Powered By Blogger

poniedziałek, 2 lutego 2015

I powróci Godzilla... (4)


IV

Leżeliśmy w kojach. Byliśmy solidnie zmęczeni tym wszystkim. Okręt kołysał się na fali, jak martwy wieloryb. Maszyny nie pracowały i wyglądało na to, jakby Japończycy na kogoś czy coś czekali. Po przepytaniu nas o wyprawę Italii 2 podziękowali, ukłonili się nisko i wyszli. Dziewczyna z automatem znikła sprzed naszych drzwi, widocznie uznali, że jesteśmy nieszkodliwi. Dobre i to. I tak nie przedstawialiśmy żadnego zagrożenia w naszym stanie zdrowia. Na zakończenie tego nieformalnego przesłuchania Sato dał mi kartkę – była to radiodepesza z Tokio. Stało w niej, że ambasada polska została powiadomiona przez władze japońskie o nas i naszej sytuacji i że zostaniemy odtransportowani do Japonii  statkiem RV Kaio Maru 22. To było pocieszające, bo potrzebowaliśmy dokumenty i pieniądze na powrót do kraju. Cholerna „bitwa bez łez” – pomyślałem ponuro, bo bilans zysków i strat był na korzyść tych drugich. Po jakiejś godzinie zmęczenie wzięło górę i zasnąłem.

* * *

Obudził mnie jakiś ruch i dźwięk. Poczułem delikatną wibrację, która zastąpiła lekkie kołysanie. Zrozumiałem natychmiast – ruszyły silniki, których pomruk dotarł do moich uszu. A potem poczułem ból odmrożonych miejsc. Cholerny ból, niemal niemożliwy do uśmierzenia. Jęknąłem.
- Jak się czujesz? – usłyszałem głos Krystyny.
- Paskudnie – odpowiedziałem.
- Normalka, jeszcze trochę pocierpisz – odparła i zadzwoniła po pielęgniarkę.

Pani Azumi zjawiła się niezwłocznie ze strzykawką w ręku i wpuściła z niej do kroplówki kilka centymetrów sześciennych jakiegoś płynu.
- Co to jest? – zapytałem.
- Środek przeciwbólowy – i wymieniła jego nazwę, która była zbyt zawiła, bym ją zapamiętał. – A teraz pan zaśnie.
I faktycznie, po kilku minutach usnąłem.

Następnego dnia obudził mnie huk silników i charakterystyczny wizg turbin śmigłowca. Potężny Sikorsky wylądował bo hałasy uspokoiły się po minucie. A w kwadrans później do naszej szpitalnej kabiny weszła znajoma postać komandora Sato i drugiego mężczyzny, w którym z radością rozpoznałem Hidekiego Kosaurę – mojego japońskiego korespondenta i ufologa, z którym wymieniałem materiały od kilkunastu lat. Usiadłem na łóżku, by go przywitać.
- Macie państwo gościa – oznajmił komandor i wyszedł.
- Pozdrowienia od profesora Milczarka – rzekł pan Kosaura ściskając nam dłonie i wymieniając znaczące spojrzenia.
Zrozumiałem – Komitet Dziewiętnastu upomniał się o nas.
- Jak się czujecie? – zapytał.
- Prawie OK. – odpowiedziałem – odmrożenia goją się długo, ale nie jest aż tak tragicznie, jak myślałem.
- To bardzo dobrze. Profesor prosił mnie, bym z wami przeprowadził małe interview w tej sprawie.
- Katastrofy? – zapytała Krystyna – przecież już wszystko powiedzieliśmy i niewiele mamy do dodania.
- A jednak jest pewien punkt wyjątkowo niejasny – odparł pan Kosaura - a mianowicie: jakim cudem wyłowiono was tak daleko od miejsca katastrofy?

Wymieniliśmy z Krystyną spojrzenia. To był rzeczywiście niejasny punkt. Krystyna, podobnie jak ja nie pamiętała niczego, co było bardzo dziwne zważywszy fakt, że była ona Kosmitką w ludzkim ciele. I to było dla mnie najbardziej niezrozumiałe.
- Oficjalnie jestem tutaj jako pracownik rządowy, z ramienia komisji badającej wypadki lotnicze – powiedział pan Kosaura – poza tym tymi informacjami są zainteresowani i inni ludzie, dlatego muszę was stąd zabrać do Anchorage, a dalej do Tokio. Możecie mi powiedzieć, co tam się stało?

Spojrzeliśmy znowu po sobie. Czuliśmy się już na tyle dobrze, że mogliśmy lecieć.
Zaczęła Krystyna.
- Ja niewiele mam do powiedzenia. W momencie katastrofy byłam w kabinie ogólnej i grałam z brydża z Giną Cavallini, Mario Matteotim i Håkanem Ottarsenem. Nawiasem mówiąc, prawie mi karta podżarła – jak to się u nas mówi – i rozgrywałam szlema w bez atu, kiedy naraz poczułam, że dzieje się coś dziwnego.
- A mianowicie, co?
- A to, że poczuliśmy, jak pokład umyka nam spod nóg, a to oznaczało, że lecieliśmy w dół i to bezwładnie. Potem usłyszałam straszliwy trzask i straciłam przytomność… Ocknęłam się leżąc na lodzie. Parę metrów ode mnie leżał Daniel. Miał na sobie tylko spodnie, buty i sweter. A ja miałam na sobie jego puchatkę. Jak to się stało, to nie mam zielonego pojęcia. Daniel był nieprzytomny, a ja obolała. Podczołgałam się do niego – byłam bardzo słaba – i przytuliłam się do niego okrywając nas oboje puchatką, a potem miałam migotanie świadomości.
- Przepraszam Christine-san, co pani miała?
- Migotanie świadomości – rzekła Krystyna wyjaśniającym tonem – co parę godzin odzyskiwałam świadomość na chwilę i potem ją traciłam. Myślę, że to był skutek chłodu i czegoś jeszcze. Miałam w ustach wstrętny metaliczny posmak. Daniel leżał nieprzytomny obok mnie… - a właściwie nie, bo to przypominało jakiś bardzo głęboki sen czy katalepsję, letarg. Trudno powiedzieć. Oddychał równo i spokojnie, ale nie mogłam go docucić. Zresztą sama czułam się paskudnie. Potem ocknęłam się już na tym okręcie.
Zapadło milczenie. Pan Kosaura zastanawiał się przez długą chwilę.
- A pan, Daniel-san?
- Byłem w sterowni. Byli tam także Adrianna Nobile, no i Luigi Zampi przy sterach. W ogóle pani Nobile wezwała mnie do sterowni, bo zauważyła coś nietypowego.
Pan Kosaura ożywił się wyraźnie.
- Co to było takiego? – zapytał podekscytowany.
- Wał chmur idący od północnego-zachodu, a nawet nie wał, tylko taka… kolista formacja. To było w ogóle dziwne, bo pogoda była dobra, wiało umiarkowanie od południa, czyli od lądu. Barometr stał na 1000 hektopaskali, temperatura powietrza na tej wysokości wynosiła tylko -5 stopni Celsjusza. Niżej było cieplej. Na morzu widać było tylko duże placki kier i niewielkie growlery. 
- A z jakiej wysokości?
- Wysokość podróżna lotu wynosiła 10.000 stóp czyli jakieś 3000 metrów, wyżej latały międzykontynentalne odrzutowce, więc nie chcieliśmy ryzykować zderzenia. Robiliśmy jakieś 110 km/h.
- I wtedy lecieliście na trzech tysiącach?
Skinąłem potwierdzająco głową.
- I co było dalej?
- Spojrzałem na czytnik urządzenia GPS, jedynego nowoczesnego urządzenia w tym locie. Chodziło nam o to, by maksymalnie zbliżyć się do warunków TAMTEGO lotu i TAMTEJ wyprawy. Jak Andrée, jak Nobile czy inni polarni lotnicy. Zapamiętałem pozycję: 82˚30’ północ i 97˚01’ wschód. Wydawało mi się, że widzę na południowym zachodzie zarysy jednej z wysp Ziemi Północnej albo Wyspę Szmidta, ale nie byłem pewny. A potem stało się to, i to stało się nagle. Poczuliśmy gwałtowny skok sterowca w dół, ku morzu. Targnęło nami straszliwie, pokład uciekł nam spod nóg. Pani Nobile krzyknęła coś, co brzmiało jak „balast” i Luigi szarpnął za dźwignię awaryjnego zwalniania balastu. Nic to nie dało, spadaliśmy jak kamień, jak samolot w dziurę powietrzną. A wie pan, co w tym było najciekawsze?
- Słucham…
- To, że spadaliśmy prostopadle do ziemi. Jakby sterowiec wymodlił sobie od Pana Boga wyjątek spod prawa bezwładności. A przecież robiliśmy te 110 km/h i powinniśmy spadać po łuku. Nie lecieliśmy po łuku, a spadaliśmy bezwładnie jak kamień. Coś takiego widziałem tylko raz.
- O, a to ciekawe. Gdzie?
- W Tatrach Polskich, w dniu 11 sierpnia 1992 roku. Wtedy spadł tam helikopter tamtejszej górskiej służby ratowniczej, zabiło się czterech ludzi. Wtedy też ten helikopter spadł w Dolinę Olczyską tak, jakby był bezwładny. A przecież poruszał się z prędkością ponad 100 km/h! nawiasem mówiąc do dziś dnia nie wiadomo, co się tam stało…
- Mmmm… no tak. I co było dalej?
- Spadliśmy. Usłyszałem straszliwy trzask i huk gondoli uderzającej o wodę i lód. I to było wszystko. Straciłem przytomność i odzyskałem ją dopiero tutaj.
- Nie widzieliście czegokolwiek w powietrzu? Jakiejś rakiety, samolotu, czegoś nietypowego?
Pokręciliśmy przecząco głowami jak na komendę.
- A co powiedzieli pozostali załoganci? – zapytała Krystyna.
Pan Kosaura zafrasował się na moment.
- Sęk w tym, że to samo, co i wy. Czyli nic.
- A co z wrakiem sterowca. Rozumiem, że rozbiliśmy się o jakiś pływający lód, więc jakieś szczątki powinny na nim być, albo coś powinno wypłynąć po katastrofie, czyż nie?
Pan Kosaura ściągnął brwi. W tym geście było coś złowróżbnego.
- Rzecz w tym, Daniel-san, że poza rozbitkami nie znaleziono niczego. Nawet najmniejszego strzępu czy odłamka!

* * *
  
 Pożegnaliśmy się z panem Kosaurą, który odwiózł nas do małego ryokanu w Katsushika-ku. W porcie lotniczym Narita powitał nas przedstawiciel konsulatu, który załatwił nasze formalności paszportowe. Celnych nie musiał – nie mieliśmy niczego, nawet ciuchy mieliśmy pożyczone… Od razu skontaktowałem się z moją kancelarią Rosales & Rosales w Miami i dzięki temu spadły mi z głowy kłopoty finansowe. Następny dzień spędziliśmy na przesłuchaniach i w konsulacie, gdzie wreszcie wystawiono nam dokumenty powrotne. Mogliśmy wracać do domu.
- Jak lecimy? – Krystyna studiowała rozkłady lotów z Narity – przez Biegun i Kopenhagę czy przez Moskwę?
- Noooo… - zastanowiłem się na moment – mam ochotę na lot nad Biegunem. Byliśmy tam tak niedawno…
- Zgłupłeś? – zapytała z błyskiem w oku. – Jeżeli idzie o mnie, to nie mam ochoty na jakieś zimowanie na jakimś ice field.
Jakby przeczuwała!

Przekomarzaliśmy się, aż wreszcie udało się nam zamówić dwa bilety do Kopenhagi via Anchorage i przelot nad Biegunem. W dwa dni później pełni animuszu i radości, że wreszcie wracamy do domu weszliśmy na pokład Airbusa należącego do JAL. I o 16:00 znowu byliśmy w powietrzu…

CDN.