Grenlandia z wysokości orbity
Oleg Restowicz
Jedyne w świecie pododdziały
wojskowe, przemieszczające się na psich zaprzęgach, należą do armii Danii.
Pododdział „Syriusz” zajmuje się patrolowaniem północnego wybrzeża Grenlandii.
Grenlandia/Kalaaliit Nunaat[1]
– to jedna z najbardziej niezwykłych wysp na Ziemi. Nie bacząc na jej ogromne
rozmiary[2],
jest to jedno z najbardziej pozbawionych życia miejsc planety, a której
przyroda do końca nie została zbadana.
Arktyczne
podróżowanie
Wybierając się w podróż na
pokładzie pasażersko-towarowego turbinowca, który udaje się w rejs kabotażowy
po północnej części Morza Baffina, Aron
Mac Call i jego przyjaciele: Irlandczyk Jack Finnegan i Walijczyk Dan
Glendur zupełnie zapomnieli o sztormach Północnego Atlantyku. Dlatego też
po trzech dniach nieprzerwanego kołysania na horyzoncie pokazał się zarys lądu
Przylądka Farewell, byli oni gotowi do zejścia na stały ląd na przystani w
Julianehåb/Qaqortoq – pierwszego maleńkiego portu na brzegu gigantycznej,
lodowej wyspy. Wchodząc w Cieśninę Davisa, kabotażowiec kołysał się pod
uderzeniami wiatru katabatycznego, który wieje z samego wnętrza grenlandzkiego
lądolodu, i nie spiesząc się do następnego portu – Godhavn/Qeqertarsuaq. I
wkrótce z porannej mgły pojawiła się mocno pocięty fiordami pas ziemi, często
przerywany jęzorami lodowców i skalnymi masywami.
Obładowani ciężkimi plecakami
podróżnicy zeszli po gnącym się trapie w ostatnim punkcie kabotażowego rejsu na
zachodnim wybrzeżu Grenlandii – portowym mieście o trudno wymawialnej nazwie
Siorapaluk.
W ciągu kilku dni podróżnicy
doszli do samej granicy lodowego pancerza i przenocowali na stacji
glacjologicznej. Następnego dnia komfortowo wjechali do „krainy białego
milczenia” w traktorze śnieżnym z przyczepionymi saniami towarowymi, w których
były złożone ich wszystkie bagaże. Przez trzy dni wokół nich mijały tylko
torosy, skały i języki niedużych lodowców powoli przemieniające się w
strumienie wody. Wyładowawszy się na niedużym, śnieżnym plateau podróżnicy
umówili się z glacjologami na spotkanie po upływie 10 dni. Potem pożegnawszy
się z nimi śmiało weszli w lodowy labirynt z gigantycznych brył topiących się
w jaskrawym, lipcowym słońcu.
Co przygnało tą trójkę niezależnych badaczy zjawisk paranormalnych
w samo serce lodowatego kontynentu?
Wszystko zaczęło się od
kolejnego posiedzenia Nowojorskiego Towarzystwa Ufologicznego „Galaktyczne
Poszukiwania” na którym przedstawiono internetowe dane ostatnich
radiofizycznych badań niskich warstw jonosfery. Mac Call przedstawił barwne
opisy zaczerpnięte z Sieci rezultaty polarnej misji Uniwersytetu
Montrealskiego, którą poświęcono badaniom „anomalnej aktywności auroralnej” –
albo mówiąc prościej – niezwykłym zorzom polarnym, które coraz częściej pojawiają
się nad bezkresnymi połaciami Kanady i Alaski.
Finnegan jako niezrównany
haker, potrafił wejść do systemu zbierania danych projektu NASA Zjednoczony Polarny System Satelitarny -
UPSS, stanowiącego podstawę amerykańskich obserwacji pogody i klimatu. Tak
właśnie nieoczekiwanie odkryto lokalną
anomalię magnetyczną na północnym-zachodzie gigantycznego lodowego
pancerza Grenlandii. To właśnie tutaj rozpościera się jedno z epicentrów
sztormów jonosferycznych, buszujących przy 80° N.
Po kilku burzliwych posiedzeniach
galaktycznych poszukiwaczy podjęto
decyzję zebrania środków na ekspedycję w celu zbadania „magnetycznego
artefaktu” i już po kilku dniach trzech ufologów popłynęli kabotażowcem wzdłuż
wybrzeży największej wyspy świata.
Obiekt
strategiczny
Los im sprzyjał w
bezproblemowym zorganizowaniu ekspedycji i już po kilku dniach błądzący wśród
chaosu lodowych brył i torosów ufolodzy natknęli się na obszerne plateau
pokryte dziwnymi budynkami i umocnieniami. Poza hangarami znajdowało się tam
kilkadziesiąt siatkowych anten otaczających toroidalną wieżę. Teren nieznanego
poligonu był nieźle chroniony i otoczony płotem z drutu kolczastego.
Przyjaciele wybrali punkt
obserwacyjny na lodowym płaskowzgórzu i zaczęli z ciekawością obserwować życie
w „strategicznym obiekcie HAARP”, jak od razu określił tą bazę wojskową Mac
Call. Walcząc z sennością obserwował żołnierzy w polarnych kombinezonach, jak
ustawiają jakąś instalację koło centralnej wieży.
Mac Call odwrócił na chwilę
wzrok od widowiska i pomasował palcami zmęczone powieki, a potem znów przywarł
oczami do wojskowej lornetki. Doskonałe warunki oświetleniowe pozwalały
dostrzec każdy szczegół obrazu oświetlonego ostrym lipcowym słońcem.
Czarny
helikopter
Jeszcze raz spojrzawszy na „białe milczenie”, Mac Call energicznie
machnął ręką nakazując uwagę. Rozległ się daleki pomruk, który przeszedł w
głuchy warkot, a zza najbliższej lodowej sopki wyleciała czarna kijanka
helikoptera.
- Czarny helikopter! – ze
zdumieniem powiedział Mac Call patrząc na ludzkie sylwetki, które energicznie
wypakowywały z luku maszyny jakieś skrzynie.
- Jednak to nie Kiowa[3]
– mruknął Finnegan, który zwrócił uwagę na szeroki kadłub i kokpit helikoptera.
Trzeba tu powiedzieć, że
istnieje amerykańska legenda miejska o czarnych helikopterach. Uważa się, że
supertajne organizacje rządowe i Pozaziemianie wykorzystują czarne śmigłowce
typu Kiowa
bez świateł pozycyjnych i znaków rozpoznawczych, i na dodatek latających
bezszmerowo. Pilotują ich „ludzie w czerni” – MiB – polujący na niezależnych
badaczy i ufologów, którzy poznali rządowe tajemnice o UFO i paranormalnych
fenomenach.
„Plazmatyczne
spodki”
Zmierzchało się, ruch wokół
masztów antenowych zamarł, a wszyscy ludzie schowali się pod masywną białą
kopułą, którą ufolodzy od razu nazwali „punktem dowodzenia”. Naraz rozległ się
silny przeciągły trzask i toroidalny szczyt najwyższej wieży otoczył wieniec
wyładowań. Finnegan szybko przygotował przyrządy do pomiaru światła, a Glendur
zabrał się za liczniki promieniowania, kiedy naraz ufolodzy zauważyli wysoko na
niebie czeredę świecących się obiektów, przypominających podświetlone różowym
światłem obłoki. Te „obłoki”, które określili oni jako „plazmatyczne spodki”
latające w auroralnej strefie jonosfery. Było trudno określić ich prędkość
przemieszczania się, ale sądząc z wszystkiego była ona bardzo wysoka. Mac
Callowi od razu przypomniały się obserwacje niebieskawych NOL-i
przemieszczających się w wierzchnich warstwach atmosfery Ziemi i znanych jako
widmowe wyładowania: elfy, dżety i widma.
Tymczasem „plazmatyczne spodki”
zaczęły się zlewać jedną plamę, która szybko przybrała wyraźnie karminową
barwę. Ufolodzy zszokowani obserwowali, jak „plazmatyczne spodki” zlewały się w
kształt gigantycznego zbiornika jednocześnie rozciągając się w poziomie. Naraz
pomiędzy „spodkami” przeskoczyła iskra wyładowania, a potem jeszcze jedna. Po
kilku sekundach błyskawice zaczęły pojawiać się nieprzerwanie i naraz z ich
dolnej warstwy strzeliło potężne wyładowanie elektryczne, a po nim pojawiła się
cała ognista kurtyna przechodząca w autentyczny elektryczny huragan.
Ta dziwna burza elektryczna
skończyła się równie szybko, jak się zaczęła – znikły wyładowania elektryczne,
zaś na szczycie głównej wieży zaczęła się powoli obracać dziwna siatkowa
konstrukcja przypominająca nieco kilka ustawionych obok siebie anten radarowych.
Kiedy zagadkowy „radar” skierował się w stronę miejsca stania ufologów, to w
ich głowach jakby rozerwała się wiązka granatów błyskowo-hukowych – wszyscy
trzej padli jak skoszeni na śnieg trzymając ręce przy głowach.
Ostatnią rzeczą, którą
zapamiętał Mac Call były jakieś dziwne, ciemne cienie powoli spuszczające się z
nieba z błyskającego gwintowanego kręgu i histeryczny krzyk Finnegana:
- Czarne helikoptery! Zostawcie
mnie na Ziemi!!!
Na
polarnym cyplu
Po kilku latach kompleksowa
ekspedycja uniwersytetów w Toronto i Montrealu została wysadzona na dalekim
polarnym Przylądku Morris-Jessup, niedaleko najdalej na północ wysuniętego
punktu Grenlandii i w ogóle Ameryki Północnej. Prowadziły je dane uzyskane
przez jednego znanego entuzjasty-ufologa, który poświęcił resztę swego życia na
badania „tajnych baz arktycznych”.
Teraz z trudem poznalibyśmy w
tym człowieku z twarzą zniekształconą nerwowym tikiem, pełnego radości życia i
zawsze uśmiechniętego Arona Mac Calla. Spędziwszy długi czas w szpitalu
wojskowym w Thule/Qaanaaq, gdzie go wraz z odmrożonymi Finneganem i Glendurem
dostarczono samolotem transportowym ze stacji Nord (miejscowość na Ziemi Króla
Fryderyka VIII), powrócił on do Bostonu jako zupełnie inny człowiek. W ojczyźnie
przyjacielski kolektyw ufologów się rozpadł
i oni już nie wymieniali się wiedzą, spostrzeżeniami, wspomnieniami,
itd. itp. (skąd to znam?) a on próbował zrozumieć co się stało, kiedy on leżał
bez pamięci na drugim wybrzeżu Grenlandii…
Po zdesantowaniu się na czarne,
złowieszcze skały przylądka, Mac Call poprowadził pewnie ekipę poprzez labirynt
torosów, w stronę dalekiej i wysokiej wieży, która wznosiła się pośród lodów…
Ufologiczne legendy głosiły, że gdzieś tutaj dowództwo Północno-Wschodniego Odcinka
Systemu Obrony Kosmicznej rozmieściło generatory „broni wiązkowej”,
przypominające nieco supermocne radary wchodzące w tajemniczy system HAARP.
Zatrzymawszy się uczeni zaczęli obserwować przez lornety tą tajemniczą wieżę.
Kiedy nastąpił polarny zmierzch,
z zagadkowej konstrukcji uderzył czerwonawy promień laserowy, doskonale
widoczny w lekkiej mgiełce, która go rozpraszała. Promień wykonywał zygzaki i
inne linie łamane, aż nagle uderzył w stado polarnych ptaków. I naraz nieznany
operator postanowił się zabawić i włączył główny promiennik. Na miejscu
lecących ptaków na niebie strzelił jaskrawy fajerwerk. Ciała ptaków
eksplodowały rozrzucając wokół sobie iskry pozostawiając po sobie jedynie
gorące obłoczki popiołu…
A dalej, to już było tylko
ciekawiej: na odcinku nieba napromieniowanym przez to urządzenie – rozpalił się
kolosalny jonosferyczny pożar zorzy polarnej, przelewających się kolorów, które
zgasły dopiero po kilku godzinach…
Grenlandzki pejzaż
Moje
3 grosze
Przeczytałem ten artykuł i
miałem go odłożyć, boż wydawał się on kolejną wariacją na temat HAARP i broni z
programu SDI/NMD, ale coś zwróciło moja uwagę. Nie dziwiło mnie to, że w
interiorze Grenlandii może się znajdować jakaś stacja bojowa – dziwne byłoby,
gdyby jej tam nie było. W końcu jest to jeden z elementów Tarczy
Antyrakietowej, którą zamierzano uszczęśliwić także i nas. Ale nie o to
chodziło. Skądś pamiętałem, że już kiedyś spotkałem się z różowymi latającymi
spodkami.
I przypomniałem sobie: faktycznie
– całą eskadrę takich właśnie różowych spodków obserwowali żołnierze
stacjonujący w Dziwnowie w nocy 24.VI.1983 roku. Był to incydent, który
nazwaliśmy później „Paradą lotniczą nad Dziwnowem” i opisałem go na łamach
miesięcznika Wojsk Ochrony Pogranicza – „Granica” w 1989 roku oraz w
opracowaniu pt. „UFO nad granicą” (Kraków 2000, s. 21-22).
Poza tym o różowych
NOL-ach w kształcie charakterystycznych soczewkowatych obłoków Altocumulus lenticularis pisali Siergiej Abramow i Aleksander Abramow w
swej powieści „Jeźdźcy znikąd” (Warszawa 1969), której akcja toczy się m.in. na
Antarktydzie, a tajemnicze różowe obłoki są – jak się okazało – jedynie
superprecyzyjnymi maszynami naszych Braci w Rozumie. Od razu zadaje się w
takich przypadkach pytanie: czy jest to tylko fantazja autorów, czy może mieli
jakieś dane, które ich „natchnęły” do napisania tej powieści? Tak czy inaczej –
rzecz jest ciekawa i kto wie, czy nie dowiemy się wkrótce czegoś nowego o
różowych UFO i tajnych instalacjach SDI/NMD…?
Tekst i ilustracje – „Tajny XX
wieka” nr 35/2013, ss.26-27
Przekład z j. rosyjskiego –
Robert K. Leśniakiewicz ©