Logo "Interkosmosu"
Stacja Salut-6 (wizja artysty)
Na pokładzie Saluta-6
Władimir Grakow
Na początku w ZSRR kosmonautów
nazywano astronautami.[1] Ale w 1960 roku
zdecydowano, że termin kosmonauta
jest bliższy większości, i od tego czasu w oficjalnych dokumentach zamiast pilot-astronauta pisano pilot-kosmonauta.
W lipcu 1976 roku, zaczęto
realizować program „Interkosmos”, idea którego została wysunięta przez premiera
ZSRR – Aleksieja Kosygina.
Kosmonauci z obozu państw socjalistycznych latali na wokółziemską orbitę. Było
to szeroko rozpropagowane w prasie i TV w radosnych barwach. Ale jak zawsze to
bywa, była także łyżka dziegciu z beczce miodu – ta druga, mniej jasna strona
medalu.
Ech,
przekażę!
Program „Interkosmos” narodził
się w odpowiedzi na propozycję USA wystosowaną do krajów Zachodniej Europy, by
ich kosmonauci latali także w składach załóg amerykańskich wahadłowców – space shuttle. Statki te jeszcze były w
budowie, pierwszy taki lot miał mieć miejsce w 1978 roku, ale zrealizowano go
dopiero w 1981 roku.
Oczywiście pierwsze skrzypce w
tym programie grał Związek Radziecki – jedyny kraj z Bloku Wschodniego
posiadający kosmodrom, statki Sojuz i stację orbitalną Salut-6.
Na jej pokładzie „gwiezdni bracia” mogli żyć i pracować przez tydzień – tyle
bowiem trwały loty w ramach „Interkosmosu”. Ze wszystkich krajów
socjalistycznych, z wyłączeniem Jugosławii – ówczesnej SFRJ – spośród pilotów
wojskowych wybrano po dwóch kandydatów do lotu – kosmonautę i jego dublera.
Konkurencja była bezlitosna –
radzieccy dublerzy kosmonautów mieli wreszcie szansę polecieć w kosmos, zaś
obcokrajowcy doskonale rozumieli, że dla nich drugiego podejścia nie będzie.
Szczególnie, kiedy ZSRR zaprosi do bezpłatnego pokręcenia się wokół Ziemi!
Nasi kosmonauci przyjęli
wiadomość o międzynarodowych lotach dość chłodno. W tych czasach
Sojuzy były statkami dwumiejscowymi i może na orbitę dostać się można
było tylko dzięki łutowi szczęścia. Wyglądało na to, że dowódcą lotu będzie
doświadczony radziecki specjalista, a kosmonautą-badaczem
będzie ktoś z drugiej strony. Radzieccy kosmonauci będą musieli czekać w
kolejce przepuszczając przed sobą cudzoziemców.
Czy
chce pan zmienić nazwisko?
Nie, to pytanie nie rozległo
się w ścianach ZAGS-u. Ale dwóch kosmonautów ze Wschodniej Europy musiało
przeżyć transformację swych nazwisk, bowiem dla rosyjskich uszu były one –
delikatnie mówiąc – nieprzyswajalne. Bułgar Georgij Kakałow tym sposobem został Georgijem Iwanowem, zaś nazwisko Polaka Mirosława Hermaszewskiego zmieniło się na Germaszewskiego, bowiem w języku rosyjskim nie ma litery „H”…
Kolejność lotów zależała od
tego, jaką była „polityczna waga” kraju w Bloku Wschodnim. I tak np. nie mógł
polecieć Wietnamczyk przed Enerdowcem[2]. Kogo dopuścić do
uczestnictwa w programie – długo o tym dyskutowano na Kubie – białego czy
Afroamerykanina? Zdecydowano się na Mulata, żeby nikomu nie było przykro.
W 1976 roku, pierwsza partia
zagranicznych kosmonautów: z CSSR – Vladimir
Remek i Oldřich Pelčak, PRL –
Mirosław Hermaszewski i Zenon Jankowski,
NRD – Sigmunt Jähn i Eberhardt Köllner, przybyła do
Gwiezdnego Miasteczka pod Moskwą. Trwała ostra rywalizacja – kto poleci jako
pierwszy?
„Długich
lat życia!”
Wreszcie zdecydowano –
pierwszym w kosmos poleci Polak. Przed wyjazdem do Gwiezdnego Miasteczka,
Mirosława i Zenona przyjął I sekretarz KC PZPR – Edward Gierek.
- Jak to dobrze, że Rosjanie
budują takie wielkie statki kosmiczne – powiedział on – w których mogą latać
tacy rośli Polacy.
Ten rosły, to dwumetrowy
Hermaszewski. Za to Jankowski niewysoki, ale krępy. Poleciał Hermaszewski i ponoć
nie umocniło to przyjaźni polskich kosmonautów.
Przygotowania do lotu były
surowe. Kandydaci na kosmonautów wstawali o godzinie 06:00, a capstrzyk mieli o
23:00. Mirosław pracował jak wszyscy w ekipie. Kosmonauci wymyślali sposoby na
walkę ze zmęczeniem. Oto co opowiada Piotr
Klimuk – dowódca Hermaszewskiego:
- Na przerwę obiadową
przyszliśmy szybko, zjedliśmy i Mirosław położył się na stole, a na krzesłach i
tak odpoczywaliśmy.
Na trzy miesiące przed startem
– nieoczekiwana niespodzianka. W grudniu 1977 roku w medycznej karcie
Hermaszewskiego znalazła się niepokojąca informacja: przyszły kosmonauta ma
chronicznie chore gardło.
Opowiada Hermaszewski:
- Powiedzieli mi – chcesz
lecieć? Musisz wyleczyć gardło. Próbowałem wyjaśnić, że nigdy nie chorowałem na
gardło czy na grypę, ale nikt mnie nie słuchał.
Przed Nowym Rokiem w klinice
im. Burdenki Hermaszewskiemu wykonano operację, która trwała… 40 minut. Ale to
jeszcze nie wszystko. Chirurg operował ostatni raz chyba w czasie II Wojny
Światowej… Ale to nie był koniec medycznych matactw. Okazało się, że u
Mirosława są problemy z sercem i na dodatek złe wyniki badań krwi. Polaka znów
położono do szpitalnego łóżka. Na czas nieokreślony. Tam ze zdumieniem
dowiedział się, że zmieniono kolejność lotów. Marzec 1978 roku zbiegł się z 10.
rocznicą tzw. „Praskiej wiosny” – która w CSSR zakończyła się wejściem
radzieckich czołgów.
I dlatego właśnie zdecydowano:
pierwszym w kosmos – wraz z Aleksandrem
Gubariewym – poleci Czech – Vladimir Remek na znak okrzepłej przyjaźni dwóch
narodów. A potem stał się mały cud! – analizy stanu zdrowia Mirosława
polepszyły się na tyle, by mógł lecieć. Dzięki temu zrodził się taki kawał,
którego autor pozostał nieznany: „Rosjanie polecieli jako pierwsi w kosmos,
Amerykanie pierwsi stanęli na Księżycu, zaś Polacy w kosmos posłali Czecha”.
I wreszcie, w dniu 27 lipca
1978 roku Hermaszewski został pierwszym (i jak dotąd jedynym) kosmonautą z
Polski.
Z
góry widzę wszystko
Kosmonauta-badacz Sigmunt Jaehn...
...i jego kamera MKF-6 w porównaniu ze zwykłym aparatem fotograficznym Exacta
Loty „Interkosmosu” były
polityką czystej wody. Kosmonauci z „demoludów” przede wszystkim badali wpływ
nieważkości na organizm człowieka. Dla radzieckiej kosmonautyki te loty niczego
nowego nie wnosiły i wnieść nie mogły. Za wyjątkiem NRD, oni dostarczali
aparaturę pomiarową i doskonałą zeissowską optykę, np. MKF-6 – wieloogniskowy
kosmiczny aparat fotograficzny. Przy jego pomocy, w sierpniu i wrześniu 1978
roku Sigmunt Jähn w czasie tygodnia wykonał 300 zdjęć. I w rezultacie doszło do
politycznego skandalu. No bo okazało się, że powierzchnia upraw bawełny w
Uzbeckiej SRR były o wiele większe, niż to meldowano do Moskwy. To znaczy, że
sztucznie zawyżano urodzajność pól bawełnianych, a to z kolei impuls do
antykorupcyjno-bawełnianego śledztwa. Rezultat – samobójstwo I sekretarza KC
KPZR Uzbeckiej SRR Raszidowa i
aresztowania licznych urzędników w Uzbekistanie. Jähn nawet nie domyślał się,
do czego doprowadziła jego praca na stacji kosmicznej!
Podsumowanie
Należy oddać sprawiedliwość
przyznając, że latający w kosmos kosmonauci z „demoludów” pracowali tak jak
nasi, z pełnym oddaniem ramię w ramię ze swymi radzieckimi kolegami z załogi.
Żaden z nich nie spasował przed niebezpieczeństwami Wszechświata. I za nic
mieli ambicje polityków. Ci ludzie chcieli zobaczyć swoja rodzinną planetę w
iluminatorze. I ich marzenia się spełniły.
26 lipca 1978 roku…
…tego dnia na apelu wieczornym
dowódca odczytał nam rozkaz o locie pierwszego polskiego kosmonauty. Pamiętam,
jak ogarnęło mnie wzruszenie – oto spełniło się moje młodzieńcze marzenie:
dożyłem do dnia pierwszego lotu Polaka w kosmos.
Dzisiaj różnie się na to patrzy.
Generała Hermaszewskiego opluwano i mieszano z błotem za to, że został włączony
do WRON i wziął udział w stanie wojennym po „niewłaściwej stronie”. No cóż –
był żołnierzem i siłą rzeczy jego obowiązkiem było wykonywać rozkazy
przełożonych. A te obowiązują wszystkich – w tym generałów. Stan wojenny był
koniecznością, przykrą i gorzką jak każde lekarstwo…
Kosmonauta-badacz gen. Mirosław Hermaszewski przed lotem w kosmos...
...i wśród swych czytelników na spotkaniu autorskim w 2012 roku (foto Patrycja Kruczek)
I jeszcze jedna refleksja. Jak
dotąd, to tylko jeden Mirosław Hermaszewski był w kosmosie, jako jedyny Polak.
Poleciał w składzie międzynarodowej załogi na Saluta-6. Kawalarze
opowiadali potem, że wrócił z opuchniętymi dłońmi, bo kiedy chciał czegoś
dotknąć w kabinie, Klimuk walił go po łapach mówiąc „nie trogaj!”… Ale poleciał
i był. A dzisiaj? A dzisiaj o Polaku w kosmosie, to sobie możemy jedynie
pomarzyć. Nasz „ukochany” i „wypróbowany” sojusznik zza oceanu jakoś – pomimo
22 lat „odwiecznej przyjaźni i współpracy” pomiędzy narodem polskim i
amerykańskim - nie wpuścił ani jednego
Polaka na pokład STS, o ISS już nie mówiąc. Czyżby trzeba
było zapłacić przedtem za wizę do USA dodatkowo i opłatę za lot STS?
To beznadziejni polscy politycy zatrzasnęli nam drzwi w kosmos i jak widzę,
robią wszystko by Polak znowu w Kosmos nie poleciał.
Może to i lepiej…?
Źródło – Tajny XX wieka
nr 21/2012, ss. 4-5
Przekład z j.
rosyjskiego –
Robert
K. Leśniakiewicz ©