M. G. Matiersziewa
W dniu
5.X.2011 roku wraz z moją znajomą Ziną poszłyśmy na grzyby. Kursowy autobus
jadący do wsi Wołyniewo wysadził nas na skraju lasu. Wraz z nami wysiało także
dwóch grzybiarzy i wszyscy razem weszliśmy w las.
Kiedy
zaczął mżyć deszczyk my już miałyśmy pełne koszyki. Tych dwóch grzybiarzy
wrócili do przystanku autobusowego, do którego były jakieś trzy miny drogi, a
ja z Ziną zatrzymałyśmy się i postanowiłyśmy jeszcze pobobrować po lesie – i
zeszłyśmy ze ścieżki. Dodam jeszcze, że w tym lesie uniesposób było zabłądzić.
Ten fragment lasu, w którym zbierałyśmy grzyby stanowił prostokąt o wymiarach
200 x 150 m. Z jednej strony przebiega asfaltówka – ta sama, którą
przyjechałyśmy i gdzie znajduje się przystanek autobusowy, z dwóch innych stron
wyrąbane przesieki, a z czwartej strony zaczynał się niewielki sosnowy młodnik.
To znaczy, że gdziekolwiek pójdziesz, to wyjdziesz z lasu.
Zebrawszy
jeszcze grzybów, poszłyśmy jeszcze po przekątnej tego prostokąta – w stronę
przystanku. Szłyśmy po doskonale wydeptanej ścieżce. I naraz, po jakichś 30 m,
ta ścieżka nagle znikła, jakby jej nigdy nie było i wiodła donikąd. Początkowo
nie zwróciłyśmy na to uwagi. Szłyśmy, póki nie stwierdziłyśmy, że otacza nas
zupełnie obcy las, a do tego
zupełnie dziki: żadnych ścieżek, śladów, zgniecionej trawy. I to, co nas
zdumiało – w lesie stała jakaś niemożliwa,
martwa cisza: nie było słychać szczebiotu ptaków, ani szumu
przejeżdżających samochodów, ani nawet okrzyków naszych towarzyszy od koszyka
(którzy, jak się potem okazało – wołali nas).
Deszcz
zaczął padać coraz silniej. Szybko ruszyłyśmy w stronę przystanku autobusowego,
ale zamiast na niego, wyszłyśmy na jakąś starą, zarośniętą drogę. Miejscami ją
przegradzały powalone drzewa. Poszłyśmy nią, ale wiodła ona gdzieś w las.
Spojrzałam na zegarek i zrozumiałam, że autobus powrotny już odjechał. Droga
tymczasem coraz bardziej pogrążała się w leśnej głębinie. Zdecydowałyśmy się
pójść z powrotem. Zobaczywszy niedaleki prześwit poszłyśmy w tamtą stronę, i
znów znalazłyśmy się w leśnej gęstwinie. Próbowałam się zorientować według
słońca przebijając się przez zarośla i pamiętając, że powinno być po lewej
stronie. Poszłyśmy w nowym kierunku i rzeczywiście wyszłyśmy na drogę, ale
wciąż nie na asfaltówkę.
To była
jakaś prosta droga. Ona szła pod górkę, ale z jej wyglądu jasno wynikało, że
dawno po niej nic nie jechało, była porośnięta miękkim mchem i trawą. Poszłyśmy
nią w nadziei, że wyprowadzi nas z lasu. Ja szłam przodem, Zina nieco za mną z
tyłu. W pewnej chwili się obejrzałam się, by sprawdzić czy nie pozostała w tyle
i zdębiałam ze zdumienia – my byłyśmy do
tej samej ścieżce wiodącej do przystanku autobusowego, z której
zeszłyśmy decydując się na zebranie jeszcze grzybów.
Wciąż
dla mnie pozostaje zagadką: jak mogłyśmy przez całą godzinę pałętać się po tak
małym obszarze tego lasku i co to był za nieznany las? Czy my przebywałyśmy w
jakimś równoległym świecie, czy przebywałyśmy w jakimś tunelu czasu?
Moje 3 grosze
Zapytałem
w pierwszym rzędzie moich znajomych grzybiarzy z Darz Grzyba, a oto wypowiedź
jednego z nich:
Robert, ja z czymś takim się nie
spotkałem, na szczęście - bo powyższa relacja robi wrażenie i mały dreszczyk po
plecach przechodzi na myśl, że znalazłbym się w takiej sytuacji i to w dodatku
sam.
Gdyby nie fakt, że w powyższym
opisie występują dwie osoby, to można by owo zdarzenie próbować wytłumaczyć
zjawiskiem zwanym "jamais vu", które jest przeciwstawne do
powszechnie znanego "déja vu". Kłopot w tym, jedno i drugie trwa
bardzo krótko, kilka do kilkunastu sekund. Druga sprawa - ani jedno ani drugie
nie występuje zbiorowo.
Ponieważ jednak zjawisku
"jamais vu" jako przyczynę często przypisuje się przejściową amnezję
(czasem wywołaną zmęczeniem) jest możliwe, aby występowało dłużej. Z opisu
wynika, że trwało to minuty, nawet dziesiątki minut - a nie sekundy. Stoi to
trochę w sprzeczności z powszechnym opisem "jamais vu". Co jednak,
jeśli te minuty były tylko subiektywnym odczuciem obserwatora i coś (może nawet
wspomniana amnezja) wywołało poczucie, że upłynęło tak dużo czasu... ?
Z podobnym zjawiskiem
"utraty czasu" mamy przecież nie raz w życiu do czynienia np. budząc
się rano i próbując "przysnąć" jeszcze chwilkę, po czym budzimy się
nagle z poczuciem że minęły co najwyżej 2-3 minuty, a w rzeczywistości...
minęła godzina i już jesteśmy porządnie spóźnieni do szkoły lub do pracy,
pomimo że pozornie krótki sen "wskazywał" na zupełnie inny upływ
czasu. Mamy tu jakby do czynienia z "dylatacją czasu" we śnie.
W opisanym powyżej wydarzeniu
zjawisko upływu czasu było jednak raczej odwrotne - wrażenie że minęło kilkadziesiąt
minut, podczas gdy może w rzeczywistości była to krótka chwila. Obydwie osoby
doświadczyły też równocześnie tego samego. Trudno to tłumaczyć zbiorową amnezją
lub halucynacją (zakładam że obie osoby były "w pełni trzeźwości"
umysłu). I to by przemawiało chyba bardziej nie za zbiorową amnezją, a raczej
za tym co autorka sama wspomniała na końcu swojej relacji...
Udowodnić istnienie światów
równoległych i czasoprzestrzennych zawirowań - ja się nie podejmuję. Ale
istnienia czegoś takiego wykluczyć nie można tylko dlatego, że nie potrafimy
tego wytłumaczyć.
To takie luźne poranne
przemyślenia przy herbatce. (Nadir)
No
cóż, już niejednokrotnie sygnalizowałem dziwne zjawiska w beskidzkich, tatrzańskich
lasach, czy borach Śląska. Czyli – mówiąc krótko – coś jest na rzeczy. Będę
zatem wyszukiwał takie relacje, o których duchem powiadomię Czytelnika!
Źródło
– „Tajny XX wieka” nr 35/2013, s. 25
Przekład
z j. rosyjskiego i ilustracje – Robert K. Leśniakiewicz ©