Powered By Blogger

piątek, 5 września 2014

Widmowy most



Nadieżda J. Dmitrienko


To wydarzyło się 30 lat temu, kiedy wraz z moją 8-letnią córeczką Lubą pojechałam do krewnych do wioski Tulskiej. W tym czasie mieszkaliśmy w Saratowie. Pociąg przybył około północy. Światła elektryczne były wyłączane wcześnie w małych miejscowościach i w nocy było ciemno.

Wyszłyśmy z wagonu – wokół kompletne ciemności. Pociąg, którego okna trochę oświetlały otoczenie już odjechał. Na niebie nie było ani księżyca, ani nawet gwiazdeczki, na dodatek mżawka padała. Stoimy same z ogromnymi torbami i nie wiemy, gdzie pójść…

Co miałyśmy zrobić? – trzeba było gdzieś pójść. Przecież nie mogłyśmy czekać i moknąć do rana! Jakoś udało się nam przejść przez tory i zejść ze stromego nasypu. Luba trzymała się mojej torebki, żeby się nie zagubić w ciemnościach. A tutaj nowa przeszkoda – okazał się nią staw.

Tak więc zdecydowałam się pozostawić córkę z torbami, a sama poszłam rozpoznać drogę. Poszłam więc wzdłuż brzegu, wymacując nogą skraj stawu.
- Przecież tutaj powinien być jakiś mostek przez ten staw – przypomniało mi się – gdzieś z prawej, trzeba tylko go znaleźć…
Udałam się w tym kierunku, klapiąc dłonią po wodzie, żeby nie wpaść do niej. I naraz – udało się! – palce natrafiły na drewnianą powierzchnię mostku. Zawróciłam po córeczkę i wkrótce obie przeszłyśmy szczęśliwie na drugą stronę.

Przeszedłszy na przeciwległy brzeg, znalazłyśmy się na głęboko wypełnionej rzadkim błotem drodze. Widoczność była żadna. Wokół sama ciemność. A trzeba było przejść trzy kilometry! Przyszło nam zawierzyć intuicji i wspomnieniom. Pamiętałam, że obok jest cmentarz, gdzie pochowano moich rodziców. Ustaliłam kierunek i poszłyśmy.

Dziwne było to, że bez jakichkolwiek trudności wyszłyśmy na dobrą drogę i poszłyśmy wzdłuż lasu. Kilkakrotnie zatrzymywałam się by spróbować dojrzeć wierzchołki drzew na ciemnym niebie, ale bezskutecznie. Od drogi do wioski było odgałęzienie drogi i bałam się, czy go nie przegapiłam. Ale moje obawy były niepotrzebne, gdyż jakimś cudem udało się nań trafić i pójść dalej. Sama nie zauważyłam, jak to się stało. Być może dzięki pamięci skręciłam we właściwym miejscu. No i wreszcie znalazłyśmy się przy rogu tak długo oczekiwanego domu. Znalazłam beczkę z wodą i umyłam Lubę i siebie z błota, i zapukałam do drzwi.

Na progu ukazała się Katia – moja siostrzenica. Przeraziła się na nasz widok. Nie zdążyłam nawet się z nią przywitać, kiedy zapytała mnie:
- Jak przeszłyście przez staw?
- Jak to jak? Oczywiście przez mostek!
- Przez jaki mostek? Przecież nie ma go już od wielu lat!
Oczywiście nie uwierzyłam. Przecież wraz z córeczką przez niego niedawno przeszłam! Ale kiedy w dzień z Lubą poszłyśmy w drogę powrotną i wraz z krewnymi podjechaliśmy samochodem do stawu, to ja osłupiałam.
- No i gdzie jest wasz most? – z uśmieszkiem zapytała Katia.
A mostu rzeczywiście nie było! Tylko tu i ówdzie z wody wystawały poczerniałe pale. No, ale jak w takim razie, udało się nam przejść na drugi brzeg? Przecież szerokość tego stawu wynosiła w tym miejscu 100 metrów! A do tego przeciwny brzeg – wzdłuż którego brodziłyśmy w ciemnościach – okazał się być teraz zarośnięty gęstymi krzakami.

Gdyby mi się to samej przydarzyło, można by stwierdzić, że mi się to przywidziało. Ale przecież Luba, która ma teraz 40 lat, do dziś dnia pamięta, jak przeszłam z nią po mostku, którego w rzeczywistości – nie było…


Tekst i ilustracja – „Tajny XX wieka” nr 14/2014, s. 24

Przekład z j. rosyjskiego – Robert K. Leśniakiewicz ©