Budowniczowie BAM
Słynny Czertowyj Most na BAM
SPACER
Niebieski kolor to zwiastun północnej wiosny. Niebieski
śnieg, niebieskie powietrze, niebieskie niebo… Nagle jednego razu wszystko
ruszy i popłynie w niebieską nieskończoność przy akompaniamencie rozgłośnych
szmerów ptasich skrzydeł. Ale wiatr jak przedtem jest lodowaty, a w nocy pod
jasnymi gwiazdami tajga potrzaskuje od kłującego mrozu.
I oto idziemy w tę siniejącą dal — Achwo i ja. Z początku
śnieg był żółty od żagwi porannej zorzy, i narty ostrożnie go dotykały,
odnajdując pośród cieni prawidłową drogę. Potem na śnieg spłynął dzienny świt,
cienie skryły się pod drzewami, i pojechaliśmy szybciej. Trudne były tylko
wspinaczki, na dół zjeżdżaliśmy bystrzej niż wiatr. Śnieg, zdawało się,
roztapiał się — pobłyskujące koleiny nart Achwa stawały się niewidoczne po
dwudziestu krokach. Ruch rodził dźwięk rozsypujących się kryształów, zdawało
się, że wszystko wokół tak dźwięczało, jakby tysiące niewidzialnych dzwoneczków
zwiastowało przyjście wiosny. Trącane nartami, sypało się z krzewów błękitne
szkło, śnieżny pył tajał, oświetlone niebo odkryło się…
Nie zobaczyłbym tego pierwszego dnia wiosny, nie usłyszał
południowego przesilenia, nie odetchnąłbym tym pierwszym wiosennym tchnieniem,
gdyby nie Achwo. To on nauczył mnie czujności.
Teraz wiem: wiosna ma jeszcze jednego satelitę. Można go
nazwać jednym słowem: ruch. Jeżeli nagle zapragnąłeś wyruszyć w drogę, jeśli
żagiew wieczornej zorzy była jaskrawa jak nigdy, a sen niespokojny, to znaczy,
że przyszła wiosna.
Oto dlaczego nasze narty ślizgają się wciąż szybciej i nie
czujemy zmęczenia. Tylko na krętych wzniesieniach nogi i ręce jakby mimowolnie
zwalniają ruchy, zupełnie jakby trafiły na niewidzialne pole siłowe.
Zielonooki Achwo ogląda się, czy czasem nie zostałem w
tyle.
— Naprzód, Achwo! — krzyczę i nagle chce mi się śmiać, bo
zmęczenia wcale nie czuję, ale nie mogę szybciej jechać, nie pozwala mi
sprężystość niewidzialnego pola.
Poświstując „Fiołka” Achwo wzlatuje na grzebień sopki,
gdzie wiatr zbudował metrową śnieżną ścianę. Spod niej wytoczyły się żywe
grudki — kuropatwy — i rozpłaszczyły w powietrzu skrzydła. Lecz nim zrównały
się ze mną, Achwo zdążył zerwać z ramienia śrutówkę i prawie nie celując wystrzelić.
Strącony ptak upadł pod moje nogi.
— Nasz obiad! — krzyknął Achwo. — Teraz naprzód!
Wybraliśmy miejsce w wąskiej rozpadlinie zalanej
południowym światłem. Kruche gałązki modrzewia frunęły w ogień.
— Poczekaj, Wala, wrócę zaraz…
Achwo pobiegł w górę po ścianie rozpadliny, zatrzymał się,
rozgrzebał kijkiem śnieg, potem go rozrzucił rękami. Zdawało się, że czuł,
gdzie chowały się pod zmarzliną szypułki kwiatów, nasiona, jagody, ukryte w
cienkich lodowych powłokach do ciepłych dni, do święta pierwszego letniego
kwitnienia. Achwo nabrał garść borówek. Jagody były duże, twarde, podobne do
barwnych kamyczków,lecz kiedy wrzuciłem je do gorącej herbaty, wypłynęły, i
złowiłem ich utajony aromat.
Wspięliśmy się na płaską, bezgłową sopkę i wyszliśmy na magistralę
— plant kolejowy ciągnął się po dolinie u naszych stóp. Prace tu były prawie
ukończone, panowała niedzielna cisza. Ani szelestu.
Dolina była rozległa i pustynna.
— Pociąg!
Istotnie czekałem na okrzyk Achwa. Przesunął się błękitny
obłoczek. Pociąg?
Pas drogi wybiegał zza cętkowanego, brązowobiałego stoku.
Cisza. I tylko podniósł się lekki wichr, i pojawiła się jasna smuga na tle
przedwieczornych cieni. Ani dźwięku. Poruszyło się powietrze od niewidzialnego
szturchnięcia. I jeszcze dalej przeniósł się jasny promień, pokreśliwszy śniegi
i kamienie błyskawicznym, prawie nieuchwytnym pociągnięciem.
— Zielony pociąg!
Obracam się. Na wprost mnie oczy Achwa i w nich widzę
nagle odbicie stoku i bystrej wstęgi pociągu. Być może tak mi się tylko
zdawało? Ale skąd wobec tego wziął się widok srebrzystych wagonów, migających
jak w kalejdoskopie okien, jaśniejących miękkim zielonym światłem? Być może
ludzkie oko jest tak zbudowane, że to, co ono widzi, staje się dostrzegalne i
dla innych — jak odbicie, jak migawkowa fotografia? Albo, co jeszcze
prawdopodobniejsze, tylko Achwo ma takie oczy? Pochwycić małe ginące mignięcie
niewielu potrafi, a już w każdym razie nie ja.
Taki jest właśnie ten zielony pociąg! Szybki jak strzała,
okna świecą się nawet w dzień, a zobaczyć go można jedynie tylko jak odbicie w
oczach człowieka o niezwykle dobrym wzroku.
— Widziałeś pociąg? — spytał Achwo, kiedy wracaliśmy do
polaru.
Zrozumiałem ukryty sens tego pytania: chodziło o to, czy
mu teraz wierzę. Kiwnąłem, odpowiadając od razu jemu i sobie; tak, wiedziałem
teraz o zielonym pociągu więcej niż ze wszystkich opowiadań o nim.
— Tak, widziałem zielony pociąg.
Ciemny wieczorny śnieg poskrzypywał pod nartami, jakby
chciał opowiedzieć zimową baśń, jakby z zachodem słońca znów odeszła wiosna i
zapadała tajemnicza i długa polarna noc. Ale wiedziałem: niebieskie barwy i
powszechny ruch w przyrodzie to zwiastuny i sprzymierzeńcy wiosny. Jutro, być
może pojutrze lub nieco później znów pojedziemy naszym narciarskim szlakiem,
żeby spotkać zielony pociąg.
* * *
Jesteśmy z Achwem sąsiadami. Okno w okno. Trzydniowa
odwilż napełniła powietrze zapachem wilgotnego igliwia i świeżością. A okna na
szczęście otwierają się wprost na tajgę. Długie są wieczorne rozmowy.
— …dobrze wiem, że są takie przyrządy, a zasady znane już
od niepamiętnych czasów.
Achwo opowiada mi o wzmacniaczach światła. Ja też o nich
słyszałem, ale Achwo, jak się okazuje, nawet pracował z nimi. Podczas długiej
polarnej nocy w Północnej Karelii ultraczerwone wzmacniacze pomogły jemu i jego
kolegom. Jego myśl jest prosta:
— Będę o pięć do dziesięciu kilometrów od ciebie, przy
samej drodze, i dam sygnał. Ty będziesz miał przyrząd, zobaczysz pociąg i
sfotografujesz go, przecież przyrząd łatwo się da uzupełnić aparatem fotograficznym.
Tak znajdziemy prędkość pociągu, nie mówiąc o tym, że w końcu upewnisz się we
wszystkim. Napiszę. Przyślą nam przyrządy.
Achwo zamilkł. Z profilu jest podobny do Indianina z
jakiegoś przygodowego filmu, szczególnie wtedy, kiedy światło jest niejaskrawe
albo purpurowe. (On o tym wie i pali własnoręcznie zrobioną fajkę drewnianą, to
prawda, że bardzo rzadko, w takie oto jak ten wieczory, być może dlatego, żeby
sprawić zadowolenie sobie i mnie.)
… Innym razem, w drodze do pracy, rozmyślaliśmy: cóż to jest
ten zielony pociąg? I czemu pojawia się na nie ukończonych drogach, może to
miraż, a jeśli tak, to obserwatorzy z dwu różnych punktów mogą się o. tym
przekonać, bo mirażu przecież nie można „zarejestrować” w ten sposób, o którym
rozmawialiśmy z Achwem. Zresztą odnaleźliśmy z nim, zdaje się, cieniutką
niteczkę.: pociąg pojawia się prawie zawsze w bezludnych przestrzeniach tajgi i
tundry. I nie wydało nam się to przypadkiem. Tym, którzy kierują ruchem
zielonego pociągu, potrzebne były dwa warunki: duże przestrzenie i brak ludzi,
w najgorszym razie — względny ich brak. Pozostawało jeszcze odpowiedzieć na
zasadnicze pytanie: kto nim kierował?
BOGACTWA GWIEZDNEGO
NIEBA
To mogło być zwykłym eksperymentem. Małoż to badań
naukowych w naszym stuleciu, i o wszystkim zaraz by pisać w gazetach? Ale w tym
przypadku badania ciągnęły się już zbyt długo, kilka lat (Achwo widział pociąg
jeszcze w Karelii, potem w Kazachstanie), i to wywołało myśli zupełnie innego
rodzaju. Lecz uwierzyć w niemożliwe można tylko wtedy, kiedy staje się ono
realnym faktem.
Kiedyś oglądałem film o kosmosie, gdzie rakiety wylatywały
w górę tak lekko i swobodnie, jakby w ogóle nie było okropnie trudnego
kosmicznego preludium, długich poszukiwań, błyskotliwych pomysłów i tragicznych
porażek. Pojazdy kosmiczne udoskonalały się w oczach z szybkością, na jaką
pozwalała kinematografia, i na końcu zawsze wynikało nieuchronne pytanie: a
jutro? „Bogactwa gwiezdnego nieba” — taki był tytuł filmu. Do tych to bogactw
zawsze kierowały się statki. Cóż to za bogactwa?
Z pewnym zdziwieniem dowiedziałem się, że nawet bliskie
gwiazdozbiory chronią swe tajemnice tak zazdrośnie, że i wymienić je na razie
trudno. Radio-galaktyki, gwiazdy magnetoprzemienne, bliźniacze pulsary,
potrójne i wielokrotne gwiazdy, skupienia galaktyk. Dlaczego są nierozłączne
trzy gwiazdy Regulusa? I dlaczego niekiedy tak się zbiegają pulsary i
radio-galaktyki? Za tymi pytaniami, następowały inne, było ich nieskończenie
dużo, o wiele więcej niż słów w starożytnych podaniach i mitach. Czyż nie
dlatego nazwy dalekich słońc świadczyły o kształtowaniu się człowieka tak samo
wymownie, jak piramidy, miasta i statki kosmiczne? Najbliższe i najbardziej
dostępne spośród nich przypominały o antycznych czasach, o różnych na wpół
zapomnianych starożytnościach, o młodości ludzkiego rozumu. Kiedy to Diana
wypędziła Helikę ze swojej świty, a Junona zamieniła ją w niedźwiedzicę.
Jupiter umieścił Helikę razem ze swoim synem Arkasem na niebie, gdzie tworzyli
gwiazdozbiór Wielkiej i Małej Niedźwiedzicy. Dziesiątki innych antycznych
bohaterów także zostało wyniesionych na niebo przez astrologów i tworzyli oni
pierwszą strefę. Za nimi następowała druga. Słabe i dalekie gwiazdy kazały
wspomnieć o filozofach i uczonych późniejszych czasów, ich nazwy mówiły o
próbach przeniknięcia, jakby bardziej już dojrzałego rozumu, w niewyczerpane
źródło rzeczy — w nieskończoność. I wciąż dalej przesuwała się niewidzialna,
umowna granica, którą rozum chciał osiągnąć.
A dalej? Jak się dowiedzieć, co jest za tą granicą i potem
za następną? I oto pojawiają się radioskopy, a nieco później statki kosmiczne.
Rozmyślając o tym zrobiłem dla siebie małe odkrycie. Antena radioskopu jest
podobna do naczynia, w którym świat się odbija tym wyraźniej, im większe jest
lustro wody. Im dalej będą od siebie punkty odbierania gwiezdnych sygnałów, tym
lepiej. Niekiedy anteny są rozmieszczone na różnych kontynentach, a kosmiczne radio-dźwięki
utrwalają się na taśmie magnetycznej, a potem, wszystkie zapisy są porównywane.
Międzykontynentalne teleskopy są najdokładniejsze, a może całą powierzchnię
Ziemi wykorzystać dla odbioru sygnałów? Zbudować więcej anten, połączyć je w
jedną sieć? Czemu by nie?…
Przekartkowawszy książki o astronomii, razem z Achwem
doszliśmy do wniosku: taka wszechogarniająca sieć jest niewiele korzystniejsza
od jednego czy dwóch międzykontynentalnych radioteleskopów. Wszystko zależy od
maksymalnej odległości: im większa odległość między antenami, tym lepiej i
dokładniej pracuje przyrząd, tym wyraźniej są słyszalne sygnały gwiezdne, i im
więcej obiektów wszechświata wysyła fale radiowe, tym pełniejszy jest ogólny
obraz.
Anteny na rakietach — oto do czego trzeba było dążyć. Cała
konstelacja rakiet badawczych lecących w takich odległościach od siebie, że
pelengowanie ledwo słyszalnych źródeł byłoby idealne. I już oczywiście mapa
nieba stałaby się o wiele dokładniejsza. Na razie statki kosmiczne i
radioteleskopy istniały oddzielnie i obaj z Achwem mogliśmy tylko pomarzyć o
tych czasach, kiedy będą one połączone. Projekt był mój, ale Achwo go zaraz
urzeczywistnił:
— Po co statki? Umieścić anteny na różnych planetach i
koniec! Rzeczywiście. Po co rakiety? Planety to bardzo dobre punkty oporowe dla
obserwacji.
Polar już spał, a ja zapragnąłem pomarzyć i spróbowałem
przedstawić sobie niezwykłą sztafetę: statki były zaopatrzone w lustra antenowe
i starały się donieść je jak najdalej, ku gwiazdom, ku dalekim planetom obracającym
się wokół gwiazd. I pozostawiały je tam jak pałeczki sztafety, żeby potem inne
statki, o wiele silniejsze, przeniosły je, być może, jeszcze dalej. Zbliżam się
do najważniejszego w naszych rozumowaniach (muszę się przyznać, że pomogły nam
wideotelefoniczne konsultacje specjalistów jednego z syberyjskich centrów
badawczych).
Im dalej by mogły przenikać nasze statki, tym więcej byśmy
się dowiedzieli o bogactwach gwiezdnego nieba. Niewidzialna, ale realna granica
poznania, o której myśl startowała z Ziemi jeszcze w starożytności,
rozszerzałaby się, ogarniając wciąż nowe światy. Ale to był, jeśli tylko można
tak powiedzieć, geocentryczny system badania wszechświata.
Dlaczego by nie założyć, że takie badania już są
rozpoczęte, lecz w zupełnie innej części Galaktyki? Automatyczne statki już
startowały, pierwsze anteny już są dowiezione do rozszerzającego się
pierścienia międzygwiezdnych radioteleskopów. I na Ziemię też. Na początku
badacze będą przestrzegać pewnej ostrożności, zwłaszcza na zamieszkanych planetach
(przecież następstw jakiegokolwiek wkroczenia tam, wywierania wpływu, na
pierwszy rzut oka nawet pozytywnego, praktycznie ocenić nie można). To znaczy,
że i na Ziemi będą postępować zgodnie z tą regułą. Postarają się wykorzystać
nasze osiągnięcia: przecież potrzebne im są platformy do przenoszenia anten,
których położenie jest sprawdzone z dokładnością do jednego metra. Tor kolejowy
to idealny punkt oporowy dla ruchomego radioteleskopu. A jak go zamaskować,
uczynić niewidzialnym? I tu znów tak żywo wyobraziłem sobie zielony pociąg
biegnący po śnieżnej dolinie, że ta ostatnia trudność wydała mii się całkiem
łatwa do pokonania. „Każdy cud jest możliwy, jeśli się przy tym nie naruszy
praw przyrody” — to zdanie wyszukałem w swoich starych konspektach. Tak
wymyśliliśmy zielony pociąg (w rzeczywistości w ciągu jednego czy dwu
wieczorów).
A wczesnym rankiem, kiedy się umyłem i ubrałem, otworzyłem
okno i zobaczyłem posępne drzewa w szarej półmgle, zaćmione światło przedświtu
i złowiłem oddech chłodnej ziemi — nasz pomysł wydał mi się nierealny i
nieprawdopodobny. A jednak pragnąłem weń wierzyć.
Nacisnąłem klawisz telewizora, po wypukłym srebrnym
ekranie przebiegły powyginane linie, zacisnęły się w węzeł, który zadrżał jak
pęk strun i znikł. Jeszcze dwa klawisze: POLAR i BIBLIOTEKA.
Ukazała się znajoma twarz.
— Biblioteka, proszę mówić.
— Coś na temat radioastronomii.
— Zasady, historia, zastosowanie?
— Film. O wszystkim od razu.
— Czas?
— Półtorej godziny.
— Zamówienie przyjęte. Proszę czekać pięć minut.
Ekran zalało błękitne migotanie, jakby dawało wyraz
wybuchowi energii telewizyjnego robota.
Z wysokości lotu ptaka ukazały się wąwozy i kaniony
przegrodzone żaglami anten. Wysoko w górach, na tle wierzchołków ostrych
szczytów migały ich głowice patrzące ponad śniegami. Na zboczach zielonych
wzgórz zwijała się pajęczyna anten. Planeta była gruntownie zradiofonizowana, a
ten drugi, gwiezdny etap radiofonizacji dopiero się zaczynał. Razem z
teleskopami-gigantami pracowali jeszcze i wysłuchiwali eter pionierzy radiowego
zwiadu: dwudziestometrowy Sierpuchowski, stumetrowy Amerykański, Krymski,
Puertorykański, Wielki Australijski.
Jeszcze jeden klawisz: KONSULTANT.
— Czy działają międzyplanetarne radioteleskopy?
— Nie.
— Czy są projekty?
— Tak. Pierwszy projekt: Ziemia-Księżyc, drugi:
Mars-Ziemia— Księżyc.
— Gzy inne cywilizacje mogą wykorzystać Ziemię do
instalacji radioteleskopów?
— Niewykluczone. (Milczenie.) Wątpliwe, to zależy od
poziomu zakłóceń radiowych.
— Czy można powiązać fenomen zielonego pociągu z badaniami
kosmosu?
— Brak danych. (Przedłużająca się pauza.) Fenomen
zielonego pociągu nieznany. Pytanie nie na temat.
„SZCZĄTKI MAMUTA
ZNALEZIONE”
Jedziemy nartami po świeżo spadłym śniegu, miękkim i
lekkim, a z modrzewi zlatują nowe białe czapy, i głosy dźwięczą ciszej i
głuszej. Zupełnie zapomniałem o wiośnie, która już, już zabierała się do
ogrzania ziemi, do obdarzenia jej pierwszą trawą, przeźroczystą wodą, krzykiem
ptaków.
Jest nas czterech: Achwo, ja, Gleb, Kisielew — badacz
tropów z Ruskiego Ustia, potomek koczowników i jakuckich myśliwych, urodzony
budowniczy i podróżnik, który przeszedł Daleką Północ wzdłuż i wszerz, oraz
Dymitr Wasilewski, kinooperator i uczony (to on przysłał nam wzmacniacze
światła, a potem sam przyleciał do polaru, żeby zrobić film). Czy można spotkać
na Północy ludzi, którzy by jej nie lubili? Chyba nie. Mnie się ta ziemia
wydaje gigantycznym naturalnym rezerwatem: nabrzmiałe i ogromne są jej rzeki,
wiatry bystre, długie i opieszałe zimowe noce i letnie dni.
Lecz żeby naprawdę poznać Północ, trzeba jej oddać życie
jak Gleb, który pamiętał i nieczęste spotkania z białym żurawiem niezwykłej
piękności, i z ginącymi, coraz rzadziej przelatującymi nad brzegiem ziemi
tundrowymi łabędziami i białolicymi kazarkami, a w leśnych gąszczach, gdzie ryś
strzeże łosia i wszelkiego zwierza, polował na czarnego sobola. A w Arktyce
mało ptaków? Pełno, Gleb… Już wzięta jest pod ochronę i gęś białoszyja, i biały
żuraw, i sokół, i kazarki białolice, czerwonopierśne, co jak zorze lecą ku
szczytowi ziemi — do domu.
Wieki i dziesięciolecia powoli, lecz dokładnie kierują
biegiem i wiatrami planety, wygładzają pofałdowania gór, pośród zimy darowują
odwilż, i chociaż wiosny są chłodne, wciąż ciepleje i ciepleje radosne lato i z
roku na rok łagodniejsza, nie tak luta zima. Aż nagle nie wiadomo kiedy
niewidzialny siewca — czas rozrzuci po górach nasiona sosen, na wzniesieniach
zasadzi jodły, w suchych miejscach różowy wrzos, w pobliżu wody iwę srebrzystą.
Tam gdzie wąwozy i jary, rozrzuci nasiona brzozy, na błotach posadzi łozy, a
wzdłuż rzek mocne dęby. Nagle, nie wiadomo kiedy… Przecież Północ pozwala na
każde marzenie, lecz i na jawie jest ona rzeczywiście piękna.
Gdyby mi powiedzieli: dzisiaj ci się poszczęści, ale
musisz wybrać, co wolisz — spotkanie z mamutem, prawdziwym mamutem, który ma
sierść rudą, uszy kudłate, a kły żółte, czy też z zielonym pociągiem, który
zresztą już widziałeś — ja bym, niestety, nie od razu odpowiedział. Gleb na
pewniaka wybrałby mamuta, Achwo zielony pociąg, Dymitr…
— Co byś wybrał, Dymitrze? — krzyknąłem. — Mamuta czy
pociąg?
A on nawet nie powtórzył pytania, od — razu je zrozumiał:
— Mamuta.
— Czemu?
— Sam nie widziałem i naocznych świadków nie znam. Tak…
Wypchane zwierzęta, obrazki… lecz spotkać prawdziwego zwierza, to jakby
wynaleźć machinę czasu, a ty oczywiście wolisz pociąg?
A więc i Dymitr jest rozkochamy w Północy — myślałem —
kamera, wzmacniacze obrazu… to wszystko nie to. Być może poszedł z nami tylko
dlatego, żeby natrafić, na mamuta czy choćby na niedźwiedzia, na rogatego, na
leśnego diabła.
… Najpierw zamierzaliśmy się zatrzymać pod rozjazdem, choć
mieliśmy namioty, ale potem pomyślawszy zadecydowaliśmy: nie, nie należy tego
robić, przecież nie widział zielonego pociągu dyżurny ruchu na mijance (a już
miesiąc tu mieszkał) — czymże bylibyśmy lepsi?… Poszliśmy w kierunku drogi na
południe od rozjazdu. Ach wio i Gleb posunęli się jeszcze bardziej ku
południowi, a my z Dymitrem zatrzymaliśmy się i rozbiliśmy namiot. Mieliśmy
trzy dni czasu. Jeden z nas zawsze pełnił dyżur przy radiostacji i kiedy
nadeszła moja kolej, gotów byłem nawet nocą odebrać sygnały Achwa.
Dymitr odnosił się sceptycznie do naszego pomysłu i
naprawdę nie rozumiałem, po co tu z nami przyjechał.
Trzeciego dnia, kiedy radiostacja ożyła, Dymitr pierwszy
rzucił się ku przyrządom, to znaczy, że jednak też czekał, tylko po prostu nie
bałamucił siebie zbytnio nadzieją.
Zawczasu umówiliśmy się: słowo „pociąg” nie powinno wyjść
w eter, jak w ogóle to, co dotyczy kolei żelaznej, przecież, sądząc po
wszystkim, chodziło o tajemnicę, której ktoś gorliwie strzegł. Znaczy to, że
tajemniczym musi być i umowny sygnał, kiedy Achwo i Gleb zauważą pociąg. Obaj
zatrzymali się dwadzieścia kilometrów od nas i czas pojawienia się pociągu na
naszym odcinku mierzył się na minuty. Na godzinę przed sygnałem Achwo rozmawiał
z nami, było to sprawdzenie radiostacji.
Mijał ostatni dzień i chwilami już wątpiliśmy w
powodzenie. Po półgodzinie Dymitr rozpalił ognisko i zaczął szykować obiad —
tego dnia miał dyżur. Piętnaście minut później radiostacja ożyła, ale to nie
był sygnał. Achwo powiedział: „Widzę ludzi” — i po minucie: „Ludzie znikli”.
Spytałem, co to znaczy? Odpowiedział: „Bądźcie gotowi”. I oto zadźwięczał
sygnał: „Szczątki mamuta znalezione!” To umowne hasło było dwukrotnie nadane,
co znaczy, że obaj, Achwo i Gleb, widzieli pociąg. Kiedy tylko ich usłyszałem,
uruchomiłem sekundomierz. Zdawało mi się, że upłynie sześć do dwunastu minut,
nim zielony pociąg zrówna się z nami. Na wszelki wypadek Dymitr rzucił
kociołek, czajnik, konserwy i natychmiast ustawił kamerę. Mechanizm nie od razu
zaczął działać, od mrozu pewnie. Ale straciliśmy zaledwie kilka sekund i pociąg
nie mógł nas wyprzedzić. Obserwowałem tor kolejowy przez obiektyw wzmacniacza
obrazu, ponieważ absolutnie nie liczyłem na rozpoznanie czegokolwiek nie
uzbrojonym okiem. Obok były przygotowane dwa aparaty fotograficzne, także ze
wzmacniaczami: jeden aparat był mój, drugi Dymitra. Kiedy upływała szósta
minuta, nagle niechcący nacisnąłem spust swego aparatu. Dymitr usłyszał trzask
i obrócił się ku mnie. Zmieszałem się na moment i oderwałem oczy od przyrządu.
Zacząłem, zdaje mi się, wyjaśniać Dymitrowi, że mój aparat przypadkiem
sfotografował, a Dymitr z jawną dezaprobatą słuchał mnie. W tej samej minucie
lekki obłoczek śnieżnego pyłu wzbił się ponad torami i szybko przeleciał wzdłuż
nich. Powiał wiaterek, śnieżynki wolno opadały na moją twarz. „Patrz!” —
krzyknąłem. Ale było za późno. Albo może za wcześnie? Dopadłem okularu i
zamarłem na kilka minut. Wskazówka sekundomierza wiele razy okrążyła tarczę, a
mnie zaczęły marznąć policzki. „Starczy — powiedziałem. — Jeśli obłoczek był
pociągiem, to znamy już jego prędkość: sto dziewięćdziesiąt kilometrów na
godzinę. Zostaw kamerę i chodźmy pić herbatę, bo zmarzniemy.”
Kiedy się całkiem ściemniło, podłożyliśmy drew do ogniska,
płomień wzniósł się dymiącymi językami, potem znikł odkrywając mieniące się
różowo kamyki węgla pod ciepłą poduchą powietrza. Po białych niczym śnieg
obłokach nie pozostało śladu. Na niebo wyszły gwiazdy. Żółte ognie kropiły nas
lekkimi iskrami i jużeśmy się byli zdrzemnęli, gdy nagle dwa znajome głosy
zabrzmiały zgadnie nad ogniskiem. Achwo i Gleb zbliżyli twarze do ciepła i
światła, szron na ich czapkach srebrzył się i tajał. Spiesznie pozbieraliśmy
się i ruszyliśmy do polaru.
… Rano wybieraliśmy się na trasę badać kolejny odcinek,
przedostatni, najtrudniejszy, a ja do późnej nocy nie mogłem usnąć, jak to
czasami bywa, gdy się przejdzie dużo kilometrów i nieodparte pragnienie
wyspania się, zaśnięcia nagle potem znika. W moich zamkniętych oczach
uporczywie płynęły i płynęły falujące dale niczym białe kłęby, jakie można
zobaczyć z samolotu. Zlewały się z jasnymi zimowymi chmurami, które szumiąc
pędziły na wskroś przez śnieżne zasłony i nie było im końca. I nieuchronnie
wyobraźnia wiodła nie dalej i wyżej — tam gdzie się otwierał wszechświat, a z
nim — otchłań światów.
0 świcie wpadłem do Wasilewskiego. Pracował nad taśmą
filmową, więc opędził się przede mną jak przed uprzykrzoną muchą. Przyszli
także Gleb i Achwo. Trzech to już siła. Dymitr popatrzał na nas i powiedział
spokojnie:
— Taśma zepsuta, prześwietlona. Nie da się wywołać ani
jednego kadru.
I zaraz na naszych oczach zrobił ostatnią próbę. Z kliszą
z aparatu fotograficznego było to samo.
— Cóżeś ty… — powiedział Achwo — to był przecież pociąg…
— To nie ja, kochani. Robiłem wszystko jak należy i nawet
lepiej.
— Sama się prześwietliła? Tak się nie zdarza.
— Też myślę, że nie.
— Jasne. Teraz odjedziesz?
— Cóż robić… Czas na mnie.
Ale Dymitr został jeszcze dwa dni.
Myślę, że zrobił przepiękny film o Polarze, o jego
ludziach, o ich niełatwej drodze w jutrzejszy dzień. Szkoda tylko, że nie było
w nim pociągu.
PIEŚŃ O ZIELONYM
POCIĄGU
Nocami ziemia jeszcze stygła pod lodowatymi gwiazdami, ale
święto wiosennej radości, szybkich skrzydeł, dźwięcznych ruczajów — było już na
progu. Jeszcze trochę, a pierwsze żółte barwy legną na stokach i zarzecze
zacznie się ukraszać bzowym kolorem.
Wyszedłem pożegnać zimę, narty jeszcze się ślizgały po
sinym śniegu, osiadłym ciemnymi plamami pod drzewami, na skrajach polan, gdzie
pnie w słońcu dyszały parą.
Południe. Słońce. Pierwsze bezśnieżne wysepki na
kamiennych łbach sopek. Całkiem niepostrzeżenie dojechałem do drogi kolejowej.
Wisiał nad nią strumień ciepłego powietrza; granitowy nasyp był nagrzany, szyny
pachniały żelazem. Wzdłuż nasypu ciągnął się szlak narciarska. Doznałem
uczucia, że ktoś mnie śledzi. Ale nikogo nie było widać. Jechałem wolniej,
oglądając się. Daleka figurka zamajaczyła za moimi plecami. Pojechałem
szybciej, lecz figurka wciąż rosła i rosła. Po drugiej stronie nasypu jechał na
nartach człowiek. Kobieta. Coś jakby nieuchwytnie znajomego odkryłem w niej.
Przyjrzałem się: Lena Rugojewa. Skąd się tu wzięła, pomyślałem, przecież
odleciała na Północ, i nagle przypomniałem sobie naszą malutką ekspedycję,
zdziwiony okrzyk Achwa („Widzę ludzi!”) i później jego przyczynę (tam koło
pociągu była Lena).
— Dzień dobry, Walentynie Mikołajewiczu! — zawołała Lena.
— Dzień dobry, Leno! Czyżby już pani do nas wróciła?
Jej głos brzmiał wyraźnie, choć była jeszcze daleko.
Czekałem na nią, wciąż jechała po drugiej stronie nasypu. Oczy jej promieniały,
była podobna teraz do owej z Północy legendarnej dziewczynki, której głos jest
dźwięczniejszy niż pieśń wiosny.
— Nie, Walentynie Mikołajewiczu, jeszcze nie wróciłam do
was. Chcę panu opowiedzieć o zielonym pociągu.
… Dzień był radosny, niezwykły, choć nie mogłem się
uwolnić od poczucia własnej bezradności. Wszystkie moje pytania wydawały mi się
niepotrzebne, bo i bez nich otrzymywałem odpowiedzi, a sens słów Leny docierał
do mnie tak dobitnie, jakby studiowała głośno swoje myśli, a ja łowiłem je. To
uczucie było mi przedtem nie znane, a owa nieoczekiwana lekkość obcowania
wywołała nawet małą trwogę: przecież moje rozważania i myśli mogły się jej
wydawać zbędne, i niewydarzone. Cóż więc robić? Jeśli pytać nie potrzeba?
Słuchać? Dziwnym, niepojętym wprost sposobem domyśliłem
się wszystkiego, co ona jak gdyby chciała mi powiedzieć, i oto z całkiem niewielu
słów, jakie padły z jej ust, powstał pełen obraz: zrozumiałem, że zielony
pociąg był jedną z badawczych stacji. To był rzeczywiście gwiezdny pociąg, i te
dwa wyrazy najbardziej do niego pasowały, dlatego że…
Niełatwo zdać sobie sprawę z tego, że pozorna pustka
przestrzeni zawiera tak wiele, iż trzeba ją studiować lata, dziesięciolecia.
Ale i to jeszcze nie wszystko — fale radiowe są tylko małą cząstką tego, co w
niej ukryte. Za nimi wznosi się bezkresny rząd przekształcających się nawzajem
fal i cząsteczek — i powolnych, i szybkich, takich szybkich, że wyprzedzają
światło, jakby zakreślając swymi promieniami drogę z teraźniejszości w
przyszłość. I — idąc śladem tych błyskawicznych wykresów — wschodzą w
przestrzeni niezliczone korowody gwiazd, parujących planet z błękitnymi
gazowymi obłoczkami, migocących komet i szybkich meteorów — ale to tylko ślady,
odblaski tego ruchu, który jest racją wszystkiego. To, co da się zobaczyć, może
być zrozumiałe. Lecz gdzie są źródła nieznanych „błyskawicznych promieni”? Oni
ich nie znaleźli. Szukali. I wiedzieli, że z chwilą gdy te źródła zostaną
odkryte — wyjaśni się racja istnienia całej Galaktyki. Oto dlaczego już tyle
lat podróżował z planety na planetę gwiezdny pociąg. Ale gdzieś w innych
konstelacjach i w innych światach, pod niebieskim, pod żółtym, pod różowym
słońcem, każdego dnia, każdej godziny, niewidzialne jak wiatr, jak powietrze,
jak oddech mknęły inne pociągi. Oto dlaczego wierzyli w postęp.
Pomyślałem: po co ten wieczny ruch? I zrozumiałem: źródło
promieni można znaleźć, ale tylko „chwyciwszy” je z kilku punktów przestrzeni.
Zrodziło się pytanie: pewnie trudno uczynić pociąg
niewidkiem? I w głowie ułożyła się odpowiedź: wcale nie, na wagonach są
translatory światła, one wyłapują promienie z jednej strony pociągu i
przekazują je na drugą, i tak powstaje iluzja, że wagony są przeźroczyste,
niewidzialne.
Lena pracowała z nami… Po co to im? Czyżby tylko dlatego,
że droga nie była gotowa? I oczy Leny stały się trochę figlarne, roześmiała się
i poprawiając włosy rozsypane na plecach, powiedziała:
— Otóż nie. Oczywiście, pociąg był tylko do czasu. I spraw
terminowych nie było. Ale nas przecież obchodzi jedynie pociąg-niewidek, a nie
ludzie. Najlepszy sposób to nie wyodrębniać się, nie rzucać się w oczy, to znaczy
— być razem. I potem też jest to potrzebne. Czyż pan nie zauważył, że wszystkie
obliczenia wypełniałam o wiele dokładniej, niż trzeba? Pracowałam jednak z wami
także dlatego, że to było interesujące. Bardzo. Nawet ogniska w tajdze lubię, i
ptaki, i śniegi, i narty. I waszą pracę. Jakbym się tu urodziła. A na Dalekiej
Północy rzeczywiście byłam, przecież musimy znać linię trasy bardzo dokładnie,
o wiele dokładniej niż wy. Potem trzeba będzie sprawdzać współrzędne drogi co
do milimetra. Nawet taka drobna pomyłka urasta w parseki przy dużej odległości
od punktu obserwacji. A pan, Walentynie Mikołajewiczu, pan powinien zapomnieć
wszystko, co się wiąże ze mną osobiście. Trudno to wytłumaczyć. Po prostu tak
trzeba. Przecież będziemy jeszcze razem pracować. Pomogę wam. Proszę zapomnieć
naszą rozmowę, a pociąg… O nim może pan wiedzieć wszystko. Pamięta pan, jak
pański aparat przypadkowo sfotografował i obu wam z Dymitrem nic nie wyszło? No
więc dziś wieczorem proszę wywołać kliszę, pan tego dotąd nie zrobił. Kiedy
tylko zobaczycie na zdjęciu pociąg, w waszej pamięci powstanie jakby luka. Na
jakiś czas oczywiście. Wasi specjaliści bez trudu pojmą, co to jest zielony
pociąg. Pan i Achwo przypomnicie sobie nasze spotkania za pół roku, kiedy nas
tu już nie będzie. A teraz czas na mnie!…
Rozumiałem ich. Niełatwo pracować przez długie lata na
obcej planecie, a teraz pozostały im być może wyliczone tygodnie i nie mogli
zwlekać, wszystko się kończy, wszystko u kresu — nerwy, aparatura. I czyż nie
zdecydowali się odsłonić tajemnicy pociągu tylko dlatego, że wzbogaci to ich o
dodatkową energię, która pozwoli przedłużyć choć o kilka dni owe krzepiące
obserwacje? (Przecież pociąg jest niewidoczny jedynie wtedy, kiedy pracują
bardzo skomplikowane, w naszym pojęciu, przyrządy…)
— Dobrze — powiedziałem — niech tak będzie. Życzę
powodzenia,
Leno!
…Nagle słoneczne promienie zbiegły się jak w pryzmie. Z
jasnego ognia wyleciał cień. Ten cień był pociągiem, zobaczyłem go w końcu tuż
obok. Kiedy przeniósł się mimo, rozlawszy miękką światłość, Leny już nie było.
Skądś z daleka dobiegł jej głos: „Posłuchajcie naszej pieśni, Walentynie
Mikołajewiczu!”
To była raczej ziemska pieśń. Inaczej być nie mogło:
przecież oni kochali Ziemię i tu pracowali.
O czym śpiewano w pieśni?
Śpiewano w niej o szczęśliwym nadejściu pierwszego dnia
wiosny i o niebieskich, jasnych jej dniach, o zapachu burz i leśnym czarze
zielonego odrodzenia przy akompaniamencie deszczów. Śpiewano w niej o złotych
kobiercach jesiennych traw i stadach dzikich srebrzystych ptaków krzyczących na
kamieniach i skałach, o tajemniczych ogniach tajgi, które z bliska rozpływały
się jak widma, a z daleka jarzyły niczym ślepia zwierząt, wilków i rysi, i
śpiewano w niej o silnych sztormach wzdłuż wschodnich wybrzeży — cudacznie powyginanych
brzegów planety, o letnich barwach północnych fiordów i o całej przestrzeni,
gdzie przebiegał ich pociąg.
Przetłumaczyła Ryszarda
Wilczyńska
* * *
Urocze. Nieprawdaż, że ciekawy jest ten pomysł? Oczywiście
chodzi mi tutaj nie o to, że takie „zielone pociągi” realnie istnieją, ale o
sam pomysł w którym skupiają się wszystkie legendy BAM. Jaka szkoda, że u nas
ekonomiczni ciemniacy zrobili wszystko, co w ich mocy, by wykończyć kolej. Przyznam,
że brakuje mi pomruku silników, stukotu pędzących kół i dźwięku sygnałów
niosącego się na kilometry. Brakuje sapiących parowozów i tej romantyki, która
je otacza. Teraz mogę je sobie tylko obejrzeć w skansenach takich jak w
Chabówce, czy na pokazach w Suchej Beskidzkiej. Ale ciągle jestem zdania, że
najlepsze czasy kolej ma przed sobą.
A wracając do Zielonego Pociągu – to kto wie? A może właśnie
te wszystkie pociągi-widma mknące po szynach torów kolejowych całego świata
pełnią na Ziemi jakąś misję, której cel i sens dopiero kiedyś poznamy?
Źródła: „Tajny XX wieka” nr 9/2012, ss.32-33
Antologia – „Okno w nieskończoność”, Warszawa 1980.
Przekład z j. rosyjskiego i komentarz –
Robert K. Leśniakiewicz ©