V
Samolot powoli
wspiął się na wysokość 12 kilometrów i poleciał w kierunku na północ
północny-zachód, a rychło japońską pstrokaciznę Honsiu zastąpił szary błękit
oceanu przerywany tu i ówdzie bielą obłoków. Bez problemów dotarliśmy do
Anchorage, gdzie mieliśmy międzylądowanie i tankowanie. Wysiadło kilka osób,
dosiadło kilka nowych. Samolot pokołował na pas, a ja zamknąłem oczy i oddałem
się błogiemu drzemaniu. Po kilku minutach znowu byliśmy w powietrzu. Samolot
skręcił w lewo i nabierając wysokości wziął kurs w kierunku Bieguna.
Śniło mi się, że
jestem w moim rodzinnym mieście i uciekam przed biznesmenem-gangsterem, który
trząsł nim i najbliższą okolicą. Miał on na swe usługi cała armię zbirów, ale
wszystkie swe zbrodnie wykonywał poprzez osoby trzecie nie mające niczego
wspólnego z nim i swymi ofiarami. I co jeszcze – wykonywał to tak, by potem
można było łatwo wyeliminować niewygodnego świadka w sposób także nie rzucający
nań żadnego cienia…
Udało mi się go
zdemaskować i wykazać jego parszywe zamiary, ale na drodze stanął mi jeden z
jego drabantów i wpakował mi cały magazynek w pierś. Umierając zastanawiałem
się, jak to możliwe, że ów profesor zbrodni, jak go w myślach nazwałem,
dowiedział się, że go zdemaskowałem. Ktoś pochylił się nade mną, usłyszałem
jakiś świdrujący krzyk. Poczułem potężne szarpnięcie (więc to tak się umiera? –
pomyślałem) i … otworzyłem oczy.
W tej samej
chwili poczułem potężne szarpniecie i zanik grawitacji. Wiedziałem, co to
oznacza. Samolot przepadał w jakiejś cholernej dziurze powietrznej. Odruchowo
zapiąłem pas i rozejrzałem się dookoła. W kabinie rozległo się wycie silników,
stewardessa mówiła coś, czego nie rozumiałem. Znowu szarpnęło nami, ale
łagodniej, jakby potężna dłoń złapała spadający samolot i łagodnie utrzymała w powietrzu.
Wyjrzałem przez okno – na zewnątrz widziałem tylko jednolitą biel. A przecież
powinno było widać morze? – pomyślałem.
Jeszcze kilka
potężnych wstrząsów i samolot dotknął kołami lodu. Usłyszeliśmy wrzask dartego
metalu, zatrzęsło nami febrycznie, wreszcie coś huknęło i szarpnęło nami do
przodu, ale to tak, że myślałem, że do końca życia będę miał osią talię, albo
że pas przetnie mnie na połowę. Jeszcze dwa szarpnięcia i nastała cisza.
Światła pogasły, ale i tak było jasno, bowiem trwał długi, polarny dzień.
Ludzie powoli zbierali się z foteli, oddychali z ulgą i brali się w garść.
Niektórzy płakali, niektórzy śmiali się histerycznie. A my milczeliśmy. W
pewnym momencie poczułem, jak wzbiera we mnie wściekłość. Dwa wypadki lotnicze
w ciągu paru tygodni, to było za wiele nawet jak na nas.
- Żyjemy? –
Krystyna powiedziała to tonem twierdzącym.
- Żebyś wiedziała
– odparłem – nie uważasz, że historia się powtarza?
- Uważam –
skinęła głową – jak się czujesz?
Jak zawsze
sprowadziła mnie na ziemię. Zastanowiłem się na chwilę. Trochę bolał mnie
brzuch przyduszony pasem, ale poza tym było właściwie wszystko w porządku.
- OK. A ty?
- Też w porządelu
– mruknęła. – Ciekawa jestem, jak reszta?
Rozpięła pas i
wstała rozglądając się po kabinie. Otworzyła schowek i wyjęła z niego nasze
puchówki. Włożyła na siebie swoją i podała mi drugą, poczym zatrzymała
przechodzącą właśnie obok nas stewardessę.
- Kaiko-san,
kochanie – powiedziała swym najbardziej uspokajającym głosem – powiedz mi, czy
piloci żyją?
- Hai – Japonka skinęła głową – to w ogóle
jest cud, że nikomu nic się nie stało…
- A czy został
nadany sygnał wezwania o pomoc? Mayday?
- Zapewne tak –
Kaiko-san uśmiechnęła się do nas.
Miała nerwy. Nie
wiem, jak ja bym się zachował na jej miejscu…
- Chcemy rozmawiać
z kapitanem – powiedziała Krystyna znanym mi hipnotyzującym tonem – zaprowadź
nas do niego, bardzo cię proszę... Chcemy wam pomóc.
- OK., proszę za
mną – Kaiko odwróciła się i ruszyła w stronę kokpitu, a my za nią.
- Co ty jej
zrobiłaś? – zapytałem Krystyny.
- Nic, lepiej
popatrz na nasze kurtki to zrozumiesz, dlaczego.
Spojrzałem – na
lewej piersi mieliśmy naszyte logo japońskiego programu antarktycznego… - co
wynikało z napisu wykonanego katakaną i
po angielsku otaczającego sylwetkę zarysów Szóstego Kontynentu. Ktoś zapomniał
je odpruć, zanim nam je sprezentował. Zrozumiałem – Kaiko wzięła nas za jakichś
polarników.
Przeszliśmy przez
całą długość samolotu aż do kabiny pilotów. Kaiko powiedziała coś do mikrofonu
i masywne drzwi otworzyły się. Stanął z nich niewysoki mężczyzna w mundurze z
czterema złotymi paskami na pagonach. Kapitan tego Airbusa. Przedstawiliśmy się
mu i powiedzieliśmy, z czym przyszliśmy. Chodziło nam przede wszystkim o nasze
położenie geograficzne.
- Ostatni odczyt
z GPS mieliśmy parę minut temu – rzekł kapitan – i jesteśmy niemal dokładnie na
77˚ N i 150˚ E. Nadałem sygnał Mayday
i czekamy na pomoc – uśmiechnął się niewesoło.
- To było
wspaniałe lądowanie – powiedziała Krystyna – mało brakowało, a byśmy…
- Dziękuję – Japończyk
skinął jej głową – ale padło nam całe zasilanie. Nadawaliśmy, póki samolot był
w powietrzu, a potem… No jednym słowem nikt nie potwierdził odebrania sygnału.
- Aha, to jest
ten ból – pomyślałem. – Oczywiście po kilku godzinach ktoś się zorientuje, że
nasz lot nie odpowiada i zaczną się poszukiwania, ale w tym czasie może się
zdarzyć wszystko.
- Panie kapitanie
– rzekłem – musimy wyjść na lód i zobaczyć, jak przedstawia się sytuacja. No i
w razie czego wezwać pomoc przy pomocy flar. Jak wyglądało morze z góry?
- Była tylko ta
kra na której usiadłem – odpowiedział – i tyle o niej wiem, a dalej wokoło było
czyste morze. Pan wie, efekt szklarniowy – uśmiechnął się samymi oczami.
- Niezła kra –
uśmiechnąłem się także – raczej małe pole lodowe.
- Owszem, ma pan
rację Daniel-san, ale nasz samolot już stąd nie odleci – rzekł z determinacją w
głosie – oberwałem koła. Inaczej toczylibyśmy się trzy-cztery kilometry… A
tutaj są także góry – wskazał w głąb kokpitu.
Rzuciłem tam
okiem. Za przednią szybą widoczne były ostre, lodowe wzniesienia. Kapitan
musiał być dobrym pilotem, skoro udało mu się zatrzymać samolot przed nimi.
Zimno mi się zrobiło na myśl, co by się stało, gdyby nie zahamował. Byłaby
masakra, z której nikt nie wyszedłby żywy. Powiedziałem mu to. Skłonił głowę ze
skromnością.
- Co się
właściwie stało? – zapytała Krystyna.
- Coś, o czym
tylko słyszałem w opowiadaniach moich kolegów po kilku ciawdanach sake – rzekł. – Odwrócony komin. Silny prąd zstępujący
ze stratosfery. Taki powietrzny wodospad. Zdarza się bardzo rzadko, ale się
zdarza, co mieliśmy na załączonym obrazku.
Wymieniliśmy z
Krystyną spojrzenia. To mogło tłumaczyć także katastrofę Italii 2...
- A jednak
zasługuje pan na wszelkie pochwały! – powiedziałem z emfazą.
Uśmiechnął się
znowu.
- Lata wprawy i…
fart – odparł i zmienił temat. – A zatem idziecie na zwiady? To dobrze, za to
my zabieramy się za przegląd generatora i akumulatorów, może uda się uruchomić
choć radio.
Wyszliśmy z
kabiny pilotów, a Kaiko odprowadziła nas do wejścia. Po krótkim mocowaniu się z
zamkami udało się jej otworzyć drzwi samolotu. Kapitan mówił prawdę – do lodu
pozostało tylko półtora metra. Kadłub maszyny wrył się w miękki w tym miejscu
lód i można było wchodzić na niego i schodzić bez problemu. Po chwili
zeskoczyliśmy na podatną powierzchnię i spojrzeliśmy w górę. Kaiko stała w
otwartych drzwiach samolotu. Pomachaliśmy jej rękami, a Krystyna pokazała jej
pięść z uniesionym kciukiem. Kaiko odpowiedziała jej gestem OK., i zamknęła ciężkie
drzwi. W oknach widzieliśmy wystraszone twarze ludzi. Pomachaliśmy im także i
po chwili zostaliśmy sami na lodzie.
- Gdzie idziemy?
– zapytała Krystyna.
- Przede
wszystkim zobaczyć, co z maszyną – odparłem.
Obeszliśmy
dookoła wrak Airbusa. Poza urwanymi
kołami i uszkodzonymi płatami z gondolami silników kadłub wydawał się szczelny
i nieuszkodzony. Przekazałem tą wiadomość pilotom przez kieszonkowe
walkie-talkie. To ich najwyraźniej ucieszyło, bo zwiększało naszą przeżywalność
w razie dłuższego pobytu na krze. Naszą i stu siedemdziesięciu osób na
pokładzie stratolinera.
Potem
skierowaliśmy się w stronę z której przylecieliśmy. Jaskrawe polarne słońce
świeciło całą dobę, więc mieliśmy z głowy jeden problem – oświetlenia. Dobre i
to. Temperatura wynosiła jakieś pięć stopni poniżej zera i nie czuło się zimna.
Nie było też dokuczliwego, arktycznego wiatru, co uznałem za dobry omen. Nie
grozi nam śmierć z wychłodzenia. Przynajmniej na razie…
Ruszyliśmy w
kierunku, który wskazał nam ogon samolotu. Po przejściu kilometra zauważyliśmy,
że ślady rycia się skończyły. A zatem to tutaj nastąpiło zetknięcie się kadłuba
Airbusa z lodem. Spojrzeliśmy w kierunku przylotu. Krawędź pola lodowego była
kilkadziesiąt metrów od nas. Podeszliśmy szybko ku niej i…
Krawędź nie była
krawędzią, ale wysoką przepaścią urywającą się dzikimi skokami ku granatowym
wodom Oceanu Arktycznego. Właściwie granatowe, to one były jakieś pół kabla od
lodowego brzegu, bliżej woda miała wszystkie odcienie turkusa i akwamaryny.
- O jasna dupa –
wyrwało się Krystynie.
- Będzie z jakieś
trzydzieści metrów, no nie? – zapytałem.
- Obojętnym
bykiem – odparła Krystyna z podziwem lustrując biało-niebieski klif.
- No, a to jest
tylko jedna dziesiąta tego, co jest pod wodą. Tu jest co najmniej trzysta
metrów lodu w głąb.
- Ale też
głębokość sięga tutaj czterech i pół tysiąca metrów – Krystyna wzruszyła
ramionami.
- Wniosek stąd
taki, że jesteśmy na ogromnej stołowej górze lodowej – stwierdziłem.
- A zatem trudno
będzie podjąć stąd ludzi – podsumowała. – Trzeba będzie użyć helikopterów.
Wracajmy powiedzieć pilotom, żeby ostrzegli ratowników.
- O ile mają
łączność – dodałem.
- O ile mają
łączność… - westchnęła.
Objąłem ją i
przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy.
- Dobrze mieć w
takiej chwili przy sobie kogoś takiego, jak ty – powiedziałem i pocałowałem ją
w usta.
Uśmiechnęła się.
- Wiesz co? Jak
to wszystko się skończy, to zaszyjemy się na jakimś zadupiu i nie wypuszczę cię
z łóżka przez tydzień. Będziesz miał przerwy tylko na jedzenie i kąpiel – od
czasu do czasu. Zgadzasz się?
- Chorego pytają
– odpowiedziałem i roześmialiśmy się, jakby niebezpieczeństwo nagle
znikło.
Naraz jej twarz
spoważniała.
- Spójrz tam –
wskazała na coś ręką za moimi plecami – a cóż to takiego?
Odwróciłem się i
powiodłem wzrokiem wzdłuż jej ramienia, które wskazywało na coś znajdującego
się na wodzie jakieś dwieście, może dwieście pięćdziesiąt metrów od lodowego
brzegu.
Wyglądało to, jak
przemykający się tuż pod powierzchnią wody grzbiet jakiegoś bardzo długiego
stworzenia. Drobne fale rozbijały się o to coś, ale ten przedmiot nie zostawiał
za sobą ani odkosów ani kilwateru, a mimo to poruszał się tuż pod wodą…
- Okręt podwodny?
– Krystyna rzuciła przypuszczenie niepewnym tonem – albo stado delfinów.
- Odpada –
odparłem – podobnie jak foki, morsy czy wieloryby.
- Ławica ryb?
Pokręciłem głową.
Gdyby była to ławica ryb, to z pewnością towarzyszyłyby jej ptaki czy inne zwierzęta
się nimi żywiące.
Tymczasem
tajemniczy obiekt dalej gładko przesuwał się pod wodą.
- Teraz wiem,
skąd się wzięła gadka o wężu morskim – stwierdziła.
- Albo o
Godzilli… - powiedziałem ze śmiechem i naraz wesołość mi przeszła. Spojrzeliśmy
sobie w oczy.
- Idę o zakład,
że to właśnie tego poszukują w tych wodach nasi japońscy przyjaciele z S³ -
powiedziałem tonem absolutnej pewności. – Przecież oni poszli śladami Juliusza
Verne’a! Według niego, to właśnie w
polarnych morzach rosyjscy, amerykańscy, kanadyjscy i japońscy ludzie morza
widywali te stwory!
CDN.