XII
Wrak był nieco
zdeformowany i mocno zardzewiały, ale wciąż można było rozpoznać w nim opływową
sylwetkę wielkiego okrętu podwodnego. Kadłub w kilku miejscach nosił ślady
mocnych uderzeń o skały czy lód, ale konstrukcja wytrzymała i nie było w niej
dziur. Przynajmniej na pierwszy rzut oka. W ogóle wyglądało to wszystko tak,
jak dekoracja teatralna: rdzawe pudło na kamienistej plaży, wysokie klify i
blade niebo w niskim, arktycznym słońcem. Jakieś ptaki nad nami, a w dali
taplające się białe misie. Arktyczna
sielanka. I tylko ogromny rdzawy kadłub przed nami stanowił przykry dysonans…
Okręt leżał wynurzony w 1/3 swej imponującej długości. Ostry dziób zaryty był w
drobnych kamieniach plaży.
- Wchodzimy –
usłyszałem głos w słuchawce.
- OK. –
odpowiedziałem – I am ready.
To było
stosunkowo łatwe, bo wszystkie luki były otwarte. I to właśnie było
niepokojące. Gdyby wrak był na wodzie, nie mógłby się na niej długo utrzymać…
- Panie Pitt, nie
odnosi pan wrażenia, że… - powiedziałem.
- …ktoś tu był
przed nami? – Pitt rozejrzał się dookoła – jestem tego pewien.
Zrobiło mi się
nieswojo.
- Tam nikogo nie
ma – usłyszałem głos Krystyny. Powiedziała to po polsku.
- What did you say, Ma’am? – zapytał
uprzejmie Pitt.
- Perhaps there is nobody here –
odpowiedziała Krystyna – być może nie ma tam nikogo.
Weszliśmy na
pokład i podeszliśmy do luku ewakuacyjnego. Był otwarty i można było tam wejść.
- Gdzie on
prowadzi? – zapytałem Yakahawy.
- Do trzeciego
przedziału – odparł tamten – pierwsze dwa, to przedziały torpedowe. Trzeci był
dla załogi, w czwartym mieściły się pomieszczenia dowódcy i radio, w piątym
centrala dowodzenia okrętem.
- A bomby?
- Dalej, za
centralą, w VII przedziale.
- No to idziemy –
Pitt skinął na nas ręką, a my ruszyliśmy za nim.
Wnętrze
podmorskiego lotniskowca przypominało wnętrza standardowego okrętu podwodnego.
Cisza, ciemność i wszechobecna ciasnota. W ostrym świetle lamp zauważyliśmy tu
i ówdzie leżące szkielety pokryte zetlałymi łachami. Ale w poszyciu nie było
żadnej dziury czy przestrzeliny sugerującej, że I-67 stał się celem ataku nieprzyjaciela.
Solidnie
zbudowany – pomyślałem – tyle lat i poza rdzą nie ma właściwie niczego... Gdyby
go spuścić na wodę, to mógłby jeszcze popływać.
- Nie
zapominajcie, że przez pół wieku tułał się po Oceanie Arktycznym – powiedział
Yakahawa – to i tak cud, że tutaj dopłynął…
- Teraz rozumiem,
skąd nasi podwodnicy wzięli swe meldunki o tajemniczych okrętach podwodnych w
Oceanie Arktycznym – rzekł Pitt. – Po prostu namierzali ten wrak, który unosił
się martwo w toni wodnej. Sądzili, że to Rosjanie czy Brytyjczycy, albo
Norwegowie…
- A pozostali
sądzili podobnie – odparłem – zgadza się. Rosjanie też mieli wielokrotne
kontakty sonarowe z nim i sądzili, że to przyczajeni Amerykanie…
Tak sobie gadając
doszliśmy do VII przedziału. I tu czekała nas niespodzianka. Przedział stał
otworem! Mało tego – ktoś poszerzył wejście częściowo usuwając gródź.
- Oh, bullshit! – usłyszałem głos Pitta.
- Tu rzeczywiście
ktoś był – powiedziałem stąpając ostrożnie po metalowym rumowisku, by nie
rozciąć skafandra na ostrych krawędziach.
Wszedłem za gródź
i nastawiłem światło lampy na rozpraszanie.
Przedział był
pusty. Ktoś systematycznie go opróżnił zabierając wszystko, co się w nim
znajdowało.
- Czy tu były
także bomby z 087? – zapytał Pitt.
- Bomby specjalne
znajdowały się właśnie w tym przedziale, i to w skrzynkach po dwie. Ich
skrzynki odróżniały się od reszty dwoma zielonymi paskami – usłyszałem głos
Hayakawy – Macie je?
- Nie –
odpowiedziałem – znikły.
Zapadło
milczenie.
Po chwili w
przeciwległym wejściu do przedziału zajaśniało światło i weszli ludzie doktora
Okimayo.
- Nie ma ich? –
zapytałem.
- Nie – doktor
pokręcił głową – tam też nie ma. Ktoś tu wszystko wypatroszył.
- O jasna dupa –
wyrwało się Krystynie. – No to mamy bardzo poważny problem.
- Trzeba będzie
poszukać śladów po tych „ktosiach” – zakonkludował Pitt.
- To jeszcze mały
pikuś – mruknąłem – ciekawy jestem, skąd „ktosie” się dowiedzieli i I-67 i jego misji? To w tej chwili jest
najważniejsze pytanie! Kto poza nami o tym wiedział?
- Czyżbyśmy mieli
„kreta”? – usłyszałem głos komandora Sato.
- Niekoniecznie –
odparłem – mogą mieć Amerykanie, mogą mieć Kanadyjczycy.
- OK., ale kto
mógł tutaj być? Rosjanie? Chińczycy? – nie ustępował Pitt.
Wzruszyłem
ramionami.
- Mają dość
swoich zabawek tego rodzaju i jeszcze większy kłopot z utrzymaniem ich –
odparłem – nie byliby na tyle głupi, by brać sobie na łeb kolejne gówno…
- No to pozostają
terroryści arabscy – zakonkludował Pitt.
- No, to już
brzmi lepiej. Ale nie sądzę – odparłem rozglądając się po pustym przedziale.
Naraz mój wzrok
przykuła leżąca na ziemi wstążka na której czerni rozbłysło złoto. Pochyliłem
się i podniosłem ją. Nie była zetlałą szmatą, ale wyglądała niemal jak nowa.
Rozpostarłem ja na dłoni i poczułem, że zaczyna mi brakować powietrza. Na
czarnej wstążce lśnił złotem napis:
Luftwaffe der Kriegsmarine
Poczułem lodowaty
chłód. Przypomniały mi się noce w ruinach Tanis i na stokach Śnieżki. Koszmar
wrócił i dopadł nas pod kołem podbiegunowym. Pokazałem to wszystkim.
- Nasi „ktosie”
zostawili nam wizytówkę – powiedziałem – to byli Niemcy… I to neonaziści!
Wszyscy spojrzeli
na mnie.
- To jakiś głupi
żart? – zielone oczy Pitta zalśniły w półmroku.
- Nie – odparłem
– i chciałbym, żeby to był tylko głupi kawał…
CDN.