Powered By Blogger

środa, 4 lutego 2015

I powróci Godzilla... (6)


VI


Następne piętnaście minut poświęciliśmy na obserwację „węża morskiego”, który oddalał się coraz bardziej na południe, w kierunku Cieśniny Beringa. Wreszcie straciliśmy go z oczu. Juliusz Verne pisząc w 1900 roku swoją powieść „Les Histoires de Jean-Marie Cabidoulin”  umieścił nie bez kozery jej akcję właśnie tutaj. Teraz miałem co do tego absolutną pewność… 
- Jaka szkoda, że Gessner czy Olaus Magnus nie żyją – powiedziałem – oddaliby duszę diabłu za to widowisko!
- Czyli jednak średniowieczni kosmografowie mieli rację – odparła Krystyna – wszak właśnie widzieliśmy coś, co można podciągnąć pod każde z opisywanych przez nich stworów, jak choćby węża morskiego czy utljevita
- No, utljevit to było coś w kształcie mozozaura… - mruknąłem – coś o tym wiem…
Przypominały mi się wakacje kilka lat temu, kiedy to poznałem Krystynę z którą potem związał mnie kapryśny los. To spotkanie rozpoczęło najcudowniejszy rozdział mego życia…
Spojrzałem z ukosa na Krystynę. Uśmiechała się.
- Wracamy? – zapytała.
- Nie, pójdziemy w przeciwną stronę, bo chciałbym zobaczyć, co widać z tamtej góry.
- Aha, masz rację – skinęła głową twierdząco – faktycznie, coś tam może być…
Przekazałem nasze spostrzeżenia kapitanowi przez nasze walkie-talkie. Nie powiedziałem jednak ani słowa o dostrzeżonym przez nas zjawisku. Pokwitował i powiedział, że udało się nawiązać łączność z ratownikami i pomoc już płynie. Odpowiedziałem, że idziemy rozejrzeć się w tutejszych górach i potrwa to jakieś trzy godziny. A potem ruszyliśmy po stosunkowo gładkim lodzie. Ominęliśmy samolot i poszliśmy w kierunku widocznych wzniesień. Nazwanie ich górami byłoby eufemizmem, ale na oko wznosiły się na jakieś 200 – 300 metrów nad poziom tego lodowego płaskowzgórza.

- Wiesz, co mi to przypomina? – zapytała Krystyna.
- To już jest dobrze, jak ci to cośkolwiek przypomina – odparłem. – A co?
- Białą Atlantydę z powieści Kena Folletta „Lód”, no nie?
Faktycznie, miała absolutną rację.
- Tylko że to była góra antarktyczna, a ta jest w Arktyce.
- Wiem, ale tak mi się to skojarzyło - mruknęła.
- A swoją drogą wyobraź sobie, że dawno temu, kiedy była na Ziemi „Mała Epoka Lodowa” w XVII czy XVIII wieku, od Antarktydy oderwała się ogromna góra lodowa i popłynęła na północ. Najpierw z Prądem Peruwiańskim, a potem przepłynęła przez równik i znalazła się w zasięgu jakiegoś prądu wiodącego na północ. No i trafiła do Cieśniny Beringa, a potem wiatry z południa wypchnęły ją na Ocean Arktyczny, gdzie dryfuje tutaj jak Latający Holender na wieki wieków…
- Amen… - dokończyła Krystyna – starczy, masz fantazji za dwóch. Marnujesz się jako dziennikarz! A swoją drogą musiałaby mieć powierzchnię co najmniej równą powierzchni Polski, albo więcej, żeby nie stopić się w czasie tego marszu przez Pacyfik…
- A może wcale nie płynęła przez Pacyfik, tylko przez Atlantyk? Najpierw wzdłuż wybrzeży Afryki, potem z Golfstromem na północną półkulę i powoli roztapiając się w kierunku Oceanu Arktycznego. Niechby stopniała jej połowa, to i tak to, co pozostało…
Krystyna zastanowiła się na moment.
- A wiesz, że może masz rację?
- Hmmm… Bo to najciekawiej brzmi. Stąd właśnie te wszystkie pojawiające się i znikające jak widma „ziemie” i „wyspy”, które obserwowano w XVIII i XIX wieku. Część z nich się roztopiła wreszcie, a nasza Biała Atlantyda jeszcze się kręci wokół Bieguna…

Doszliśmy wreszcie do podnóża pierwszej góry. Było to właściwie wzniesienie składające się z brył czystego lodu pokrytych tu i ówdzie śniegiem. Słońce zapalało wewnątrz niego niebieskie i zielonkawo-niebieskie błyski, które czasami rozszczepiały się na plamy tęczowego, nieziemskiego światła. Krystaliczny poemat zatopiony w lodzie. Gra świateł, kolorów i cieni sprawiała niesamowite wrażenie. Szliśmy powoli trzymając się za ręce, zachwyceni nieoczekiwanym widokiem. Arktyka miała jednak swoje uroki i nieoczekiwane piękno! Obeszliśmy mniej więcej połowę podstawy chełmu i naszym oczom ukazała się druga górka. Też krystaliczna i z przeźroczystego lodu. Ale jej krystaliczna czystość zaburzała czarna plama znajdująca się pomiędzy wzgórzami. Spojrzeliśmy na nią i poczułem, jak zamiera mi tętno.

- O matko… - szepnęła Krystyna.
- To nie może być… - odpowiedziałem jej – a jednak jest…
Czarna plama miała kształt dużego i ciężkiego, czterosilnikowego samolotu. Takiego, jakimi odbywało się przeloty transatlantyckie przed epoką odrzutowych stratolinerów. Spojrzeliśmy na nasze pobladłe nagle twarze.
- Ślizgiem – szepnąłem.
Ślizgając się na butach pokonaliśmy dystans dzielący nas od wraku samolotu. Bo to, że to był wrak było pewne. Jego skrzydło było złamane, podwozie zaryte w lodzie, a śmigła odłamane.
Poczułem nagły chłód. Jeżeli moje domysły były słuszne, to w samolocie powinny być zwłoki co najmniej kilku lotników… Bałem się tego, że je zobaczę.
- Co to za maszyna? – zapytała Krystyna. – Znasz ten typ?
- Chyba jeszcze sprzed drugiej wojny światowej – odpowiedziałem – i to z okresu pierwszych lotów transarktycznych z ZSRR do USA. To jest chyba Douglas DB model A…
- DB-A? Jesteś pewien?
- Zgaduję. Ale zaraz…
Spojrzałem na kadłub maszyny. Na oblazłej farbie widać było wielką czerwoną gwiazdę i niegdyś białe litery układające się w napis CCCP H-209.
Poczułem jak robi mi się gorąco z emocji.
- Wielkie nieba! – szepnąłem – to niewiarygodne.
- Co jest niewiarygodne? – zapytała Krystyna przyglądając mi się bacznie.
Zrobiłem dwa szybkie wdechy, by się uspokoić.
- A to, że znaleźliśmy miejsce wiecznego spoczynku Zygmunta Lewoniewskiego i jego pięciu towarzyszy!

Krystyna milcząc patrzyła na mnie wyczekująco.
- Rzeczywiście, masz rację – przytaknęła spokojnie.
- O matko! Nie rozumiesz?
- Nie za bardzo, nie znam tak dobrze historii jak ty.
Faktycznie. Przecież była Kosmitką w ludzkim ciele. Mogła tego nie wiedzieć, w końcu to był tylko drobny epizod w historii planety…
- Zygmunt Lewoniewski był radzieckim lotnikiem pochodzenia polskiego.  Od 1934 studiował w Akademii Sił Powietrznych imienia Żukowskiego. Był pierwszym pilotem, który opracował plan przelotu z ZSRR do USA ponad Biegunem Północnym. 3 sierpnia 1935 z dwoma innymi lotnikami Bajdukowem i Lewczenko podjął pierwszą w historii próbę przelotu samolotem ANT-25 z Moskwy nad Biegunem Północnym do San Francisco, jednakże na skutek awarii silnika lot został przerwany nad Morzem Barentsa. Latem 1936 wyjechał do USA, gdzie zakupił wodnosamolot Vultee V-1A, którym następnie w dniach 5 sierpnia - 13 września 1936 przyleciał z Los Angeles przez San Francisco, Uelen, Jakuck i Swierdłowsk do Moskwy. Wiosną 1937 testował w Sewastopolu zakupione w USA samolot-amfibię S-43 i łódź latającą Douglas DF. A teraz o jego ostatnim locie: 12 sierpnia 1937 podjął próbę przelotu czterosilnikowym samolotem DB-A numer N-209 – masz go teraz przed sobą, z Moskwy nad Biegunem Północnym do Fairbanks w USA, jako dowódca załogi, z 5 innymi lotnikami na pokładzie. 13 sierpnia 1937 o 13.40 samolot przeleciał nad biegunem, lecz o 14.32 załoga doniosła o zatrzymaniu się prawego skrajnego silnika, po czym samolot zaginął bez wieści i nie został odnaleziony. Prawdopodobnie uległ katastrofie przed brzegami Alaski, w bezskutecznych poszukiwaniach wziął udział także James Mattern – jak twierdzi Wikipedia. I to się zgadza – quod erat demonstrandum – zakończyłem wskazując szerokim gestem wrak samolotu przed nami.
- Niesamowite… - szepnęła Krystyna – to jak dotknięcie historii…
- A tak – przyznałem – a wiesz, co w tym jest najciekawsze?
- No?
- To, że Zygmunt Lewoniewski miał brata – Józefa, który też był lotnikiem i też zginął w wypadku lotniczym. 11 września 1933 Józef Lewoniewski podjął z podpułkownikiem obserwatorem Czesławem Filipowiczem próbę pobicia międzynarodowego rekordu długości lotu w linii prostej bez lądowania dla samolotów turystycznych I kategorii, na trasie Warszawa - Kazań – Swierdłowsk – Omsk – Krasnojarsk, na specjalnie przerobionym samolocie PZL-19, miał on dodatkowe zbiorniki z paliwem, ze znakami SP-AHH. Po ośmiu i pół godzinach lotu, w wyniku silnej turbulencji w chmurach, samolot doszło do przeciągnięcia i wejścia w niezamierzony korkociąg, a po wyprowadzeniu tuż nad ziemią, uderzył jednak skrzydłem o ziemię i rozbił się we wsi Zasurskoje koło Jadrina, pod Kazaniem. Pilot Józef Lewoniewski zginął, a drugi członek załogi został lekko ranny. Zbiegiem okoliczności, wypadek miał miejsce dokładnie rok po wypadku śmiertelnym Żwirki i Wigury.
- No to rzeczywiście jest ciekawe – Krystyna ruszyła w dalszy obchód wraka potężnego samolotu. Pomóż mi.
- Co chcesz zrobić? – zapytałem.
- Zajrzeć do środka – odparła – podsadź mnie.
Podeszliśmy dzioba samolotu. Podsadziłem Krystynę, która spojrzała do kokpitu.
- I co? – zapytałem.
- I… i nic – odpowiedziała zdumionym głosem – nie ma tam nikogo.
Zeskoczyła z moich ramion.
- Zobaczymy, może w burcie jest jakiś właz – zaproponowałem.
Obeszliśmy wrak jeszcze raz, tym razem od lewej burty. I rzeczywiście, drzwi znajdowały się tam, gdzie przewidziała Krystyna. Ująłem za klamkę i po krótkiej szarpaninie stanęły otworem. Omiotłem spojrzeniem wnętrze maszyny – było puste. Przez kilka minut przeszukiwaliśmy wnętrze wraka. Po załodze nie było żadnego śladu.
- Wygląda na to, że wyszli z samolotu i poszli szukać pomocy… - zakonkludowała Krystyna.
- Na to wygląda… - powiedziałem w zamyśleniu. Naraz olśniła mnie myśl.
- Wiesz co? – rozejrzyjmy się tam jeszcze raz, może pozostawili jakąś notkę dla ewentualnych znalazców samolotu, no nie?

Przeszukaliśmy kokpit i po minucie Krystyna trzymała w ręku notes w czarnej, skórzanej oprawie. Wyszliśmy na zewnątrz. I w tym samym momencie oderwał się radiotelefon. Wśród ulewy trzasków usłyszeliśmy głos kapitana wzywającego nas do powrotu na pokład Airbusa. 

CDN.