Robert K. Leśniakiewicz, Wiktoria
Leśniakiewicz
26 kwietnia 1986 roku w
Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej (CzEJ) miał miejsce wybuch. Nasz kraj jako
jeden z pierwszych wszedł w epokę, w której „pokojowy atom” zaczął zagrażać
życiu wielu pokoleniom ludzi. Jednym z tych, którzy likwidowali następstwa
awarii – dr Siergiej Charitonow – pracował wiele lat w Leningradzkiej
EJ. Jego wspomnienia absolutnie nie są porównywalne z oficjalnymi
oświadczeniami z Czarnobyla, które opublikowano w tamtym czasie – Siergiej
przywiózł stamtąd kilkanaście numerów gazety „Trybuna Energetyka” – organu
komitetu Komunistycznej Partii ZSRR, Komitetu Komsomołu i Dyrekcji Czarnobylskiej
EJ. Drugim bohaterem jest prof. Jurij Bandażewskij, który opowiada o
efektach tej katastrofy. Materiał poniższy stanowi kompilację sporządzoną z
artykułów Tatiany Chmielnik i Ludmiły Proszak opublikowanych w
rosyjskim czasopiśmie „Argumenty i Fakty” nr
nr 40/2001 i 18/2003. Tytułowa Gwiazda Piołun jest dygresją do tego, że
po ukraińsku Czarnobyl oznacza właśnie piołun, zaś całość jest nawiązaniem do
wersetów Apokalipsy wg św. Jana – Ap 8,10-11.
Wagony ze śmiercią.
Na
jednym z włazów w Czarnobylu widnieje plakat z napisem: „Stoi za wami cały
kraj!”
Z gazety „Trybuna Energetyka”
Tatiana Chmielnik: Czy od razu wiedział
pan o wybuchu?
Siergiej Charitonow: Od razu,
chociaż nikt nam niczego wprost nie powiedział, - ot, coś w rodzaju tego, że są
jakieś problemy w elektrowni. No, ale kiedy nam do LEJ przyszły pierwsze wagony z
przerobionym paliwem jądrowym, to dopiero wtedy dowiedzieliśmy się o skali katastrofy.
To były wagony kontenerowe a w nich znajdowały się pojemniki z paliwem –
wszystkie straszliwie „gorące” tzn. radioaktywne, poza wszystkimi dopuszczalnymi
normami, wszystkie przyrządy pomiarowe „zatkały” się od wysokiej
radioaktywności. Wtedy zrozumieliśmy, że w Czarnobylu powstały problemy z
paliwem jądrowym, że trzeba je było szybko wyjmować z reaktorów, które
zatrzymywano awaryjnie, zaś osłony biologiczne CzEJ były jeszcze niekompletnie
zbudowane. To oznaczało, że nastąpił wyrzut i wychodziło na to, że tamta
okolica stała się najbardziej skażonym rejonem na terytorium Związku Radzieckiego.
My na terenie LEJ wyładowaliśmy to paliwo jądrowe i zajmowaliśmy się jego
dezaktywacją. Nie miało to większego sensu, bowiem niektóre detale poodcinano,
zaś na ich miejsce dospawano nowe, a potem przy pomocy szlifierki zdejmowaliśmy
warstwę radioaktywnej szlaki z pojemników, koła czyściliśmy papierem ściernym,
kwasami i zasadami.
T.Ch.: I to wszystko jechało do Sosnowego Boru
przez cały kraj i miasto Leningrad?
S.Ch.: Tak. Nawet nasze specjalne wagony z
Sosnowego Boru skażały miasto i to nie była sytuacja awaryjna. A każdy wagon z
CzEJ wręcz rozsiewał śmierć dookoła.
T.Ch.: Kiedy pan pojechał do Czarnobyla?
S.Ch.: Ja i jeszcze dwóch pracowników z
Cmentarzyska Przerobionego Paliwa Jądrowego (CPPJ) wysłano tam na początku
października. I chociaż od kwietnia minęło sporo czasu, nie udało się opanować
chaosu, jaki tam panował. Tam po prostu była kasza złożona z ludzi, metalu i
techniki.
T.Ch.: Do czego to było podobne?
S.Ch.: Mogę tylko przywieść na myśl grawiury
Gustawa Doré, obrazy Salvatora Dali – to taki surrealistyczny horror – czy z
Piekłem Dantego – kiedy wstępuje weń potok ludzi. Takie psychologiczne, czy
filozoficzne parantele – kiedy porusza się czereda robotopodobnych ludzi,
odzianych w maski, okulary, skafandry, ta cała technika, która zagubiła swój
normalny wygląd przykryta przeciwpromiennymi płytami ołowiu. Sam też jeździłem
takimi opancerzonymi pojazdami. Mieszkaliśmy na statkach, które stały na rzece
Prypeci, to nas i tak trzymali w lepszych warunkach, jako specjalistów...
Brak respiratorów.
Nasza Partia i rząd nie żałują ani środków ani
maszyn do szybszej likwidacji skutków awarii.
„Trybuna
Energetyka”
T.Ch.: Pan mieszkał na peryferiach tej
30-kilometrowej Strefy?
S.Ch.: Tak. Przyszło nam wstawać o piątej rano,
przegryźć coś na szybko – przecież jechało się tam dwie godziny z wariacką
prędkością i kilkoma przesiadkami, tak że nie mieliśmy czasu na obserwowanie
przyrody, chociaż od razu rzucił nam się w oczy brak jakichkolwiek ptaków w
lasach. Ostatnia przesiadka była na transporter opancerzony – TROP – albo na
autobus całkowicie pokryty ołowiem i on nas dowoził na miejsce pracy – do
bunkra. Tam myśmy szybko wyskakiwali na zewnątrz i pracowali. O ósmej
kończyliśmy pracę, potem 2 godziny wariackiej jazdy i o dziesiątej
przyjeżdżaliśmy z powrotem, a następnie zupełne przebieranie i dezaktywacja. I
tak w koło Macieju przez miesiąc, mieliśmy podwójną normę pracy, grafik
przewidywał pracę 6-godzinną, a my pracowaliśmy po 12 godzin na dobę. Mówienie
jakiejś tam roboczej sytuacji w elektrowni straciło sens, cały czas była
awaryjna sytuacja, co cały czas odbijało się na wszystkich technologiach robót.
Normalnej pracy po prostu NIE BYŁO – tylko wariackie tempo i maksymalny wysiłek
ludzi i maszyn, kompletny bardak, wszystko pomieszane.
T.Ch.: A czy te działania były jakoś
koordynowane?
S.Ch.: Na oko – praktycznie nie.
Niejednokrotnie miałem okazję widzieć, że ta robota była bezsensowna,
bezsensowne straty, nakłady, ryzyko. Straszno było patrzyć na masy ludzi,
którzy nie mieli żadnych, nawet elementarnych, środków ochronnych. Dobrze, że
chociaż my wcześniej zaopatrzyliśmy się w respiratory, których był deficyt.
Podchodziły do mnie moskiewskie dzieci i skarżyły się, że nie mają
respiratorów. Dla nich to była śmierć, bo pierwszym, co należało chronić, to
były drogi oddechowe. Było tam kilka rodzajów środków ochronnych – maski,
respiratory, jodowane i zwykłe. Nawet zwykłych nie starczyło. Nawiasem mówiąc,
chronienie się przed pyłem radioaktywnym też było bez sensu, bowiem był on
wszędzie: sucha gleba, popioły, itd. itp., dlatego z przerażeniem patrzyłem na
ludzi, którzy nie mieli zielonego pojęcia o promieniowaniu. Do tej roboty
kaperowano ludzi bez pojęcia o elektrowniach jądrowych, oni mogli palić bez
filtrów, jeść i pić brudnymi rękami.
T.Ch.: Ich wzięli po prostu z ulicy?
S.Ch.: Tak – zmobilizowano ich, my ich
nazywaliśmy „partyzantami”. Profesjonaliści, jak my, starali się kontrolować
siebie – zaczynając od tego, by nie wpaść pod traktor, TROP, BTR[1],
żeby na głowę coś nam nie zleciało, a kończąc na środkach bezpieczeństwa. Po
przejechaniu się w BTR można było wyrzucić odzież. Jaka tam norma –
przeliczenia były na rentgeny, nasza cała piątka jeździła na terenie całej
elektrowni, po błocku i wertepach.
T.Ch.: to dróg nie było?
S.Ch.: A skąd! A jeżeli nawet była, to
rozjeżdżono ją tak ciężkimi maszynami, że nie można było jej nazwać drogą...
Był taki bałagan, że niektóre służby pracowały tak, że nie tylko nie wykonywały
swych zadań, ale jeszcze przeszkadzały innym. Bezhołowie.
Komu wojna, komu matka rodzona...
Nie ma żadnego zagrożenia dla zdrowia od
skażenia promieniotwórczego po awarii w Czarnobylu.
„Trybuna
Energetyka”
T.Ch.: Jak was tam karmili?
S.Ch.: Nas? – normalnie. Bez specjalnych
przywilejów, ale nawet nieźle. W naszym położeniu ważną była woda, a z nią był
problem. Przecież nie tylko była ona do picia i mycia, a w każdy wieczór i do
kąpieli całego ciała z radioaktywnego pyłu, a pranie odzieży? Pewnego razu dali
nam skażoną wodę i wszyscy dostali strasznej biegunki. Niech pani pomyśli –
pracujemy 12 godzin na dobę, przeciskamy się przez ciasne przejścia i korytarze
Sarkofagu w poszukiwaniu paliwa jądrowego, a w głowie tylko jedno: gdzie by
odejść „na stronę” - tam nawet nie było gdzie pójść „za krzaczek”... Męczyliśmy
się przez tydzień. Ja tam nie piję, ale inni próbowali leczyć się wódką, a
niektórzy – samogonem.
T.Ch.: Samogon? – a skądże znowu, przecież wsie
zostały wysiedlone?
S.Ch.: A stąd, że wielu „likwidatorów” mieszkało
we wsiach w Strefie, u chłopów. A tam wszystko przecież rosło i dojrzewało:
warzywa, jarzyny, owoce... No i pędzili bimber z buraków i ziemniaków. Z bimbrownikami
walczono, ale niezbyt ochoczo. Wielu ludzi wierzyło i wierzy nadal w to, że
wódka pomaga organizmowi w oczyszczaniu się z radioaktywnych pierwiastków. W
rzeczy samej potrzebny był jod, a zatem zielona herbata i czerwone wino.[2]
Ale kto ludziom o tym mówił? Teraz, to my jesteśmy mądrzy...
No i wszyscy robotnicy z CzEJ wysiedleni ze Strefy przebierali
się w swych mieszkaniach, myli się w Prypeci i wieźli do Kijowa różne „skarby”
w postaci owoców, jarzyn, warzyw, ryb i ptactwa wodnego. Doszło do tego, że ich
nowe mieszkania trzeba było dezaktywować...
T.Ch.: Czy traktowano wszystkich równo, czy też
istniał podział na kasty?
S.Ch.: Kastowość – to było pierwsze, poza
oczywiście niesamowitym bałaganem, co człowieka porażało w Czarnobylu.
Podrzędni naczelnicy mieli się jak udzielni książęta, mieli wszystkiego po
dziurki w nosie, oni także siedzieli na magazynach i spekulowali. My mieliśmy
niezrealizowane kartki i przed odjazdem natknęliśmy się na takie składy! Boże!
– cośmy tam zobaczyli! Całe góry odzieży – markowej, którą potem widziałem w
różnych sklepach w Kijowie i w innych miastach, a w tym samym czasie „partyzanci”
chodzili w tych samych ubraniach, nie zmieniając ich przez kilka tygodni. (!!!)
dalej – góry jedzenia – od kawioru do cukierków czekoladowych i cytryn w skórce
- wszystko tam było. A „partyzanci” wcinali tuszonkę i tylko nią się żywili.
T.Ch.: Czy był pan zadowolony z rezultatów swej
pracy?
S.Ch.: Zrobiliśmy wszystko, co było w naszej
mocy. Ale nie mam siły, by zapomnieć ten cały horror, który tam miał miejsce. Pracowaliśmy
tam uczciwie, ale daję słowo honoru, że była to praca bezsensowna. Zebraliśmy
wierzchnią warstwę brudu, ale cała strefa pozostała i nadal żyje swym
tajemniczym życiem. To jest właśnie biblijna katastrofa, i boję się, że
Ludzkość niczego się z niej nie nauczyła...
Ściśle tajna mutacja.
„Ludzie w czerni” skończyli rewizję i zabrali ze sobą
komputer żałując, że nie mogli zabrać ze sobą głowy profesora Jurija Bandażewskiego,
w której dostrzegli niebezpieczne myśli.
Uczony wydostał maszynę do pisania i pogrążył się w pracy.
Wiedział on, że jak nie dzisiaj to jutro mają go aresztować, więc śpieszył się
napisać nową książkę pt. „Rozwijanie się zarodka” z serii „Objawy radiacyjnych
patologii”. Nie wystarczyło materiału statystycznego, który znajdował się w
komputerze, ale wystarczyła mu pamięć. I wreszcie maszynopis był gotowy – czy
sądzone mu było zostać wydanym?
Po katastrofie w CzEJ, dr n. med. Jurij Bandażewski – najmłodszy
w Związku Radzieckim, bo tylko 33-letni rektor homelskiego instytutu przygotowującego
lekarzy spośród mieszkańców Czarnobyla dlatego, że żadnego lekarza, który
odważyłby się jechać w Strefę nie było... Bandażewski patrzył na swych
studentów oczami lekarza. Nie każdy wytrzymywał i po 4 latach ilość przyszłych
lekarzy zmniejszyła się znacznie – wielu z nich zmarło na serce. Bandażewski
tymczasem zagłębił się w badania naukowe, które miały odpowiedzieć na pytania:
dlaczego tak wielu młodych ludzi zapadało na zawał serca? Może dlatego, że w
mięśniu sercowym było za dużo cezu? Ale przecież przyjęto, że cez równomiernie
rozmieszcza się w miękkich tkankach organizmu? Odpowiedzi on i jego koledzy
szukali w kostnicy. 285 sekcji. Patologiczne zmiany w płucach, nerkach, serca zmarłych
ludzi okazały się takimi, jak u zwierząt laboratoryjnych karmionych
radioaktywnym ziarnem. Jeżeli w
organizmach zmarłych ludzi stwierdzono 100 Bq[3]
cezu na 1 kg, to w sercu było już 1.000 Bq/kg, a w nerkach nawet 3.000 Bq/kg i
więcej! A zatem istnieje nierównomierność rozmieszczenia – istnieje!
Czarnobyl to nie Hiroszima.
Dzieciom Czarnobyla dostało się wielokrotnie więcej, niż dorosłym
– mniejsza masa ciała, przyśpieszenie przemiany materii – a to oznacza, że
należy je leczyć w pierwszej kolejności. Należy przejechać się po miastach i
wsiach. A kto pojedzie, jeżeli państwo nie da ani kopiejki? On sam, jego
żona Halina i jego uczniowie jeździli po Białorusi i przebadali w ciągu 9 lat
kilka tysięcy dorosłych i dzieci. U większości z nich stwierdzili poziom
skażenia cezem do 50 Bq/kg – to granica, za którą zaczynają się patologiczne
efekty i zmiany żywotnie ważnych organów, a dochodziło tam do 500-800 Bq/kg i
wyżej! 80% takich dzieci jest
kardiologicznie chorych! Zmienia się ilość wapnia i mięsień sercowy
pracuje z przerwami i wreszcie staje. Z wiadomym efektem – śmierć!
A jak w Hiroszimie? Dlaczego tam nie ma takich zgubnych następstw?
Tam było inaczej – tam doszło do jednokrotnego rozbłysku promieniowania.
Zginęło wielu ludzi po otrzymaniu potężnej dawki promieniowania, ale tam nie
było długoletniego skażenia produktami reakcji łańcuchowej, jak to ma miejsce
na Białorusi. To tak, jakby nad Czarnobylem eksplodowała bardzo „brudna bomba
atomowa”...
On już wiedział, że powoli a bezlitośnie zbliża się do niego
po asfaltowej drodze biurokratyczna, bezduszna, państwowa maszyna. No, ale
Bandażewski o tym nawet nie myślał, on badał chomiki. Samiczkom w ciąży aplikował on 100 Bq cezu.
I w 59% przypadków, chomiki rodziły się chrome. Każdego roku w Białorusi nie
mniej, niż 2.500 dzieci rodzi się z genetycznymi wadami wrodzonymi: rozszczepienia,
anomalia kostne, zamiast 5 palców – 6 – jak u Ufitów, uszkodzenia organów
wewnętrznych, anencefalia – czyli brak mózgu w głowie, brak kończyn lub ich
znaczna redukcja. W samym Homlu zbadano kilkaset dziewczynek i dziewczyn, i z
niebotycznym zdumieniem stwierdzono, że
ich żeńskie komórki płciowe są faktycznie męskimi!
Osiem lat za osiem książek.
Bandażewski nie liczył na to, że zajmując się badaniami
radiacyjnych patologii, przerazi władze. Nie bardziej, niż można kogoś przestraszyć
białym kitlem lekarza. Aby uchronić przyszłość narodu, należy przede wszystkim
uchronić dzieci – wypłukując z nich radionuklidy, podając pektyny, sorbenty,
odsyłając je wraz z kobietami w czyste ekologicznie strefy... Należy zrobić to,
co się da zrobić dostępnymi ekonomicznie środkami.
Tego lata Bandażewskiego sądziła Wojskowa Izba Sądu Najwyższego Republiki Białorusi.
(!!!) Oficjalnie oskarżono go o... łapówki. Prokurator domagał się kary 9 lat
więzienia, przy czym powiedział, że po wyjściu na wolność uczonemu nie byłoby
wolno podjąć badań naukowych przez okres lat 5. Ciekawe – nieprawdaż?
Autor donosu, od którego wszystko się zaczęło, powrócił do
instytutu. Nowy rektor z miejsca postawił krzyżyk na naukowej szkole radiopatologii,
zaś Bandażewski zajął swe miejsce w mińskim gułagu – obozie pracy o zaostrzonym
reżimie...
---oooOooo---
Nie ciesz się Czytelniku, nie ciesz - bo u nas nie jest
wcale lepiej. Wprawdzie nie zamyka się ludzi w gułagu, ale zamyka się im usta.
Małe, ale wpływowe i hałaśliwe lobby polskich atomistów skutecznie zagłusza
głosy ekologów protestujących przeciwko obłąkańczym projektom uszczęśliwienia
Polaków na siłę 10 elektrowniami jądrowymi. Jak dotąd, to nie opublikowano –
dlaczego!? – wyników badań skażeń po katastrofie w CzEJ. A ludziom ci „uczeni”
opowiadają niestworzone bzdury o rzekomej nieszkodliwości radioaktywnego fall-out’u
powstałego wskutek eksplozji i pożaru reaktora nr 4 w CzEJ. Całe szczęście tragiczna
sytuacja ekonomiczna nie pozwala na realizację tego poronionego pomysłu postawienia
10 elektrowni atomowych w Polsce, ale na jak długo?
I jeszcze jedno pytanie do wszystkich tzw. obrońców
praw człowieka – jakoś nie słyszeliśmy ani jednego głosu w sprawie obrony prof.
Bandażewskiego, ale wiele w sprawie obrony jakichś bandziorów, malwersantów i
złodziei, których miejsce jest na szubienicy. Może odezwałby się ktoś i w tej
sprawie? Może ktoś wreszcie zebrałby się na odwagę, nie licząc na obrywy od
bronionych przez siebie mafiosów, i wstawił się za nim do białoruskich urzędów?
Czekamy na wasze głosy panie i panowie z różnych „fundacji” i „organizacji” ds.
obrony praw człowieka i Przyrody, w tej właśnie sprawie. I wielu innych też,
bowiem sprawa prof. Bandażewskiego, kpt. A. O. Nikitina i wielu innych
ludzi broniących Przyrody i najsłabszych ludzi i zwierząt, to tylko wierzchołek
góry lodowej, do której trzeba doróść, by mieć odwagę ją zobaczyć. A co dopiero
roztopić?
A zatem czekamy.
---oooOooo---
Ten tekst został napisany w roku 2003 i opublikował go
nieistniejący już miesięcznik „Eko Świat”. Teraz mamy sierpień 2012 roku. Czy coś
się zmieniło? Niewiele - entuzjaści energetyki atomowej zostali przygłuszeni
przez wypadki, które miały miejsce w marcu i kwietniu 2011 roku w Sendai, gdzie
uderzenie fal tsunami zniszczyło 4 z 6 reaktorów jądrowych z Fukushima I EJ,
ale atomowe lobby nie złożyło broni i za wszelką cenę usiłuje uszczęśliwić Polaków
na razie dwoma elektrowniami jądrowymi: w Żarnowcu i Klempiczu.
W artykule mówi się wprost o zagrożeniach dla zdrowia, jakie
niosą awarie elektrowni nuklearnych – czego nie ma w żadnych czasopismach
naukowych (a powiadają, że nie ma cenzury – okazuje się, że jest i ma się
dobrze!) i o czym nie mówią media. To oczywiste – entuzjaści atomu robią
wszystko, co w ich mocy, by prawda nie wyszła na jaw, a oni sami nie stanęli
przed sądem – chociaż znając meandry sprawiedliwości w III RP wiem, że do czegoś
takiego nigdy nie dojdzie, bo wymiar sprawiedliwości jest zależny od aktualnie
rządzących klik i sitw – i feruje wyroki zgodnie z ich wytycznymi…
Jak na razie budowa tych elektrowni jest równie możliwa
jak kwadratura koła, ale paru cwaniaków klepie na tym kapitał polityczny licząc
na sukces w wyborach. No bo zawsze znajdzie się kilka tysięcy
niedoinformowanych, którzy zagłosują na nich i dzięki temu znów przez cztery lata
będą mieli łatwy chlebek i tłuste posadki w parlamencie. Bo głównie w tym cyrku
o to chodzi.