Iwan Barykin
Na świecie znajduje się 440
reaktorów jądrowych. 104 z nich w USA. We Francji 59 reaktorów, w Japonii – 53,
w Wielkiej Brytanii – 35. W Rosji – 29. Najbardziej zależnym od energii
jądrowej krajem świata jest Francja.
Ci wszyscy, którzy pracowali
przy likwidacji ostatniej katastrofy w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej –
CzEJ, nazywali to powołaniem na wojnę – wojnę z niewidocznym promieniowaniem,
zdolnym do uśmiercenia całej Ludzkości swym jadowitym tchnieniem. Wojnę
wygrano, ale za wysoką cenę – w ciągu 26 lat zmarło tysiąc likwidatorów, a ci
którzy przeżyli – są do dziś dnia inwalidami.
W
sztabie
W tym pamiętnym czerwcu 1986
roku, na drodze z Prypeci – my, dziennikarze z „Wołgogradzkiej Prawdy” –
robiliśmy plany: obejrzymy sobie elektrownię i rozerwany wybuchem reaktor,
pogadamy z pracującymi tutaj ziomalami. Ale tak się nie stało. Od pierwszego
kroku w Strefie dano nam jasno do zrozumienia, że stoimy tutaj na zawadzie i
jesteśmy tu tak potrzebni jak piąte koło u wozu.
- Gdzie leziecie, życie wam się
znudziło? – ofuknął nas nowy dyrektor CzEJ E.
N. Pozdyszew. To nie był tylko przejaw troski o nasze bezpieczeństwo. Wszystko, co dotyczyło bezpośrednich
przyczyn i następstw katastrofy zostało dokładnie utajnione.
Do samej elektrowni dostaliśmy
się co prawda nie od razu, ale po długim pobycie w Czarnobylu – w sztabie
Państwowej Komisji, w którym nam opowiadano długo i nudno, by nas oswoić z
następnym i wydarzeniami.
Miałem okazję spotkać się w
sztabie z członkami Komisji: z akademikiem W.
A. Legasowem, który znajdował się tutaj od pierwszego dnia po katastrofie i
z innymi uczonymi z Instytutu Energii Atomowej im. Kurczatowa, instytutów
fizyki Ziemi, biofizyki i genetyki RAN[1]…
Na nas, poza towarzyszami z
KGB, nikt nie zwracał uwagi: siedzą jacyś faceci i kopią się w papierach. Ja
puszczałem wszystko mimo uszu, o czym oni dyskutowali, i tylko włączyłem
dyktafon, który miałem w kieszeni. W tych sporach przewodził akademik Legasow.
Padł
system…
- W toku eksperymentu
rozpoczętego 25 kwietnia, planowano zbadanie możliwości turbogeneratora do
wytwarzania energii elektrycznej w przypadku sytuacji krytycznej – mówił
akademik Legasow. – Operatorzy stopniowo zmniejszali moc reaktora i w południe
doszli do połowy jego mocy. Wieczorem przerwano zniżanie mocy reaktora, żeby
zabezpieczyć dostawę energii elektrycznej do sieci. A po godzinie 23:00 znowu
zaczęto zmniejszać moc. Przy jej zniżeniu do 700 MW powinien zadziałać system
awaryjnego wyłączenia reaktora, ale nie zadziałał… Czy mówię niezrozumiale młody
człowieku? – wbił we mnie wzrok spoza okularów.
Pokręciłem głową. Walerij
Aleksiejewicz zaczął ponownie przemierzać swój gabinet tam i z powrotem.
- Tak więc, koledzy – rzekł
Legasow – nie rozumiemy, dlaczego zaczęły się spadki wskazań systemów pomiarowych
i dlaczego miał miejsce skokowy spadek mocy do zera. Operatorzy starali się
zwiększyć ją do 200 MW, ale ona się nie podnosiła. Wtedy oni wcisnęli guzik
awaryjnej ochrony, w rezultacie czego 178 prętów sterujących powinno opuścić
się do aktywnej strefy i zgasić reakcję łańcuchową i tym sposobem wyłączyć
reaktor. Ale pręty opuściły się tylko do połowy i rozpoczął się rozruch
reaktora, słowem niekontrolowany skok reaktywności i mocy reaktora, i 26
kwietnia doszło do silnego wybuchu, który zdmuchnął jak pyłek wielotonową
pokrywę reaktora. Nie zadziałało „zabezpieczenie od idioty”, bowiem operatorzy
na początku eksperymentu wyłączyli system awaryjnego chłodzenia reaktora. Drugi
wybuch uszkodził obudowę całego bloku energetycznego reaktora. Wszystkie światła
zgasły, ale pojawiło się zagadkowe świecenie…
Piorun
kulisty?
- Nie było tam niczego dziwnego
– przerwał akademikowi pracownik Instytutu Fizyki Ziemi E. W. Barkowskij. – To był tylko piorun kulisty, który wleciał do
hali maszyn.
- A skąd on się tam wziął? –
zaperzył się akademik.
Obecni uśmiechnęli się: znowu
uczeni skoczyli sobie do oczu!
Tymczasem Barkowskij
kontynuował:
- Reaktor stał się epicentrum
silnego antycyklonu i trzęsienia ziemi. To odnotowało wiele sejsmografów. Rzecz
w tym, że CzEJ została zbudowana na uskoku tektonicznym Prypeckiej Grzędy –
wbrew zastrzeżeniom geologów. Trzęsienie ziemi, antycyklon, a potem piorun
kulisty, które uszkodziły aparaturę…
- Spełniło się proroctwo
apostoła Jana – mój sąsiad przerwał zapadłe nagle milczenie. – To właśnie o tym
mówi się w jego Objawieniu czyli Apokalipsie:
I trzeci anioł zatrąbił: i spadła
z nieba wielka gwiazda, płonąca jak pochodnia, a spadła na trzecią część rzek i
na źródła wód. A imię gwiazdy zowie się Piołun. I trzecia część wód stała się piołunem,
i wielu ludzi pomarło od wód, bo stały się gorzkie. (Ap 8,10-11)
- Nie odkrył pan niczego
nowego, panie kolego, chociaż wiele rzeczy się pokrywa ze sobą – uśmiechnął się
akademik. – Piołun, to po ukraińsku „czarnobyl”, woda w Prypeci wciąż jest radioaktywnie
skażona. Nie bardzo tylko wiadomo, skąd się wzięła tam wielka gwiazda?
- Walerij Aleksiejewiczu – głos
zabrał pułkownik KGB – mieszkańcy Prypeci, których obudził wybuch, ujrzeli nad
elektrownią nieznany obiekt latający, w kształcie ognistej kuli. Zdążył ją
sfotografować miejscowy fotoreporter.
UFO
nad CzEJ
Oto, co zeznaje starszy
dozymetrysta z komórki kontroli radiometrycznej CzEJ Warickij i jego kolega Samojlienko,
których poderwano alarmem już po eksplozjach:
- Ujrzeliśmy na niebie ognistą
kulę w kolorze jasnożółtym, podobnego do jasnego mosiądzu. Miał on średnicę
jakichś 6-8 metrów. Obiekt znajdował się na wysokości około 300 metrów nad
reaktorem i naraz wystrzelił w kierunku elektrowni dwa promienie. W tym czasie
my wykonaliśmy dwa pomiary promieniowania przy pomocy dozymetru. Pierwszy z
nich wykonaliśmy, kiedy znaleźliśmy się w polu widzenia rozwalonego reaktora.
Przyrząd pokazał nam 3000 μR/h. Drugi pomiar wykonaliśmy wtedy, kiedy zgasł
promień emitowany przez obiekt. Tym razem dozymetr pokazał wartość 800 μR/h…
Jak twierdzą specjaliści, w epicentrum eksplozji, gdzie natężenie
promieniowania wynosiło ponad 1000 R/h, UFO zbił poziom radiacji do 250 R/h.
Nieprzyjacielski
atak
- My nie wykluczamy
wykorzystania przez potencjalnego nieprzyjaciela laserowej broni radiacyjnej
(działa laserowego – przyp. aut.) z pokładu satelity wojskowego – kontynuował
pułkownik. – Po katastrofie w CzEJ spróbowaliśmy zebrać próbki gleby w
30-kilometrowej strefie wokół reaktora. Wysunięto także przypuszczenie, że
przyczyną awarii aparatury kontrolnej reaktora, stał się zwyczajny atak falami
radiowymi o wysokiej częstotliwości z radaru jakiejś ultra tajnej stacji
r/lok., znajdującej się niedaleko stąd.
- Po tym, co tutaj zaszło,
jestem w stanie uwierzyć we wszystko: w UFO, w radar i wizje apostoła Jana –
rzekł w zamyśleniu Legasow. – Ale niech pan pozwoli, pułkowniku, nam samym
osądzić, co się właściwie stało. Jestem skłonny uznać, że grafitowe bloki
reaktora i kanały w których znajdowały się pręty paliwowe i sterujące mają cały
szereg wad konstrukcyjnych…
To zdanie wygłoszone przez
akademika stało się znane A. P.
Aleksandrowowi, konstruktorowi reaktora, który przed katastrofą przysięgał
przed całym narodem, że reaktor jest na 100% bezpieczny. Doprowadzi to do
zerwania stosunków pomiędzy nimi do konfliktu, w który zostało zamieszanych
wielu uczonych. Kiedy Legasow dostał niebezpieczna dla zdrowia dawkę
promieniowania, to wrócił do Moskwy, w pewnych kręgach zaczęto przeciwko niemu
nagonkę, która doprowadziła go do samobójstwa – powiesił się w swym mieszkaniu
27 kwietnia 1988 roku, w drugą rocznicę katastrofy w CzEJ.
Wygnanie
z „Edenu”
W czasie budowy „sarkofagu” nie
widzieliśmy nikogo, poza dźwigowymi pracującymi w maszynach zabezpieczonych
grubymi ołowianymi płytami. Poza tym podjeżdżały tam betoniarki. Na dachu
reaktora młodzi żołnierze zrzucali przy pomocy łopat kawałki radioaktywnego
paliwa…
Nie mieli żadnej odzieży
ochronnej tylko ołowiane fartuchy nałożone na mundury, a na twarzach maski. Oni
mogli dosłownie w czasie kilku sekund znajdować się na dachu, gdzie
promieniowanie przewyższało 1000 R/h.[2]
Także i my na własnej skórze
odczuliśmy skutki napromieniowania: chrypka, zmiana głosu, drapanie w gardle,
łzawienie oczu. Maseczki na twarzy chroniły tylko od pyłu. Spoza szumu silników
maszyn nie usłyszeliśmy podjeżdżającego BTR i czyjegoś okrzyku. Wzdrygnąwszy
się od nieoczekiwanego dźwięku zobaczyliśmy tego samego kagiebistę, którego spotkaliśmy w Sztabie PK, a który wręczył nam
zalane w plastyk przepustki z czerwonym paskiem na ukos i napisem „Wstęp
wszędzie”.
- Natychmiast opuśćcie obiekt!
– rozdarł się kapitan – życie wam niemiłe!? Skórki dostaniecie przy odjeździe!
Już ja się o to postaram!
Po paru dniach powtórzyliśmy
wyjście na stację wychodząc z założenia, że prace likwidatorskie są po prostu
„na wariackich papierach” – zrzucanie radioaktywnych fragmentów paliwa w dół.
Chcieliśmy jeszcze zobaczyć do wnętrza reaktora, w którym pracowali ludzie w
temperaturze +50°C. Nam udało się zajrzeć do szybu od średnicy 1,6 m.
Likwidatorzy poruszali się w nim skuleni we dwoje.
W ciągu sekundy zrobiłem się
mokry jak mysz, było tam strasznie gorąco. Miałem tylko jedno życzenie – jak
najszybciej stąd uciec. No ale jak stąd uciekać nie dowiedziawszy się, dlaczego
właśnie tak się dzieje? Zadaliśmy to pytanie jednemu z likwidatorów – pogroził
nam palcem, ale potem zawołał starszego dozymetrystę. Na nasze szczęście okazał
się nim nasz krajan J. I. Kosariew
(późniejszy przewodniczący Wołgogradzkiej Obłast’nej Organizacji Związku
Inwalidów z Czarnobyla).
Okazało się, że w szybie
betonują ścianę pod fundamentem reaktora, kładą rury, którymi będzie płynął
ciekły azot (-196°C) dla jego schłodzenia. Boże uchowaj, jak ciekłe paliwo
nuklearne przecieknie przez ścianę reaktora… Poza rurami szybem biegną także
kable elektryczne do oświetlenia i przyrządów pomiarowych.
Wkrótce powróciliśmy do domów,
kiedy skończyła się nasza dwutygodniowa podróż służbowa. Wyjeżdżaliśmy z
uczuciem spłaconego długu, choć nie rozwiązaliśmy do końca tajemnicy wybuchu w
czwartym bloku. I najprawdopodobniej na zawsze pozostanie to tajemnicą XX
wieku.
Źródło – „Tajny XX wieka” nr
17/2012, ss.16-17
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©