Powered By Blogger

poniedziałek, 27 lutego 2017

Jod, chemtrails i asteroidy





Parę dni temu, kiedy męczyło mnie paskudne choróbsko, które wyłączyło mnie z czynnego życia, nieoceniona Eleonora zwróciła się do mnie z problemem pojawienia się nad Polską znacznych ponoć ilości pyłów zawierających radioaktywny izotop 131I*, a co do którego właściwie nie wiadomo, skąd się wziął. Tak to podały media:


W Polsce wykryto najwięcej radioaktywnego jodu w Europie. "Źródło pozostaje nieustalone" 23 lutego 2017, Polsce wykryto najwięcej radioaktywnego jodu w Europie. "Źródło pozostaje nieustalone". Dane opublikowała francuska agencja rządowa Francuska agencja rządowa IRSN poinformowała, że w styczniu doszło do wzrostu obecności radioaktywnego jodu-131 w Europie. Najwyższy poziom skażenia - dużo większy niż w innych krajach - odnotowano w Polsce. Eksperci podkreślają, że nawet taka ilość nie zagraża ludzkiemu życiu i zdrowiu. Instytut Ochrony Radiologicznej i Bezpieczeństwa Nuklearnego (IRSN) wyniki badań opublikował w połowie lutego. W komunikacie czytamy, że wykrycie jodu "jest dowodem na jego uwolnienie w ostatnim czasie", choć agencja zaznacza, że "źródło skażenia pozostaje nieustalone".
Od Norwegii po Hiszpanię. Pierwsze ślady zwiększonej obecności jodu-131 odnotowano w pierwszej połowie stycznia w północnej części Norwegii, a następnie w Finlandii, Polsce, w Czechach, Niemczech, Francji i Hiszpanii. Spośród tych krajów, największe stężenie wykryto w Polsce: 5,92 mikrobekereli (µBq) na metr sześcienny. Dla porównania, w pozostałych krajach wskaźnik ten nie przekroczył poziomu 0,5 µBq/m szesc. (poza Hiszpanią, gdzie odnotowano 1,28).
IRSN naniósł wszystkie dane na mapę. Obok odnotowanej w poszczególnych krajach wartości, po znakach "+/-" dodano szacowany margines błędu. Poziom radioaktywnego jodu 131 w styczniu 2017 roku Raport IRSN trafił do tzw. Ring of Five (Kręgu Pięciu), czyli nieformalnej sieci organizacji europejskich - z Niemiec, Szwecji, Norwegii, Finlandii i Danii - monitorujących bezpieczeństwo radiologiczne.
Polska Państwowa Agencja Atomistyki wydała w środę jedynie krótki komunikat, w którym podkreśliła, że "śladowe ilości izotopu jodu-131 wykryte w okresie 9-16 stycznia br. (ponad miesiąc temu) na terenie Polski nie stanowiły żadnego zagrożenia dla ludzi i środowiska".
Amerykański "wąchacz". Jak informuje portal theaviationist.com, w ostatnich dniach do Wielkiej Brytanii przyleciał Boeing WC-135 Constant Phoenix. To amerykański samolot zwiadowczy służący do badań atmosfery pod kątem cząsteczek radioaktywnych. Maszyna ta powstała po to, żeby śledzić ewentualne próby jądrowe. Wczoraj po południu samolot ten, nazywany "sniffer" ("wąchacz") miał wystartować w kierunku Norwegii i północnej Rosji.
Radioaktywny jod. Jod to pierwiastek niezbędny dla prawidłowej funkcji tarczycy. Może występować także radioaktywnych postaciach. Jeden z tych izotopów jodu - I-131 - wytwarza promieniowanie, które niszczy komórki tarczycy. Stąd jest on wykorzystywany np. w medycynie do usuwania nadczynnej i zmienionej rakowo tkanki tego gruczołu. Źródłem jodu-131 jest działalność człowieka. 70 proc. energii z atomu IRSN to instytut utworzony we Francji w 2001 roku. Skupia ok. 1500 naukowców i ekspertów, którzy prowadzą badania w dziedzinie radiologii i bezpieczeństwa nuklearnego. Francja jest jednym z niewielu państw świata, gdzie energia w ponad 70 proc. jest pozyskiwana w elektrowniach atomowych. W ostatnich latach około 75-78 proc. francuskiego prądu było wytwarzane właśnie dzięki reaktorom atomowym i jest to jeden z najwyższych wskaźników na świecie. 9 lutego 2017 roku w jednej z takich elektrowni doszło do wybuchu. W jego wyniku żaden reaktor nie uległ zniszczeniu.
Autor: ts//rzw / Źródło: tvn24.pl (http://www.tvn24.pl)




Pochodzenie radioaktywnego izotopu jodu-131 wykrytego nad Europą pozostaje nieznane 

Nad Europą wykryto radioaktywny izotop jodu-131 i nie jest wiadome skąd pochodzi. Odkrycie ogłoszono w formie komunikatu prasowego francuskiego Instytutu Ochrony Radiologicznej i Bezpieczeństwa Jądrowego (IRSN). Podkreślono, że izotop został wykryty w postaci pyłu w powietrzu, a nie w jego najczęstszej postaci, gazowej.
Wstępny raport francuskiego instytutu stwierdza, że po raz pierwszy izotop jodu-131 został wykryty w drugim tygodniu stycznia 2017 roku, w północnej Norwegii. Następnie odnotowano go także nad Finlandią, Polską, Czechami, Niemcami, Francją i Hiszpanią. Czas jego półrozpadu to 8,02 dnia więc nie ma możliwości, że pochodzi z japońskiej Fukuszimy.
Eksperci twierdzą, że z powodu złych warunków atmosferycznych, trudno ustalić źródło emisji. Pojawiły się sugestie, że pochodzi on z rosyjskiej Arktyki, gdzie mogło dojść do jakiegoś skażenia pochodzenia przemysłowego. W mediach zachodnich spotyka się też dywagacje czy to przypadkiem nie skutek tajnej rosyjskiej eksplozji jądrowej gwałcącej traktaty międzynarodowe.
Ustalenie tego będzie trudne, ponieważ zimowe powietrze jest poddawane stratyfikacji termicznej, co utrudnia mieszanie się atmosfery, a zanieczyszczenia nie rozpraszają się tak szybko. Izotop jodu-131 jest stosowany w branży medycznej do badań tarczycy oraz ma zastosowanie w kilku procesach przemysłowych. Podejrzewa się, że doszło do jego nieumyślnego rozprzestrzenienia na skutek działalności człowieka.

Oczywiście wysunięto przypuszczenie, że ów jodowy pył przyniósł wiatr znad rozwalonej elektrowni jądrowej Daiichi-Fukushima. Hipoteza ta ma sens, ale w takim razie musiałby to być gaz, a nie pył skażony jodem-131 czy pylisty jod. 
Bomba atomowa/wodorowa odpalona przez Rosjan? Nieprawdopodobne. Każda eksplozja jądrowa na Ziemi pozostawia swój ślad w rejestrach stacji sejsmologicznych i każdy wstrząs wywołany wybuchem nuklearnym zostałby natychmiast wykryty, a jego źródło namierzone. 

Eleonora wysunęła hipotezę, że był to po prostu pył po eksplozji atomowej w kosmosie, która to eksplozja miałaby rozwalić czy zbić z trajektorii jakąś przelatującą blisko Ziemi asteroidę. W swych przypuszczeniach opierała się o informacje Macieja Kucharczyka na temat amerykańskich testów nuklearnych w Kosmosie:


Atomowa Rozgwiazda w kosmosie.
Efekt przeraził wojskowych i naukowców.

Pierwsza rakieta zawiodła i została zniszczona wraz z głowicą. Druga dotarła jednak w kosmos i eksplozja termojądrowa nastąpiła zgodnie z planem, na wysokości 400 kilometrów. Jej efekty przekroczyły oczekiwania wojskowych i naukowców. Silny impuls wyłączył większość urządzeń pomiarowych i poczynił spustoszenia na odległych o 1,2 tys. kilometrów Hawajach. Pojawiły się też sztuczne zorze, a co trzeci satelita na orbicie został zniszczony.
Wojsko USA nie spodziewało się aż tak spektakularnych efektów próby Starfish Prime. Wcześniejsze testy pozwalały mniej więcej przypuścić, co się stanie, ale nigdy wcześniej nie detonowano tak potężnej głowicy na takiej wysokości. Planowano jeszcze kolejną podobną próbę, ale po tej pierwszej uznano, że ryzyko jest zbyt duże. Nigdy więcej nikt nie przeprowadzał podobnych eksperymentów, a już rok później ich zakazano.
Był rok 1962. Próba Starfish Prime była jednym z najbardziej ryzykownych pomysłów, które zrodziły się w głowach amerykańskich wojskowych wciągniętych w szaleńczy wyścig zbrojeń jądrowych z ZSRR. Efekty eksplozji dość jasno pokazały, że świat ma do czynienia z najgroźniejszą bronią w historii ludzkości. Detonacja kilku silnych ładunków termojądrowych nad Europą czy USA oznaczałaby zdewastowanie przez impuls elektromagnetyczny systemów energetycznych i łączności na wielkim obszarze.

Pierwsze eksperymenty

Pod koniec lat 50. nie zdawano sobie z tego sprawy. Seryjnie przeprowadzano próby jądrowe, ale wszystkie na Ziemi lub niewielkiej wysokości. Dopiero pojawienie się pomysłu na obronę antyrakietową przy pomocy głowic termojądrowych skłoniło tak USA jak i ZSRR do rozpoczęcia prób na dużych wysokościach. Chciano sprawdzić, co się stanie, jeśli lekka i szybka rakieta wyleci na spotkanie nadlatującego ciężkiego pocisku międzykontynentalnego i eksploduje w jego pobliżu. Dzisiaj antyrakiety konstruuje się tak, aby bezpośrednio trafiły w rakietę i zniszczyły ją energią uderzenia. Wówczas technologia nie pozwalała jednak na taką precyzję. Trzeba było użyć mniej finezyjnego narzędzia, czyli głowicy termojądrowej.
Oba mocarstwa chciały sprawdzić, jak najlepiej bronić się w ten sposób i jak uodpornić swoje rakiety na taką obronę. Amerykanie byli szybsi i już w 1958 roku przeprowadzili sześć próbnych eksplozji na wysokościach od 26 do 540 kilometrów - część nad Pacyfikiem, a część pomiędzy RPA a Antarktydą, gdzie specjalny zespół okrętów służył za pływające centrum badawcze. Większość użytych głowic była niewielka, kilka razy słabsza od bomb zrzuconych na Japonię.
Dwie były jednak potężne. Obu użyto nad Pacyfikiem podczas prób nazwanych Teak i Orange. Wystrzelono je przy pomocy pierwszych dużych amerykańskich rakiet balistycznych Redstone z położonego 1,2 tys. kilometrów na południe od Hawajów atolu Johnstona, który wojsko USA zamieniło w tamtym okresie w tajną bazę. Świetnie się do tego nadawał, bo w promieniu ponad tysiąca kilometrów nie ma żadnego zamieszkałego lądu. To mały atol zagubiony na Pacyfiku, który ledwo wystaje nad wodę. Po II wojnie światowej Amerykanie sztucznie powiększyli kilka składających się nań wysepek, tworząc duże lotnisko, bazę i stanowiska startowe dla rakiet.
Próba Teak przebiegła nie do końca zgodnie z planem. Źle zaprogramowano rakietę i w efekcie eksplozja nastąpiła dokładnie nad atolem, a nie kilkadziesiąt kilometrów dalej. Na dodatek miała miejsce znacznie wyżej niż planowano, na wysokości 70 kilometrów zamiast 40. Potężny wybuch o mocy 3,8 megatony wywołał spektakularne efekty świetlne. Na odległych o ponad tysiąc kilometrów Hawajach wydawało się, że w środku nocy wstaje słońce. Przez pół godziny cały południowy horyzont był rozświetlony. Na dodatek zakłócona została łączność radiowa nad całym centralnym Pacyfikiem. Nieco ponad stu żołnierzy, którzy zostali na samym atolu, było odciętych od świata przez osiem godzin. Dopiero po takim czasie udało się z nimi nawiązać łączność. Na swoje szczęście zgodnie z zaleceniami ukryli się na czas próby i choć bomba w sposób nieplanowany wybuchła dokładnie nad nimi, to tylko jeden doznał poparzeń.
Przeprowadzona dwa tygodnie później próba Orange przebiegła już zgodnie z planem. Taka sama głowica o mocy 3,8 megatony eksplodowała kilkadziesiąt kilometrów od atolu na wysokości 40 km. Nie wywołała tak spektakularnych efektów jak poprzednia.

Mała przerwa w wybuchach

Próby w 1958 roku były jednak tylko przygrywką. Obie zdetonowane w jej trakcie duże głowice wybuchły w atmosferze, stosunkowo nisko. Następnym krokiem miały być testy już w kosmosie. W międzyczasie ZSRR ogłosił jednak jednostronne wstrzymanie prób jądrowych. Waszyngton nie mógł nie odpowiedzieć tym samym i w efekcie kolejne testy zawieszono na następne trzy lata.
W 1961 roku Nikita Chruszczow zmienił jednak zdanie i wznowiono próbne eksplozje. Efektem były pierwsze w ZSRR próby na dużych wysokościach i w kosmosie, który nie zdążono przeprowadzić w 1958 roku. Cztery niewielkie głowice zdetonowano nad obecnym Kazachstanem. Choć eksplodowały nad obszarem zamieszkanym przez cywilów, to ze względu na skromne rozmiary prawdopodobnie nie wywołały większych szkód. Przynajmniej nie ma na ten temat informacji.
Po wznowieniu testów przez ZSRR, USA nie mogły pozostać dłużne i w trybie awaryjnym rozpoczęto przygotowania do wielkich operacji Dominic I i II, które były seriami największych amerykańskich prób jądrowych. Obie przeprowadzono w 1962 roku na Pacyfiku. Łącznie eksplodowało w ich trakcie 31 głowic o łącznej mocy 38 megaton. Ich elementem były kolejne próby z eksplozjami na dużych wysokościach. Tym razem w ramach operacji Fishbow celowano już w kosmos.

Nieoczekiwane konsekwencje

Główną bazą do próbnych eksplozji poza atmosferą ponownie był atol Johnstona. Nośnikiem głowic została natomiast nowsza rakieta balistyczna Thor, która była jednak mocno niedopracowana i sprawiła wiele problemów. Dwie pierwsze próby skończyły się awariami i wysłaniem do pocisków sygnałów nakazujących autodestrukcję. Zamontowane na nich głowice zostały zniszczone i spadły do wód okalających atol. Oficjalnie nie spowodowało to istotnego skażenia.
Dopiero trzecia próba - nazwana Starfish Prime - przebiegła zgodnie z planem. Przynajmniej początkowo. Rakieta Thor wzniosła się na 1,1 tys. km i uwolniła głowicę, która zaczęła opadać i eksplodowała dokładnie na wysokości 400 km z mocą 1,4 megatony, czyli około 70 razy większą niż bomby zrzucone na Japonię. Uwolniona w momencie eksplozji energia natychmiast spowodowała chaos na granicy ziemskiej atmosfery.
Wybuch nie przypominał tych, które są powszechnie znane z nagrań testów na Ziemi. Nie było kuli ognia, fali uderzeniowej czy rosnącego grzyba. W próżni nie było koniecznego do tego powietrza i pyłu. Bomba wybuchła z oślepiającym blaskiem, który niemal natychmiast zgasł. Jego miejsce zastąpiły spektakularne efekty podobne do zorzy polarnej, a znaczna część horyzontu rozświetliła się na czerwono. To wyrzucone przez bombę cząsteczki docierały do granicy ziemskiej atmosfery i wywoływały zjawiska, które zazwyczaj wywołują te wysyłane w kierunku Ziemi przez Słońce. Nie towarzyszył temu żaden dźwięk, bo nie mógł z braku atmosfery w miejscu detonacji. Nienaturalne zjawiska świetlne na niebie trwały jednak wiele godzin. Widziano je na niemal całym centralnym Pacyfiku, od wysp Samoa i Fidżi na południu, po Hawaje na północy.
Za cząsteczkami, które wywołały na granicy atmosfery niezwykłe zjawiska, podążały jednak takie, które nie zostały zatrzymane i nie stały się widzialnym dla ludzkiego oka światłem. Uformowały silny impuls elektromagnetyczny, który objął wielki obszar i swoją siłą znacząco wykroczył poza oczekiwania naukowców. Niemal wszystkie urządzenia pomiarowe zanotowały wskazania wykraczające daleko poza skalę i wyłączyły się. Z tego powodu cała próba dostarczyła bardzo mało danych i była dużym zawodem dla naukowców. Za nieplanowany poligon posłużyły jednak Hawaje. Impuls był tak silny, że spowodował zniszczenia w sieci telefonicznej, całkowicie uniemożliwił na wiele godzin łączność radiową i wyłączył kilkaset lamp ulicznych, przepalając bezpieczniki. Uruchomił też wiele alarmów.
Najbardziej kosztownym, nieplanowanym skutkiem ubocznym było jednak to, co się stało na orbicie. Uwolnione przez eksplozję promieniowanie uformowało sztuczne pasy radiacyjne wokół Ziemi. Wbrew oczekiwaniom naukowców okazały się one być tak silne, że spowodowały uszkodzenia nielicznych jeszcze satelitów, które dopiero co zaczęto wystrzeliwać w kosmos. Naładowane cząsteczki niszczyły baterie słoneczne i elektronikę. W ciągu kilku miesięcy stracono łącznie siedem satelitów, czyli co trzeciego przebywającego ówcześnie na orbicie, w tym pierwszego cywilnego satelitę telekomunikacyjnego Telstar.

Potencjał do wyłączenia cywilizacji

Efekty testu Starfish Prime (Rozgwiazda) tak zaskoczyły wojsko oraz naukowców, że zrezygnowano z kolejnej, bardzo podobnej próbnej eksplozji o kryptonimie Urraca. Zdetonowano jeszcze cztery ładunki, ale o znacznie mniejszej mocy i w granicach atmosfery. Przy okazji doszło do dwóch kolejnych katastrof rakiet. Jedna z nich wybuchła na stanowisku startowym i szczątki głowicy skaziły atol. Ostatnia próba, oznaczona Tightrope, przeprowadzona w listopadzie 1962 roku, była ostatnią amerykańską próbą jądrową w atmosferze. Niemal dokładnie rok później podpisano bowiem międzynarodowe porozumienie o ich zakazie.
Zanim to się jednak stało, wojsko ZSRR zdążyło przeprowadzić swoje próby w kosmosie. W październiku i listopadzie 1962 roku nad Kazachstanem zdetonowano trzy głowice o mocy 400 kiloton każda. Wybuchały na wysokościach od 60 do 290 kilometrów. Brak dokładnych opisów ich efektów, jednak w latach 90. ujawniono część wyników dotyczących wpływu impulsu elektromagnetycznego. Eksperymentalna linia telefoniczna, wyposażona w różne zabezpieczenia, miała zostać całkowicie sparaliżowana. Systemy bezpieczeństwa zostały zniszczone przez impuls. Ucierpieć miały też liczne cywilne linie energetyczne. Wiszące na słupach ceramiczne izolatory miały eksplodować w pióropuszu iskier i pękać, podczas gdy druty często spadały na ziemię. Linia energetyczna prowadząca do stolicy ówczesnej Kazachskiej SRR Ałma Aty została wyłączona.
Zebrane podczas amerykańskich i radzieckich eksperymentów informacje wystarczyły do stwierdzenia, że broni termojądrowej można używać nie tylko do bezpośredniego atakowania celów na Ziemi. Detonacje w kosmosie nad wrogim krajem mogą sparaliżować jego infrastrukturę energetyczną, łączność i elektronikę. Oba mocarstwa później przystosowały część rakiet i głowic do takich zadań, choć szczegóły takich przygotowań nie są znane. Nie ulega jednak wątpliwości, że potencjał takiej broni dzisiaj jest znacznie większy. Ludzka cywilizacja w porównaniu do początku lat 60. jest znacznie bardziej naszpikowana elektroniką. Wręcz się od niej uzależniła. A w cywilnym sprzęcie nie stosuje się zabezpieczeń przed działaniem ataku elektromagnetycznego.


Eleonora uważa, że celem takiego rakietowo-nuklearnego ataku mogła być jakaś asteroida przelatująca blisko Ziemi. Pomysł wcale niegłupi, a wręcz pasujący do znanych faktów, dlatego bo jeżeli idzie o przelatujące koło Ziemi asteroidy, to w tym roku było ich aż 6 w czasie 2 pierwszych miesięcy:


  • 9 stycznia przeleciała asteroida 2017 AG13
  • 30 stycznia asteroida 2017 BH30
  • 2 lutego asteroida 2017 BS32
  • 15 lutego asteroida 2012 DA14
  • 16 lutego asteroida 2016 WF9
  •   23 lutego asteroida 2017 BX.


A zatem byłoby do czego strzelać… - problem tylko w tym, że po co? Chyba tylko po to, by wypróbować jakąś kosmiczną BMR i przy okazji pogrozić Rosjanom i Chińczykom…

Precyzyjny strzał do asteroidy jest możliwy, czego dowiodła misja Rosetta/Philae do komety 67P/Gierasimienko. Tak więc można precyzyjnie wylądować i umieścić na niej głowicę jądrową czy termojądrową o dużej mocy, ale… 

Asteroida o masie kilkunastu milionów ton może się rozpaść na kilka mniejszych i te odłamy mogą spaść na Ziemię dewastując jej powierzchnię tak, jak 64.800.037 lat temu, na przełomie K/Pg. Byłoby to coś takiego, jak uderzenie w Jowisza odłamów komety S-L 9 w lipcu 1994 roku. Taka seria impaktów byłaby w stanie definitywnie zniszczyć wszelkie życie na naszej planecie. 

Gdyby to była asteroida stanowiąca zlepieniec złożony z kilku czy kilkunastu brył powiązanych tylko siłami grawitacji, to energia takiej eksplozji zostałaby po prostu pochłonięta przez bryły. Efekt byłby podobny jak w przypadku strzelenia z wiatrówki do worka kamieni, czyli żaden… 

I jest jeszcze jedna możliwość, a mianowicie – rozsiewanie jodu i innych pozostałości po reakcjach jądrowych z samolotów – czyli robienie atomowych chemtrails. Czy to jest możliwe – a dlaczego nie? Składowanie, zabezpieczanie i utylizacja czy składowanie w mogilnikach cholernie „gorących” popiołów reaktorowych jest bardzo drogie, więc taniej wyniesie pozbywanie się ich na różne sposoby. Skoro Rosjanie po prostu wylewali wodę z trytem (3H*) do Morza Ochockiego, Francuzi do Kanału La Manche; Amerykanie wyrzucali odpady z zakładów atomowych w Hanford do Pacyfiku i gdyby nie katastrofa wyładowanego nimi samolotu na Maury Island k./Tacoma, WA, to nigdy byśmy się o tym nie dowiedzieli, to kto wie, czy jakaś firma atomowa nie pozbywa się „gorących” popiołów w ten sposób. 

To akurat jest łatwe do udowodnienia, bowiem wystarczy w opadach poszukać nuklidów i radionuklidów powstałych po rozpadzie jąder 233U*, 235U*, 238U* oraz 239-244Pu*, które stanowią bardzo „ciepły” ślad użycia technologii jądrowych. Jednym z nich jest właśnie radioizotop 131I*, a poza nimi także 90Sr* i 137Cs*. I tego właśnie będą szukać Amerykanie. 

Ciekawy jestem, czy znajdą…?

Obawiam się tylko tego, że ktoś będzie mógł na podstawie takich informacji zrobić nagonkę na polskie towary eksportowe na Zachód. Wystarczy powiedzieć, że „nie warto kupować niczego z Polski, bo jest to skażone radioaktywnie jodem-131” – i koniec. Przeciętnemu Europejczykowi z automatu skojarzy się to z katastrofą w Czarnobylskiej EJ i tym, że jod jest radioaktywny. I koniec, bo do takiego przeciętnego Europejczyka nie dotrze fakt, że jod-131 ma czas półrozpadu 8,04 doby. Czy to właśnie nie o takie efekty gospodarcze chodzi Francuzom, Amerykanom i innym Zachodniakom, którzy będą ratować własne rynki przed lepszymi produktami z Polski i innych krajów Europy Wschodniej? Pewien polski polityk powiedział, że „naród jest głupi o to kupi”, i miał stuprocentową rację – bo naród w swej masie jest głupi i nie używa rozumu tylko odruchy. Dlatego tak bardzo łatwo steruje się niektórymi narodami. 

Zmierzyłem kilka razy skażenia miernikiem beta-gamma – wyniki zawsze oscylowały w granicach 0,08 – 0,12 μSv/h – czyli tyle, co nic. Nawet jeżeli coś spadło, to zostało przewiane przez huraganowe wiatry u spłukane przez deszcze, więc czego będą szukali Amerykanie na naszym niebie? Osobiście nie sądzę, by coś jeszcze było w atmosferze, no chyba że znów ktoś nam spuści jakiegoś „śmierdziela” na głowy…



Opinie z KKK

Dzień dobrerek, dzień doberek...
O! Widzę, że nas rosółek z trzech mięs Ci pomógł i już zaistniałeś...
Na samym początku przeleciało mi przez mój kartoflany łeb, że to właśnie asteroidy. Euforię swych odkryć, ochłodził Twój komentarz na zakończenie.  I po odkryciach.
Mam jednak jeszcze jedną teorię w zapasie. To kosmici napluli "geniuszowi" Telikowskiemu w facjatę, na wieść, że chce Ich nawracać. Tylko dlaczego mam sie dostało? (Artemida)

Wydaje mi się, że masz rację - tak właśnie być może. (Pytia)

Hmmm... Cała ta sprawa przypomina mi jedno z moich opowiadań - zob. tom "Wysoka Północ" na www.xxx-przygoda.bloog.pl. Tam też z rosyjskiego okrętu podwodnego rozpirzono asteroidę, która zmierzała ku Ziemi. Rzecz wydaje się dość prawdopodobna, ale rzecz jasna, trzeba by było ją sprawdzić, a na to trzeba czasu, środków i nade wszystko informacji. (Daniel Laskowski)


Wiecie, co mi to przypomina? Taki satyryczny wierszyk Ludwika Jerzego Kerna z „Przekroju” z roku bodaj czy nie 1973, kiedy to wszystkim nam groziła kometa Kohoutka. Warto go przypomnieć w tym kontekście, bo zacny:


Wiadomość w gazecie była kroutka
Zbliża się do Ziemi, bardzo szybko zbliża się
Kometa profesora Kohoutka.
Na tę wieść zadrżała ma broda
Wraz z bezbrodym podbroudkiem
To samo stało się z mym sąsiadem
Filoutkiem.
I tak myślę panie profesorze Kohoutek,
że ogarnął mnie niejaki smoutek,
boż myślę jakie z tego mogą być boutki,
kiedy przez tą kometę zwiększy się pociąg do woudki!
Dzwonię przeto zaraz do Kydryńskiego Loutka.
Loutek! – wołam – czy słyszałeś o tej komecie Kohoutka?
Jak uderzy w Ziemię, to zadrży nasza Ziemia starouszka.
A Loutek na to – ty głoupi
Połóż się lepiej do łoużka.
Leżałem, nie spałem, myślałem
I unosił się nade mną cień profesora Kohoutka.
A potem się okazało,
Że kometa jest całkiem maloutka
- tak to strach mnie wystrychnął
Na kometarnego doudka…

Cytuję z pamięci, ale sens zachowałem.  A co z tego wynika? – ano to, że już w 1973 roku Ludwik Jerzy Kern przewidział to, co Alvarezowie odkryli w 1980 roku – kometa może spaść na Ziemię i zrobić niezły bigos… (Arystokles)