Powered By Blogger

niedziela, 12 stycznia 2014

HAARP na lodowej tarczy Grenlandii

Grenlandia z wysokości orbity


Oleg Restowicz


Jedyne w świecie pododdziały wojskowe, przemieszczające się na psich zaprzęgach, należą do armii Danii. Pododdział „Syriusz” zajmuje się patrolowaniem północnego wybrzeża Grenlandii.

Grenlandia/Kalaaliit Nunaat[1] – to jedna z najbardziej niezwykłych wysp na Ziemi. Nie bacząc na jej ogromne rozmiary[2], jest to jedno z najbardziej pozbawionych życia miejsc planety, a której przyroda do końca nie została zbadana.


Arktyczne podróżowanie


Wybierając się w podróż na pokładzie pasażersko-towarowego turbinowca, który udaje się w rejs kabotażowy po północnej części Morza Baffina, Aron Mac Call i jego przyjaciele: Irlandczyk Jack Finnegan i Walijczyk Dan Glendur zupełnie zapomnieli o sztormach Północnego Atlantyku. Dlatego też po trzech dniach nieprzerwanego kołysania na horyzoncie pokazał się zarys lądu Przylądka Farewell, byli oni gotowi do zejścia na stały ląd na przystani w Julianehåb/Qaqortoq – pierwszego maleńkiego portu na brzegu gigantycznej, lodowej wyspy. Wchodząc w Cieśninę Davisa, kabotażowiec kołysał się pod uderzeniami wiatru katabatycznego, który wieje z samego wnętrza grenlandzkiego lądolodu, i nie spiesząc się do następnego portu – Godhavn/Qeqertarsuaq. I wkrótce z porannej mgły pojawiła się mocno pocięty fiordami pas ziemi, często przerywany jęzorami lodowców i skalnymi masywami.

Obładowani ciężkimi plecakami podróżnicy zeszli po gnącym się trapie w ostatnim punkcie kabotażowego rejsu na zachodnim wybrzeżu Grenlandii – portowym mieście o trudno wymawialnej nazwie Siorapaluk.

W ciągu kilku dni podróżnicy doszli do samej granicy lodowego pancerza i przenocowali na stacji glacjologicznej. Następnego dnia komfortowo wjechali do „krainy białego milczenia” w traktorze śnieżnym z przyczepionymi saniami towarowymi, w których były złożone ich wszystkie bagaże. Przez trzy dni wokół nich mijały tylko torosy, skały i języki niedużych lodowców powoli przemieniające się w strumienie wody. Wyładowawszy się na niedużym, śnieżnym plateau podróżnicy umówili się z glacjologami na spotkanie po upływie 10 dni. Potem pożegnawszy się z nimi śmiało weszli w lodowy labirynt z gigantycznych brył topiących się w  jaskrawym, lipcowym słońcu.

Co przygnało tą trójkę niezależnych badaczy zjawisk paranormalnych w samo serce lodowatego kontynentu?

Wszystko zaczęło się od kolejnego posiedzenia Nowojorskiego Towarzystwa Ufologicznego „Galaktyczne Poszukiwania” na którym przedstawiono internetowe dane ostatnich radiofizycznych badań niskich warstw jonosfery. Mac Call przedstawił barwne opisy zaczerpnięte z Sieci rezultaty polarnej misji Uniwersytetu Montrealskiego, którą poświęcono badaniom „anomalnej aktywności auroralnej” – albo mówiąc prościej – niezwykłym zorzom polarnym, które coraz częściej pojawiają się nad bezkresnymi połaciami Kanady i Alaski.

Finnegan jako niezrównany haker, potrafił wejść do systemu zbierania danych projektu NASA Zjednoczony Polarny System Satelitarny - UPSS, stanowiącego podstawę amerykańskich obserwacji pogody i klimatu. Tak właśnie nieoczekiwanie odkryto lokalną anomalię magnetyczną na północnym-zachodzie gigantycznego lodowego pancerza Grenlandii. To właśnie tutaj rozpościera się jedno z epicentrów sztormów jonosferycznych, buszujących przy 80° N.

Po kilku burzliwych posiedzeniach galaktycznych poszukiwaczy podjęto decyzję zebrania środków na ekspedycję w celu zbadania „magnetycznego artefaktu” i już po kilku dniach trzech ufologów popłynęli kabotażowcem wzdłuż wybrzeży największej wyspy świata.


Obiekt strategiczny


Los im sprzyjał w bezproblemowym zorganizowaniu ekspedycji i już po kilku dniach błądzący wśród chaosu lodowych brył i torosów ufolodzy natknęli się na obszerne plateau pokryte dziwnymi budynkami i umocnieniami. Poza hangarami znajdowało się tam kilkadziesiąt siatkowych anten otaczających toroidalną wieżę. Teren nieznanego poligonu był nieźle chroniony i otoczony płotem z drutu kolczastego.

Przyjaciele wybrali punkt obserwacyjny na lodowym płaskowzgórzu i zaczęli z ciekawością obserwować życie w „strategicznym obiekcie HAARP”, jak od razu określił tą bazę wojskową Mac Call. Walcząc z sennością obserwował żołnierzy w polarnych kombinezonach, jak ustawiają jakąś instalację koło centralnej wieży.

Mac Call odwrócił na chwilę wzrok od widowiska i pomasował palcami zmęczone powieki, a potem znów przywarł oczami do wojskowej lornetki. Doskonałe warunki oświetleniowe pozwalały dostrzec każdy szczegół obrazu oświetlonego ostrym lipcowym słońcem.


Czarny helikopter


Jeszcze raz  spojrzawszy na „białe milczenie”, Mac Call energicznie machnął ręką nakazując uwagę. Rozległ się daleki pomruk, który przeszedł w głuchy warkot, a zza najbliższej lodowej sopki wyleciała czarna kijanka helikoptera.
- Czarny helikopter! – ze zdumieniem powiedział Mac Call patrząc na ludzkie sylwetki, które energicznie wypakowywały z luku maszyny jakieś skrzynie.
- Jednak to nie Kiowa[3] – mruknął Finnegan, który zwrócił uwagę na szeroki kadłub i kokpit helikoptera.
Trzeba tu powiedzieć, że istnieje amerykańska legenda miejska o czarnych helikopterach. Uważa się, że supertajne organizacje rządowe i Pozaziemianie wykorzystują czarne śmigłowce typu Kiowa bez świateł pozycyjnych i znaków rozpoznawczych, i na dodatek latających bezszmerowo. Pilotują ich „ludzie w czerni” – MiB – polujący na niezależnych badaczy i ufologów, którzy poznali rządowe tajemnice o UFO i paranormalnych fenomenach.


„Plazmatyczne spodki”


Zmierzchało się, ruch wokół masztów antenowych zamarł, a wszyscy ludzie schowali się pod masywną białą kopułą, którą ufolodzy od razu nazwali „punktem dowodzenia”. Naraz rozległ się silny przeciągły trzask i toroidalny szczyt najwyższej wieży otoczył wieniec wyładowań. Finnegan szybko przygotował przyrządy do pomiaru światła, a Glendur zabrał się za liczniki promieniowania, kiedy naraz ufolodzy zauważyli wysoko na niebie czeredę świecących się obiektów, przypominających podświetlone różowym światłem obłoki. Te „obłoki”, które określili oni jako „plazmatyczne spodki” latające w auroralnej strefie jonosfery. Było trudno określić ich prędkość przemieszczania się, ale sądząc z wszystkiego była ona bardzo wysoka. Mac Callowi od razu przypomniały się obserwacje niebieskawych NOL-i przemieszczających się w wierzchnich warstwach atmosfery Ziemi i znanych jako widmowe wyładowania: elfy, dżety i widma.

Tymczasem „plazmatyczne spodki” zaczęły się zlewać jedną plamę, która szybko przybrała wyraźnie karminową barwę. Ufolodzy zszokowani obserwowali, jak „plazmatyczne spodki” zlewały się w kształt gigantycznego zbiornika jednocześnie rozciągając się w poziomie. Naraz pomiędzy „spodkami” przeskoczyła iskra wyładowania, a potem jeszcze jedna. Po kilku sekundach błyskawice zaczęły pojawiać się nieprzerwanie i naraz z ich dolnej warstwy strzeliło potężne wyładowanie elektryczne, a po nim pojawiła się cała ognista kurtyna przechodząca w autentyczny elektryczny huragan.

Ta dziwna burza elektryczna skończyła się równie szybko, jak się zaczęła – znikły wyładowania elektryczne, zaś na szczycie głównej wieży zaczęła się powoli obracać dziwna siatkowa konstrukcja przypominająca nieco kilka ustawionych obok siebie anten radarowych. Kiedy zagadkowy „radar” skierował się w stronę miejsca stania ufologów, to w ich głowach jakby rozerwała się wiązka granatów błyskowo-hukowych – wszyscy trzej padli jak skoszeni na śnieg trzymając ręce przy głowach.

Ostatnią rzeczą, którą zapamiętał Mac Call były jakieś dziwne, ciemne cienie powoli spuszczające się z nieba z błyskającego gwintowanego kręgu i histeryczny krzyk Finnegana:
- Czarne helikoptery! Zostawcie mnie na Ziemi!!!


Na polarnym cyplu


Po kilku latach kompleksowa ekspedycja uniwersytetów w Toronto i Montrealu została wysadzona na dalekim polarnym Przylądku Morris-Jessup, niedaleko najdalej na północ wysuniętego punktu Grenlandii i w ogóle Ameryki Północnej. Prowadziły je dane uzyskane przez jednego znanego entuzjasty-ufologa, który poświęcił resztę swego życia na badania „tajnych baz arktycznych”.

Teraz z trudem poznalibyśmy w tym człowieku z twarzą zniekształconą nerwowym tikiem, pełnego radości życia i zawsze uśmiechniętego Arona Mac Calla. Spędziwszy długi czas w szpitalu wojskowym w Thule/Qaanaaq, gdzie go wraz z odmrożonymi Finneganem i Glendurem dostarczono samolotem transportowym ze stacji Nord (miejscowość na Ziemi Króla Fryderyka VIII), powrócił on do Bostonu jako zupełnie inny człowiek. W ojczyźnie przyjacielski kolektyw ufologów się rozpadł  i oni już nie wymieniali się wiedzą, spostrzeżeniami, wspomnieniami, itd. itp. (skąd to znam?) a on próbował zrozumieć co się stało, kiedy on leżał bez pamięci na drugim wybrzeżu Grenlandii…

Po zdesantowaniu się na czarne, złowieszcze skały przylądka, Mac Call poprowadził pewnie ekipę poprzez labirynt torosów, w stronę dalekiej i wysokiej wieży, która wznosiła się pośród lodów… Ufologiczne legendy głosiły, że gdzieś tutaj dowództwo Północno-Wschodniego Odcinka Systemu Obrony Kosmicznej rozmieściło generatory „broni wiązkowej”, przypominające nieco supermocne radary wchodzące w tajemniczy system HAARP. Zatrzymawszy się uczeni zaczęli obserwować przez lornety tą tajemniczą wieżę.

Kiedy nastąpił polarny zmierzch, z zagadkowej konstrukcji uderzył czerwonawy promień laserowy, doskonale widoczny w lekkiej mgiełce, która go rozpraszała. Promień wykonywał zygzaki i inne linie łamane, aż nagle uderzył w stado polarnych ptaków. I naraz nieznany operator postanowił się zabawić i włączył główny promiennik. Na miejscu lecących ptaków na niebie strzelił jaskrawy fajerwerk. Ciała ptaków eksplodowały rozrzucając wokół sobie iskry pozostawiając po sobie jedynie gorące obłoczki popiołu…

A dalej, to już było tylko ciekawiej: na odcinku nieba napromieniowanym przez to urządzenie – rozpalił się kolosalny jonosferyczny pożar zorzy polarnej, przelewających się kolorów, które zgasły dopiero po kilku godzinach…

Grenlandzki pejzaż 


Moje 3 grosze


Przeczytałem ten artykuł i miałem go odłożyć, boż wydawał się on kolejną wariacją na temat HAARP i broni z programu SDI/NMD, ale coś zwróciło moja uwagę. Nie dziwiło mnie to, że w interiorze Grenlandii może się znajdować jakaś stacja bojowa – dziwne byłoby, gdyby jej tam nie było. W końcu jest to jeden z elementów Tarczy Antyrakietowej, którą zamierzano uszczęśliwić także i nas. Ale nie o to chodziło. Skądś pamiętałem, że już kiedyś spotkałem się z różowymi latającymi spodkami.

I przypomniałem sobie: faktycznie – całą eskadrę takich właśnie różowych spodków obserwowali żołnierze stacjonujący w Dziwnowie w nocy 24.VI.1983 roku. Był to incydent, który nazwaliśmy później „Paradą lotniczą nad Dziwnowem” i opisałem go na łamach miesięcznika Wojsk Ochrony Pogranicza – „Granica” w 1989 roku oraz w opracowaniu pt. „UFO nad granicą” (Kraków 2000, s. 21-22).

Poza tym o różowych NOL-ach w kształcie charakterystycznych soczewkowatych obłoków Altocumulus lenticularis pisali Siergiej Abramow i Aleksander Abramow w swej powieści „Jeźdźcy znikąd” (Warszawa 1969), której akcja toczy się m.in. na Antarktydzie, a tajemnicze różowe obłoki są – jak się okazało – jedynie superprecyzyjnymi maszynami naszych Braci w Rozumie. Od razu zadaje się w takich przypadkach pytanie: czy jest to tylko fantazja autorów, czy może mieli jakieś dane, które ich „natchnęły” do napisania tej powieści? Tak czy inaczej – rzecz jest ciekawa i kto wie, czy nie dowiemy się wkrótce czegoś nowego o różowych UFO i tajnych instalacjach SDI/NMD…?


Tekst i ilustracje – „Tajny XX wieka” nr 35/2013, ss.26-27
Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©       



[1] Na Grenlandii istnieje system podwójnych nazw miejscowości: duńskich i inuickich (eskimoskich).
[2] Powierzchnia – 2.175.600 km².
[3] Bell OH-58 Kiowa – lekki śmigłowiec rozpoznawczy i wielozadaniowy.