krzyknąłem. — Mamuta czy pociąg?

A on nawet nie powtórzył pytania, od — razu je zrozumiał:

— Mamuta.

— Czemu?

— Sam nie widziałem i naocznych świadków nie znam. Tak… Wypchane zwierzęta, obrazki… lecz spotkać prawdziwego zwierza, to jakby wynaleźć machinę czasu, a ty oczywiście wolisz pociąg?



A więc i Dymitr jest rozkochamy w Północy — myślałem — kamera, wzmacniacze obrazu… to wszystko nie to. Być może poszedł z nami tylko dlatego, żeby natrafić, na mamuta czy choćby na niedźwiedzia, na rogatego, na leśnego diabła.



… Najpierw zamierzaliśmy się zatrzymać pod rozjazdem, choć mieliśmy namioty, ale potem pomyślawszy zadecydowaliśmy: nie, nie należy tego robić, przecież nie widział zielonego pociągu dyżurny ruchu na mijance (a już miesiąc tu mieszkał) — czymże bylibyśmy lepsi?… Poszliśmy w kierunku drogi na południe od rozjazdu. Ach wio i Gleb posunęli się jeszcze bardziej ku południowi, a my z Dymitrem zatrzymaliśmy się i rozbiliśmy namiot. Mieliśmy trzy dni czasu. Jeden z nas zawsze pełnił dyżur przy radiostacji i kiedy nadeszła moja kolej, gotów byłem nawet nocą odebrać sygnały Achwa.



Dymitr odnosił się sceptycznie do naszego pomysłu i naprawdę nie rozumiałem, po co tu z nami przyjechał.



Trzeciego dnia, kiedy radiostacja ożyła, Dymitr pierwszy rzucił się ku przyrządom, to znaczy, że jednak też czekał, tylko po prostu nie bałamucił siebie zbytnio nadzieją.



Zawczasu umówiliśmy się: słowo „pociąg” nie powinno wyjść w eter, jak w ogóle to, co dotyczy kolei żelaznej, przecież, sądząc po wszystkim, chodziło o tajemnicę, której ktoś gorliwie strzegł. Znaczy to, że tajemniczym musi być i umowny sygnał, kiedy Achwo i Gleb zauważą pociąg. Obaj zatrzymali się dwadzieścia kilometrów od nas i czas pojawienia się pociągu na naszym odcinku mierzył się na minuty. Na godzinę przed sygnałem Achwo rozmawiał z nami, było to sprawdzenie radiostacji.



Mijał ostatni dzień i chwilami już wątpiliśmy w powodzenie. Po półgodzinie Dymitr rozpalił ognisko i zaczął szykować obiad — tego dnia miał dyżur. Piętnaście minut później radiostacja ożyła, ale to nie był sygnał. Achwo powiedział: „Widzę ludzi” — i po minucie: „Ludzie znikli”. Spytałem, co to znaczy? Odpowiedział: „Bądźcie gotowi”. I oto zadźwięczał sygnał: „Szczątki mamuta znalezione!” To umowne hasło było dwukrotnie nadane, co znaczy, że obaj, Achwo i Gleb, widzieli pociąg. Kiedy tylko ich usłyszałem, uruchomiłem sekundomierz. Zdawało mi się, że upłynie sześć do dwunastu minut, nim zielony pociąg zrówna się z nami. Na wszelki wypadek Dymitr rzucił kociołek, czajnik, konserwy i natychmiast ustawił kamerę. Mechanizm nie od razu zaczął działać, od mrozu pewnie. Ale straciliśmy zaledwie kilka sekund i pociąg nie mógł nas wyprzedzić. Obserwowałem tor kolejowy przez obiektyw wzmacniacza obrazu, ponieważ absolutnie nie liczyłem na rozpoznanie czegokolwiek nie uzbrojonym okiem. Obok były przygotowane dwa aparaty fotograficzne, także ze wzmacniaczami: jeden aparat był mój, drugi Dymitra. Kiedy upływała szósta minuta, nagle niechcący nacisnąłem spust swego aparatu. Dymitr usłyszał trzask i obrócił się ku mnie. Zmieszałem się na moment i oderwałem oczy od przyrządu. Zacząłem, zdaje mi się, wyjaśniać Dymitrowi, że mój aparat przypadkiem sfotografował, a Dymitr z jawną dezaprobatą słuchał mnie. W tej samej minucie lekki obłoczek śnieżnego pyłu wzbił się ponad torami i szybko przeleciał wzdłuż nich. Powiał wiaterek, śnieżynki wolno opadały na moją twarz. „Patrz!” — krzyknąłem. Ale było za późno. Albo może za wcześnie? Dopadłem okularu i zamarłem na kilka minut. Wskazówka sekundomierza wiele razy okrążyła tarczę, a mnie zaczęły marznąć policzki. „Starczy — powiedziałem. — Jeśli obłoczek był pociągiem, to znamy już jego prędkość: sto dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Zostaw kamerę i chodźmy pić herbatę, bo zmarzniemy.”



Kiedy się całkiem ściemniło, podłożyliśmy drew do ogniska, płomień wzniósł się dymiącymi językami, potem znikł odkrywając mieniące się różowo kamyki węgla pod ciepłą poduchą powietrza. Po białych niczym śnieg obłokach nie pozostało śladu. Na niebo wyszły gwiazdy. Żółte ognie kropiły nas lekkimi iskrami i jużeśmy się byli zdrzemnęli, gdy nagle dwa znajome głosy zabrzmiały zgadnie nad ogniskiem. Achwo i Gleb zbliżyli twarze do ciepła i światła, szron na ich czapkach srebrzył się i tajał. Spiesznie pozbieraliśmy się i ruszyliśmy do polaru.



… Rano wybieraliśmy się na trasę badać kolejny odcinek, przedostatni, najtrudniejszy, a ja do późnej nocy nie mogłem usnąć, jak to czasami bywa, gdy się przejdzie dużo kilometrów i nieodparte pragnienie wyspania się, zaśnięcia nagle potem znika. W moich zamkniętych oczach uporczywie płynęły i płynęły falujące dale niczym białe kłęby, jakie można zobaczyć z samolotu. Zlewały się z jasnymi zimowymi chmurami, które szumiąc pędziły na wskroś przez śnieżne zasłony i nie było im końca. I nieuchronnie wyobraźnia wiodła nie dalej i wyżej — tam gdzie się otwierał wszechświat, a z nim — otchłań światów.



0 świcie wpadłem do Wasilewskiego. Pracował nad taśmą filmową, więc opędził się przede mną jak przed uprzykrzoną muchą. Przyszli także Gleb i Achwo. Trzech to już siła. Dymitr popatrzał na nas i powiedział spokojnie:

— Taśma zepsuta, prześwietlona. Nie da się wywołać ani jednego kadru.

I zaraz na naszych oczach zrobił ostatnią próbę. Z kliszą z aparatu fotograficznego było to samo.

— Cóżeś ty… — powiedział Achwo — to był przecież pociąg…

— To nie ja, kochani. Robiłem wszystko jak należy i nawet lepiej.

— Sama się prześwietliła? Tak się nie zdarza.

— Też myślę, że nie.

— Jasne. Teraz odjedziesz?

— Cóż robić… Czas na mnie.

Ale Dymitr został jeszcze dwa dni.



Myślę, że zrobił przepiękny film o Polarze, o jego ludziach, o ich niełatwej drodze w jutrzejszy dzień. Szkoda tylko, że nie było w nim pociągu.



PIEŚŃ O ZIELONYM POCIĄGU



Nocami ziemia jeszcze stygła pod lodowatymi gwiazdami, ale święto wiosennej radości, szybkich skrzydeł, dźwięcznych ruczajów — było już na progu. Jeszcze trochę, a pierwsze żółte barwy legną na stokach i zarzecze zacznie się ukraszać bzowym kolorem.



Wyszedłem pożegnać zimę, narty jeszcze się ślizgały po sinym śniegu, osiadłym ciemnymi plamami pod drzewami, na skrajach polan, gdzie pnie w słońcu dyszały parą.



Południe. Słońce. Pierwsze bezśnieżne wysepki na kamiennych łbach sopek. Całkiem niepostrzeżenie dojechałem do drogi kolejowej. Wisiał nad nią strumień ciepłego powietrza; granitowy nasyp był nagrzany, szyny pachniały żelazem. Wzdłuż nasypu ciągnął się szlak narciarska. Doznałem uczucia, że ktoś mnie śledzi. Ale nikogo nie było widać. Jechałem wolniej, oglądając się. Daleka figurka zamajaczyła za moimi plecami. Pojechałem szybciej, lecz figurka wciąż rosła i rosła. Po drugiej stronie nasypu jechał na nartach człowiek. Kobieta. Coś jakby nieuchwytnie znajomego odkryłem w niej. Przyjrzałem się: Lena Rugojewa. Skąd się tu wzięła, pomyślałem, przecież odleciała na Północ, i nagle przypomniałem sobie naszą malutką ekspedycję, zdziwiony okrzyk Achwa („Widzę ludzi!”) i później jego przyczynę (tam koło pociągu była Lena).

— Dzień dobry, Walentynie Mikołajewiczu! — zawołała Lena.

— Dzień dobry, Leno! Czyżby już pani do nas wróciła?



Jej głos brzmiał wyraźnie, choć była jeszcze daleko. Czekałem na nią, wciąż jechała po drugiej stronie nasypu. Oczy jej promieniały, była podobna teraz do owej z Północy legendarnej dziewczynki, której głos jest dźwięczniejszy niż pieśń wiosny.

— Nie, Walentynie Mikołajewiczu, jeszcze nie wróciłam do was. Chcę panu opowiedzieć o zielonym pociągu.



… Dzień był radosny, niezwykły, choć nie mogłem się uwolnić od poczucia własnej bezradności. Wszystkie moje pytania wydawały mi się niepotrzebne, bo i bez nich otrzymywałem odpowiedzi, a sens słów Leny docierał do mnie tak dobitnie, jakby studiowała głośno swoje myśli, a ja łowiłem je. To uczucie było mi przedtem nie znane, a owa nieoczekiwana lekkość obcowania wywołała nawet małą trwogę: przecież moje rozważania i myśli mogły się jej wydawać zbędne, i niewydarzone. Cóż więc robić? Jeśli pytać nie potrzeba?



Słuchać? Dziwnym, niepojętym wprost sposobem domyśliłem się wszystkiego, co ona jak gdyby chciała mi powiedzieć, i oto z całkiem niewielu słów, jakie padły z jej ust, powstał pełen obraz: zrozumiałem, że zielony pociąg był jedną z badawczych stacji. To był rzeczywiście gwiezdny pociąg, i te dwa wyrazy najbardziej do niego pasowały, dlatego że…



Niełatwo zdać sobie sprawę z tego, że pozorna pustka przestrzeni zawiera tak wiele, iż trzeba ją studiować lata, dziesięciolecia. Ale i to jeszcze nie wszystko — fale radiowe są tylko małą cząstką tego, co w niej ukryte. Za nimi wznosi się bezkresny rząd przekształcających się nawzajem fal i cząsteczek — i powolnych, i szybkich, takich szybkich, że wyprzedzają światło, jakby zakreślając swymi promieniami drogę z teraźniejszości w przyszłość. I — idąc śladem tych błyskawicznych wykresów — wschodzą w przestrzeni niezliczone korowody gwiazd, parujących planet z błękitnymi gazowymi obłoczkami, migocących komet i szybkich meteorów — ale to tylko ślady, odblaski tego ruchu, który jest racją wszystkiego. To, co da się zobaczyć, może być zrozumiałe. Lecz gdzie są źródła nieznanych „błyskawicznych promieni”? Oni ich nie znaleźli. Szukali. I wiedzieli, że z chwilą gdy te źródła zostaną odkryte — wyjaśni się racja istnienia całej Galaktyki. Oto dlaczego już tyle lat podróżował z planety na planetę gwiezdny pociąg. Ale gdzieś w innych konstelacjach i w innych światach, pod niebieskim, pod żółtym, pod różowym słońcem, każdego dnia, każdej godziny, niewidzialne jak wiatr, jak powietrze, jak oddech mknęły inne pociągi. Oto dlaczego wierzyli w postęp.



Pomyślałem: po co ten wieczny ruch? I zrozumiałem: źródło promieni można znaleźć, ale tylko „chwyciwszy” je z kilku punktów przestrzeni.



Zrodziło się pytanie: pewnie trudno uczynić pociąg niewidkiem? I w głowie ułożyła się odpowiedź: wcale nie, na wagonach są translatory światła, one wyłapują promienie z jednej strony pociągu i przekazują je na drugą, i tak powstaje iluzja, że wagony są przeźroczyste, niewidzialne.



Lena pracowała z nami… Po co to im? Czyżby tylko dlatego, że droga nie była gotowa? I oczy Leny stały się trochę figlarne, roześmiała się i poprawiając włosy rozsypane na plecach, powiedziała:

— Otóż nie. Oczywiście, pociąg był tylko do czasu. I spraw terminowych nie było. Ale nas przecież obchodzi jedynie pociąg-niewidek, a nie ludzie. Najlepszy sposób to nie wyodrębniać się, nie rzucać się w oczy, to znaczy — być razem. I potem też jest to potrzebne. Czyż pan nie zauważył, że wszystkie obliczenia wypełniałam o wiele dokładniej, niż trzeba? Pracowałam jednak z wami także dlatego, że to było interesujące. Bardzo. Nawet ogniska w tajdze lubię, i ptaki, i śniegi, i narty. I waszą pracę. Jakbym się tu urodziła. A na Dalekiej Północy rzeczywiście byłam, przecież musimy znać linię trasy bardzo dokładnie, o wiele dokładniej niż wy. Potem trzeba będzie sprawdzać współrzędne drogi co do milimetra. Nawet taka drobna pomyłka urasta w parseki przy dużej odległości od punktu obserwacji. A pan, Walentynie Mikołajewiczu, pan powinien zapomnieć wszystko, co się wiąże ze mną osobiście. Trudno to wytłumaczyć. Po prostu tak trzeba. Przecież będziemy jeszcze razem pracować. Pomogę wam. Proszę zapomnieć naszą rozmowę, a pociąg… O nim może pan wiedzieć wszystko. Pamięta pan, jak pański aparat przypadkowo sfotografował i obu wam z Dymitrem nic nie wyszło? No więc dziś wieczorem proszę wywołać kliszę, pan tego dotąd nie zrobił. Kiedy tylko zobaczycie na zdjęciu pociąg, w waszej pamięci powstanie jakby luka. Na jakiś czas oczywiście. Wasi specjaliści bez trudu pojmą, co to jest zielony pociąg. Pan i Achwo przypomnicie sobie nasze spotkania za pół roku, kiedy nas tu już nie będzie. A teraz czas na mnie!…



Rozumiałem ich. Niełatwo pracować przez długie lata na obcej planecie, a teraz pozostały im być może wyliczone tygodnie i nie mogli zwlekać, wszystko się kończy, wszystko u kresu — nerwy, aparatura. I czyż nie zdecydowali się odsłonić tajemnicy pociągu tylko dlatego, że wzbogaci to ich o dodatkową energię, która pozwoli przedłużyć choć o kilka dni owe krzepiące obserwacje? (Przecież pociąg jest niewidoczny jedynie wtedy, kiedy pracują bardzo skomplikowane, w naszym pojęciu, przyrządy…)

— Dobrze — powiedziałem — niech tak będzie. Życzę powodzenia,



Leno!



…Nagle słoneczne promienie zbiegły się jak w pryzmie. Z jasnego ognia wyleciał cień. Ten cień był pociągiem, zobaczyłem go w końcu tuż obok. Kiedy przeniósł się mimo, rozlawszy miękką światłość, Leny już nie było. Skądś z daleka dobiegł jej głos: „Posłuchajcie naszej pieśni, Walentynie Mikołajewiczu!”



To była raczej ziemska pieśń. Inaczej być nie mogło: przecież oni kochali Ziemię i tu pracowali.



O czym śpiewano w pieśni?



Śpiewano w niej o szczęśliwym nadejściu pierwszego dnia wiosny i o niebieskich, jasnych jej dniach, o zapachu burz i leśnym czarze zielonego odrodzenia przy akompaniamencie deszczów. Śpiewano w niej o złotych kobiercach jesiennych traw i stadach dzikich srebrzystych ptaków krzyczących na kamieniach i skałach, o tajemniczych ogniach tajgi, które z bliska rozpływały się jak widma, a z daleka jarzyły niczym ślepia zwierząt, wilków i rysi, i śpiewano w niej o silnych sztormach wzdłuż wschodnich wybrzeży — cudacznie powyginanych brzegów planety, o letnich barwach północnych fiordów i o całej przestrzeni, gdzie przebiegał ich pociąg.



Przetłumaczyła Ryszarda Wilczyńska



* * *



Urocze. Nieprawdaż, że ciekawy jest ten pomysł? Oczywiście chodzi mi tutaj nie o to, że takie „zielone pociągi” realnie istnieją, ale o sam pomysł w którym skupiają się wszystkie legendy BAM. Jaka szkoda, że u nas ekonomiczni ciemniacy zrobili wszystko, co w ich mocy, by wykończyć kolej. Przyznam, że brakuje mi pomruku silników, stukotu pędzących kół i dźwięku sygnałów niosącego się na kilometry. Brakuje sapiących parowozów i tej romantyki, która je otacza. Teraz mogę je sobie tylko obejrzeć w skansenach takich jak w Chabówce, czy na pokazach w Suchej Beskidzkiej. Ale ciągle jestem zdania, że najlepsze czasy kolej ma przed sobą.   



A wracając do Zielonego Pociągu – to kto wie? A może właśnie te wszystkie pociągi-widma mknące po szynach torów kolejowych całego świata pełnią na Ziemi jakąś misję, której cel i sens dopiero kiedyś poznamy?  





Źródła: „Tajny XX wieka” nr 9/2012, ss.32-33

Antologia – „Okno w nieskończoność”, Warszawa 1980.





Przekład z j. rosyjskiego i komentarz –

Robert K. Leśniakiewicz ©