VI
Następne
piętnaście minut poświęciliśmy na obserwację „węża morskiego”, który oddalał
się coraz bardziej na południe, w kierunku Cieśniny Beringa. Wreszcie
straciliśmy go z oczu. Juliusz Verne pisząc w 1900 roku swoją powieść „Les
Histoires de Jean-Marie Cabidoulin”
umieścił nie bez kozery jej akcję właśnie tutaj. Teraz miałem co do tego
absolutną pewność…
- Jaka szkoda, że
Gessner czy Olaus Magnus nie żyją – powiedziałem – oddaliby duszę diabłu za to
widowisko!
- Czyli jednak
średniowieczni kosmografowie mieli rację – odparła Krystyna – wszak właśnie
widzieliśmy coś, co można podciągnąć pod każde z opisywanych przez nich
stworów, jak choćby węża morskiego czy utljevita…
- No, utljevit to było coś w kształcie mozozaura… - mruknąłem – coś o tym wiem…
Przypominały mi
się wakacje kilka lat temu, kiedy to poznałem Krystynę z którą potem związał
mnie kapryśny los. To spotkanie rozpoczęło najcudowniejszy rozdział mego życia…
Spojrzałem z
ukosa na Krystynę. Uśmiechała się.
- Wracamy? –
zapytała.
- Nie, pójdziemy
w przeciwną stronę, bo chciałbym zobaczyć, co widać z tamtej góry.
- Aha, masz rację
– skinęła głową twierdząco – faktycznie, coś tam może być…
Przekazałem nasze
spostrzeżenia kapitanowi przez nasze walkie-talkie. Nie powiedziałem jednak ani
słowa o dostrzeżonym przez nas zjawisku. Pokwitował i powiedział, że udało się
nawiązać łączność z ratownikami i pomoc już płynie. Odpowiedziałem, że idziemy
rozejrzeć się w tutejszych górach i potrwa to jakieś trzy godziny. A potem
ruszyliśmy po stosunkowo gładkim lodzie. Ominęliśmy samolot i poszliśmy w
kierunku widocznych wzniesień. Nazwanie ich górami byłoby eufemizmem, ale na
oko wznosiły się na jakieś 200 – 300 metrów nad poziom tego lodowego
płaskowzgórza.
- Wiesz, co mi to
przypomina? – zapytała Krystyna.
- To już jest
dobrze, jak ci to cośkolwiek przypomina – odparłem. – A co?
- Białą Atlantydę
z powieści Kena Folletta „Lód”, no nie?
Faktycznie, miała
absolutną rację.
- Tylko że to
była góra antarktyczna, a ta jest w Arktyce.
- Wiem, ale tak
mi się to skojarzyło - mruknęła.
- A swoją drogą
wyobraź sobie, że dawno temu, kiedy była na Ziemi „Mała Epoka Lodowa” w XVII
czy XVIII wieku, od Antarktydy oderwała się ogromna góra lodowa i popłynęła na
północ. Najpierw z Prądem Peruwiańskim, a potem przepłynęła przez równik i
znalazła się w zasięgu jakiegoś prądu wiodącego na północ. No i trafiła do
Cieśniny Beringa, a potem wiatry z południa wypchnęły ją na Ocean Arktyczny,
gdzie dryfuje tutaj jak Latający Holender na wieki wieków…
- Amen… -
dokończyła Krystyna – starczy, masz fantazji za dwóch. Marnujesz się jako
dziennikarz! A swoją drogą musiałaby mieć powierzchnię co najmniej równą
powierzchni Polski, albo więcej, żeby nie stopić się w czasie tego marszu przez
Pacyfik…
- A może wcale
nie płynęła przez Pacyfik, tylko przez Atlantyk? Najpierw wzdłuż wybrzeży
Afryki, potem z Golfstromem na północną półkulę i powoli roztapiając się w
kierunku Oceanu Arktycznego. Niechby stopniała jej połowa, to i tak to, co
pozostało…
Krystyna zastanowiła
się na moment.
- A wiesz, że
może masz rację?
- Hmmm… Bo to
najciekawiej brzmi. Stąd właśnie te wszystkie pojawiające się i znikające jak
widma „ziemie” i „wyspy”, które obserwowano w XVIII i XIX wieku. Część z nich
się roztopiła wreszcie, a nasza Biała Atlantyda jeszcze się kręci wokół
Bieguna…
Doszliśmy
wreszcie do podnóża pierwszej góry. Było to właściwie wzniesienie składające
się z brył czystego lodu pokrytych tu i ówdzie śniegiem. Słońce zapalało
wewnątrz niego niebieskie i zielonkawo-niebieskie błyski, które czasami
rozszczepiały się na plamy tęczowego, nieziemskiego światła. Krystaliczny
poemat zatopiony w lodzie. Gra świateł, kolorów i cieni sprawiała niesamowite
wrażenie. Szliśmy powoli trzymając się za ręce, zachwyceni nieoczekiwanym widokiem.
Arktyka miała jednak swoje uroki i nieoczekiwane piękno! Obeszliśmy mniej
więcej połowę podstawy chełmu i naszym oczom ukazała się druga górka. Też
krystaliczna i z przeźroczystego lodu. Ale jej krystaliczna czystość zaburzała
czarna plama znajdująca się pomiędzy wzgórzami. Spojrzeliśmy na nią i poczułem,
jak zamiera mi tętno.
- O matko… -
szepnęła Krystyna.
- To nie może
być… - odpowiedziałem jej – a jednak jest…
Czarna plama
miała kształt dużego i ciężkiego, czterosilnikowego samolotu. Takiego, jakimi
odbywało się przeloty transatlantyckie przed epoką odrzutowych stratolinerów.
Spojrzeliśmy na nasze pobladłe nagle twarze.
- Ślizgiem –
szepnąłem.
Ślizgając się na
butach pokonaliśmy dystans dzielący nas od wraku samolotu. Bo to, że to był
wrak było pewne. Jego skrzydło było złamane, podwozie zaryte w lodzie, a śmigła
odłamane.
Poczułem nagły
chłód. Jeżeli moje domysły były słuszne, to w samolocie powinny być zwłoki co
najmniej kilku lotników… Bałem się tego, że je zobaczę.
- Co to za
maszyna? – zapytała Krystyna. – Znasz ten typ?
- Chyba jeszcze
sprzed drugiej wojny światowej – odpowiedziałem – i to z okresu pierwszych
lotów transarktycznych z ZSRR do USA. To jest chyba Douglas DB model A…
- DB-A? Jesteś
pewien?
- Zgaduję. Ale
zaraz…
Spojrzałem na
kadłub maszyny. Na oblazłej farbie widać było wielką czerwoną gwiazdę i niegdyś
białe litery układające się w napis CCCP
H-209.
Poczułem jak robi
mi się gorąco z emocji.
- Wielkie nieba!
– szepnąłem – to niewiarygodne.
- Co jest
niewiarygodne? – zapytała Krystyna przyglądając mi się bacznie.
Zrobiłem dwa
szybkie wdechy, by się uspokoić.
- A to, że
znaleźliśmy miejsce wiecznego spoczynku Zygmunta Lewoniewskiego i jego pięciu
towarzyszy!
Krystyna milcząc
patrzyła na mnie wyczekująco.
- Rzeczywiście, masz
rację – przytaknęła spokojnie.
- O matko! Nie
rozumiesz?
- Nie za bardzo,
nie znam tak dobrze historii jak ty.
Faktycznie.
Przecież była Kosmitką w ludzkim ciele. Mogła tego nie wiedzieć, w końcu to był
tylko drobny epizod w historii planety…
- Zygmunt
Lewoniewski był radzieckim lotnikiem pochodzenia polskiego. Od 1934 studiował w Akademii Sił Powietrznych
imienia Żukowskiego. Był pierwszym pilotem, który opracował plan przelotu z
ZSRR do USA ponad Biegunem Północnym. 3 sierpnia 1935 z dwoma innymi lotnikami
Bajdukowem i Lewczenko podjął pierwszą w historii próbę przelotu samolotem ANT-25 z Moskwy nad Biegunem Północnym
do San Francisco, jednakże na skutek awarii silnika lot został przerwany nad
Morzem Barentsa. Latem 1936 wyjechał do USA, gdzie zakupił wodnosamolot Vultee V-1A, którym następnie w dniach 5
sierpnia - 13 września 1936 przyleciał z Los Angeles przez San Francisco,
Uelen, Jakuck i Swierdłowsk do Moskwy. Wiosną 1937 testował w Sewastopolu
zakupione w USA samolot-amfibię S-43
i łódź latającą Douglas DF. A teraz o
jego ostatnim locie: 12 sierpnia 1937 podjął próbę przelotu czterosilnikowym
samolotem DB-A numer N-209 – masz go teraz przed sobą, z Moskwy nad Biegunem
Północnym do Fairbanks w USA, jako dowódca załogi, z 5 innymi lotnikami na
pokładzie. 13 sierpnia 1937 o 13.40 samolot przeleciał nad biegunem, lecz o
14.32 załoga doniosła o zatrzymaniu się prawego skrajnego silnika, po czym
samolot zaginął bez wieści i nie został odnaleziony. Prawdopodobnie uległ
katastrofie przed brzegami Alaski, w bezskutecznych poszukiwaniach wziął udział
także James Mattern – jak twierdzi Wikipedia. I to się zgadza – quod erat demonstrandum – zakończyłem
wskazując szerokim gestem wrak samolotu przed nami.
- Niesamowite… -
szepnęła Krystyna – to jak dotknięcie historii…
- A tak –
przyznałem – a wiesz, co w tym jest najciekawsze?
- No?
- To, że Zygmunt
Lewoniewski miał brata – Józefa, który też był lotnikiem i też zginął w wypadku
lotniczym. 11 września 1933 Józef Lewoniewski podjął z podpułkownikiem obserwatorem
Czesławem Filipowiczem próbę pobicia międzynarodowego rekordu długości lotu w
linii prostej bez lądowania dla samolotów turystycznych I kategorii, na trasie
Warszawa - Kazań – Swierdłowsk – Omsk – Krasnojarsk, na specjalnie przerobionym
samolocie PZL-19, miał on dodatkowe
zbiorniki z paliwem, ze znakami SP-AHH.
Po ośmiu i pół godzinach lotu, w wyniku silnej turbulencji w chmurach, samolot
doszło do przeciągnięcia i wejścia w niezamierzony korkociąg, a po
wyprowadzeniu tuż nad ziemią, uderzył jednak skrzydłem o ziemię i rozbił się we
wsi Zasurskoje koło Jadrina, pod Kazaniem. Pilot Józef Lewoniewski zginął, a
drugi członek załogi został lekko ranny. Zbiegiem okoliczności, wypadek miał
miejsce dokładnie rok po wypadku śmiertelnym Żwirki i Wigury.
- No to
rzeczywiście jest ciekawe – Krystyna ruszyła w dalszy obchód wraka potężnego
samolotu. Pomóż mi.
- Co chcesz
zrobić? – zapytałem.
- Zajrzeć do
środka – odparła – podsadź mnie.
Podeszliśmy
dzioba samolotu. Podsadziłem Krystynę, która spojrzała do kokpitu.
- I co? –
zapytałem.
- I… i nic –
odpowiedziała zdumionym głosem – nie ma tam nikogo.
Zeskoczyła z
moich ramion.
- Zobaczymy, może
w burcie jest jakiś właz – zaproponowałem.
Obeszliśmy wrak
jeszcze raz, tym razem od lewej burty. I rzeczywiście, drzwi znajdowały się
tam, gdzie przewidziała Krystyna. Ująłem za klamkę i po krótkiej szarpaninie
stanęły otworem. Omiotłem spojrzeniem wnętrze maszyny – było puste. Przez kilka
minut przeszukiwaliśmy wnętrze wraka. Po załodze nie było żadnego śladu.
- Wygląda na to,
że wyszli z samolotu i poszli szukać pomocy… - zakonkludowała Krystyna.
- Na to wygląda…
- powiedziałem w zamyśleniu. Naraz olśniła mnie myśl.
- Wiesz co? –
rozejrzyjmy się tam jeszcze raz, może pozostawili jakąś notkę dla ewentualnych
znalazców samolotu, no nie?
Przeszukaliśmy
kokpit i po minucie Krystyna trzymała w ręku notes w czarnej, skórzanej
oprawie. Wyszliśmy na zewnątrz. I w tym samym momencie oderwał się
radiotelefon. Wśród ulewy trzasków usłyszeliśmy głos kapitana wzywającego nas
do powrotu na pokład Airbusa.
CDN.