Wiktoria
Leśniakiewicz
Moja przygoda ze Skarbem
Inków zaczęła się w pewien wczesny, wrześniowy ranek we francuskim Carcassonne.
Bezsenność, męcząca mnie przez całą deszczową noc, dała mi nad ranem trochę
odpoczynku i krótki, piętnastominutowy sen. I to jaki! Śniła mi się księżniczka
inkaska Umina, która oznajmiła mi, że Skarb Inków „da się wziąć tylko
temu, który nie obróci go na swoją korzyść”. To mnie zaintrygowało. Nie dane mi
było się tego jednak dowiedzieć, bo obudziłam się wstrząśnięta sennym
widzeniem...
W kilka lat później, po
lekturze książki Aleksandra Rowińskiego i publikacji na łamach Nieznanego
Świata, pojechałam zwiedzić Zamek Tropsztyn, a po zwiedzaniu, siedząc na
tarasie z widokiem na odrestaurowany zamek, w pobliskiej knajpce, nad michą
flaków i kawą, w czasie dyskusji z towarzyszącym mi bratem zaczęło mi się
rysować pewne wyjaśnienie tego problemu. Wyjaśnienie to jest o tyle niezwykłe,
że tłumaczy logicznie to, co intryguje poszukiwaczy tego legendarnego skarbu. I
temu wyjaśnieniu poświęcam ten artykuł.
---oooOooo---
Po piąte: Nie zabijaj.
Po szóste: Nie kradnij.
Czy myśleli o tych najważniejszych dla
katolików przykazaniach hiszpańscy i portugalscy konkwistadorzy, którzy na
zimno, z wyrachowaniem i niepohamowaną pazernością, zasłaniając się krzyżem
urządzali rzezie całych narodów, aby napełniać sobie kabzy i kabzy swoich
mocodawców połyskującym żółto złotem? Ileż ludzkich istnień - po obu zresztą
stronach - krwi, łez i cierpienia przez wieki zgromadziło się na tym kruszcu?
Gdyby „piękniejsza” połowa naszej populacji pomyślała o tym chociaż przez
moment, to zapewne sklepy jubilerskie splajtowałyby w ciągu tygodnia.
Tony złota przemierzające Atlantyk ku
brzegom Hiszpanii i Portugalii w złotych i srebrnych flotach...
Stawiam sztabę złota próby 999 każdemu,
kto udowodni mi, że przyniosło ono tym krajom szczęście i rozkwit gospodarczy
czy powszechny dostatek. Potężne imperia wybudowane na skrwawionym złocie
spadły do zaledwie „średniego europejskiego poziomu”. Niepojęte, ale prawdziwe.
Kto przemierzył te kraje, musi zadać sobie to pytanie: w czym właściwie
utopiono te gigantyczne fortuny?
Warto, by te pytania zadali sobie
poszukiwacze Skarbu Inków. Skarbu, którego to droga prowadzi do Polski, a
ściślej do Niedzicy czy też do Tropsztyna. Właściciele tego ostatniego zamku,
którzy tak pieczołowicie go odbudowali - za co sława im i chwała! - co prawda
twierdzą, że nie interesuje ich skarb, ale radiesteci potwierdzili, iż w
podziemiach „czują złoto” troskliwie zapakowane w skóry - zapewne lam. Nie wiem
więc, jak to się ma do tej bezinteresowności. Na szczęście to nie jest mój
problem. Mój problem, to skarb - jeżeli istnieje - i jego spadkobiercy: kto
tak naprawdę ma do niego prawo? Berzewiczowie? Beneszowie?
A może cały naród peruwiański, który
przez wieki w pocie czoła pracował na królewski skarbiec płacąc czy odrabiając mitę?
Może ich potomkowie mogliby kształcić swe dzieci w najlepszych uczelniach tego
świata, aby po powrocie do ojczyzny służyć jej światłymi umysłami? Ale to też
nie mój problem.
Śledząc rodzinną legendę domu Beneszów
za pośrednictwem dostępnych mi materiałów, zaczęłam zastanawiać się, co mogło
się stać ze Skarbem i rodzinnym przekazem. Ciekawe w tym wszystkim jest to, że
przekaz rodzinny istnieje - wtajemniczenie następuje w dniu szesnastych urodzin
najstarszego syna, a o konkretnym miejscu zdeponowania skarbu mowy nie ma. Mowa
jest jeszcze o klątwie kapłanów-amautów, ale na kogo? Czyżby też na prawowitych
spadkobierców?
Prześledźmy tedy losy Sebastiana i
jego potomków:
Sebastian Berzewiczy ożeniony z księżniczką inkaską jest świadkiem powstania
anty-hiszpańskiego i krwawej rzezi rodziny żony, jej narodu i ideologii
narodowowyzwoleńczej. Zabiera zatem swych najbliższych, domniemaną część Skarbu,
obstawę z wiernych Powstaniu Peruwiańczyków i udaje się do Wenecji. To stało
się być może w latach 1782-83. w Wenecji bawią oni do 1796 roku w miarę
spokojnie, bo w tym to właśnie roku ginie zasztyletowany mąż Uminy, to
wielki cios dla uciekinierów. Sami wśród obcych, uszli z życiem z opętanego
wojną kolonialną kraju, do ojczyzny Sebastiana też nie blisko...
Sami w Wenecji, która jak widać też nie
okazała się być dla nich tak łaskawą, ale Sebastian wśród obcej mowy
mógł wyłowić mowę swoich przodków. Wszak to okres, kiedy to po upadku Powstania
Kościuszkowskiego różnymi drogami docierają emigranci z Polski. Tu tworzy się,
wprawdzie nie w samej Wenecji, Legion Polski, a takie wieści rozchodzą się dość
szybko. Sebastian nie ma ochrony, ale ma pieniądze
- dużo pieniędzy - i głowę nabitą ideami o walkach przeciwko zaborcom,
okupantom i kolonizatorom. Myśli wciąż o walce o ziemię ludzi wolnych, o ziemię
bez ciemiężycieli, bez zła i podłości. I jakby nie spojrzał, czy na daleki
Zachód - gdzie majaczyła ojczyzna jego właśnie narodzonego wnuka - Antonia, czy
na północ - gdzie oczyma wyobraźni widział ośnieżoną koronę Tatr - i tam i tu
okupanci krwawo tłumili bohaterskie zrywy narodowo - niepodległościowe rodaków.
A hasła powstańców znad Titicaca i znad Wisły, jakby nie patrzył, brzmiały tak
samo!!! - więc dlaczego nie wrócić do ojczyzny swoich przodków? Dlaczego by nie
wesprzeć finansowo tych, którzy przyniosą jej wolność?
W najściślejszej konspiracji - a ma w
tym niezłą wprawę - zawiera umowę być może nawet z
samym generałem J. H. Dąbrowskim, tym samym, który 9 stycznia 1797 roku
zawarł pakt z generałem Napoleonem Bonapartem, czyli tworzącym się
rządem Republiki Lombardzkiej. Wszak na szlifach ich mundurów widniało hasło:
Ludzie wolni są braćmi!
Dlaczego więc nie wesprzeć
tych, którzy pozwolą żyć ludziom wolnym we własnym kraju, a przecież takie
obiecanki-cacanki serwował Polakom „mały generał”.
Odmierza zatem część skarbu
hojną ręką dla tych, którzy bez mrugnięcia okiem krew będą przelewali za nową
Ojczyznę wnuka. Niech chociaż tak przyczyni się do wielkiej, świętej, narodowej
sprawy. Teraz pod dyskretną, ale czujną „opieką” polskich emisariuszy decyduje
się na powrót w ojczyste strony. Z ostrożności nie szuka kontaktów z rodziną,
która zamieszkuje w zaborze rosyjskim (jeszcze jedna granica do przebycia), ale
wybiera Galicję. Tym bardziej, że słyszy się o Grzegorzu Berzewiczym,
który wzniecał bunty na Węgrzech wznosząc nacjonalistyczne hasła. Czegoż chcieć
więcej?
Strudzeni wędrowcy
docierają wreszcie na Spisz, pod gościnny wydawałoby się dach zamku Palocsajów
w Niedzicy. Niestety, tak się tylko wydawało, gdyż trudno dziś dociec, czy
ostrze zdradzieckiego sztyletu wymierzone było w ojca wciągniętego w
konspirację, a córka zakrywając go swoim ciałem przyjęła w desperacji cios na
siebie, czy jak to się powszechnie uważa - cios był przeznaczony dla Uminy. Ona
wcale nie musiała być celem zamachu... Zresztą zdawała sobie w pełni sprawę, że
jej największą podporą jest ojciec, bo cóż znaczyła w tych czasach samotna kobieta,
bez rodziny, nie wprowadzona do towarzystwa, z maleńkim dzieckiem?... Nie
wiemy też, jakimi językami posługiwała się ta peruwiańska księżniczka. Na ile
język polski, węgierski, niemiecki czy słowacki był jej znany ze słyszenia? Tak
więc sama na obczyźnie, co prawda jeszcze z wcale niezłym zapleczem finansowym,
jednak nie wyglądałoby to dobrze. Załóżmy zatem, że ci, którzy dokonali
nieudanego zamachu na Sebastiana, byli opłaceni nie przez rząd hiszpański, ale
austriacki! To wywiad tego rządu mógł wydać wyrok na bogatego protektora
Legionistów. Wywiad działający w myśl konwencji, którą zaborcy Polski podpisali
w roku 1797, a która miała: „raz na zawsze wymazać [z map] imię Polski”.
Dość, że osierocony ojciec
wzywa do Niedzicy bratanka zamieszkałego na Morawach w Krumlowie i 21 czerwca
1797 roku spisuje akt adopcji małego Antonia. Odtąd Antonio
będzie występował jako syn Anny i Wacława Beneszów. Co prawda w samym
akcie adopcyjnym pan Benesz twierdzi, że synów nie posiada - mimo, że w
1797 roku jest szczęśliwym ojcem dziewięciorga dzieci, m.in. Jakuba -
no, może majętnych synów miał na myśli. Ale zobowiązał się do wielu
odpowiedzialnych zadań:
v Uchowania go od pościgu i prześladowców - nie
wymieniono jakich;
v Wychowania czy też kształcenia
v Wydania na każde zawołanie dziadkowi, bądź
Prześwietnej Radzie Inków;
v W szesnaste urodziny wyjawić tajemnicę jego
pochodzenia, oddać testament - i tu rzecz ciekawa - że mówi się o testamencie
Skarbu Inków, a ściślej miejscach ukrycia ich części na terenie Peru - w
jeziorze Titicaca, Zatoce Vigo w Hiszpanii i dalej mówi się o nie użytych
sumach, które to sumy, jako spadek od Prześwietnej Rady Inków należą się Antoniowi.
Skoro już o pieniądzach, to jest też mowa o wypożyczonych sumach panom Horwatom-Paloczajom
[Horvath-Palocsay] i ewentualnej
wymianie, czyli odkupienia zamku dla Antonia. Jakaż to musiała być
suma!?
v Wiemy, że po spadek musiał jechać do ojczyzny i
w tym miał pomóc Wacław: „... do drogi dopomóc, jakoż ją i wskazać i ekspens
przystojny dać, a ostrożność o życia i testamentu bezpieczeństwo zalecić” - ale
do której ojczyzny?
v Oczywiście drugi taki sam dokument spisany w
języku kiczua podpisać i takoż dotrzymać!!!
Już widzę oczyma wyobraźni,
jak Wacław (Boże, odpuść mi!)
wprawnymi rękami (wszak był mistrzem igły), wiąże supełki, bezbłędnie,
sprawdza, czy aby się nie pomylono i o jeden supeł nie ma za mało...
Spróbujmy podsumować.
Skarb Inków dzielimy na
trzy. Zajmiemy się częścią Beneszów i nikt przecież nie wie, że ich
część to dokładnie jedna trzecia. Wyobrażamy sobie, że to skarby
nieprzebrane, ale zadajmy sobie kilka pytań:
q Sebastian z rodziną i obstawą z Prześwietnej Rady uciekają w popłochu i
potajemnie. Ile skrzyń czy worów złota w takich momentach wlecze się ze sobą,
żeby nie zwracać na siebie uwagi i aby ucieczka przebiegała sprawnie?
Oczywiście, że można po drodze przekupić parę patroli, ale w końcu może się
trafić jakiś narwany, tępy służbista i bieda gotowa...
q Ile trzeba zapłacić za transport i milczenie
załogi, aby bezpiecznie dotrzeć do Wenecji?
q Ile kosztuje dziesięcioletnie utrzymanie
kilkunastu osób w Wenecji?
q Ile kosztuje podróż z Wenecji na Spisz?
q Ile pożyczono Horwatom? Była to
niebagatelna suma, która stanowiła równowartość posiadłości!
q I wreszcie: jaką sumę otrzymał Wacław na
wychowanie przybranego syna, skoro niemal natychmiast kupuje działkę w
najlepszym punkcie miasta i buduje tam kamienicę?
Testament o skarbie może i
mówi, tylko że nie o jednej trzeciej Antonia, ale o dwóch trzecich
pozostałych na terenie Peru i pewnie do tej części był upoważniony młody Antonio
jako jeden z potomków, a w tym przypadku nie jedyny. Wszak on już dostał swoją
część. Po resztę z testamentu miał wrócić do ojczyzny, a w jego przypadku
ojczyzną było Peru! W Polsce zaś zapewnione sumy miał w Niedzicy, ale
prawo do posiadłości - Zamku Dunajec - miała też i Rada Inków, a nie tylko sam Antonio!
Tak decydują Sebastian i Wacław. Jakież to musiało być pewne na
dzień 21 czerwca 1797 roku, skoro tubę z pismem quipu - a więc przeznaczone
dla Inków, bo czy Antonio byłby w stanie to odczytać? - zakopano na zamku.
Ciekawe, czy za wiedzą i zgodą czy bez jego ówczesnych właścicieli? A zatem
krąg wtajemniczonych czy tego chcemy, czy nie troszkę się powiększa. To
tłumaczyłoby nadmierną czy też wręcz chorobliwą ostrożność Salamonów,
którzy strzegli bram zamku, jak twierdzy. Czego lub kogo się bali? Może
prowadzili poszukiwania na własną rękę?
Miał on także zaplecze
poprzez dziadka Sebastiana u oo. Augustianów, którzy mieli nad rodziną Beneszów
dyskretną pieczę na Morawach, a nad dziadkiem w Krakowie - stąd właśnie akt
adopcji znaleziony w mszale u oo. Augustianów. Pewno i za wpis do ksiąg
parafialnych i opiekę, a raczej czuwanie nad Wacławem i jego uczciwie
wypełnianymi zobowiązaniami względem Antonia zazłociła się taca rzeczonych
ojczulków...
Chłopak dorastał, nikt z
Prześwietnej Rady nie zjawiał się, tymczasem w roku wtajemniczenia - czyli 1812
- obserwował on następny etap wojen napoleońskich, tym bardziej, że w lutym i
marcu 1812 roku cesarz Napoleon I doprowadził (pod pewnym przymusem)
Austrię i Prusy do antyrosyjskiego przymierza mającego na celu wojnę z Rosją, a
to miałoby doprowadzić - co obiecywał mały hipokryta - Polskę do pełnej
wolności, a nie jej namiastki - jak to się stało w 1807 roku w Tylży.
Jak widzimy, całe
dzieciństwo Antonia przypadło na okres, kiedy Europa obserwuje
największe tryumfy - pewno i odgłosy bitwy pod Austerlitz 2 grudnia 1805 roku
brzmiały mu jeszcze w uszach - a niekorzystny dla Austrii traktat pokojowy mógł
tylko dać nadzieję, że niepodległość jest bliska. I potem totalna zdrada ze
strony małego kaprala z Korsyki swej Wielkiej Armii i jej polskich - wiernych
mu do ostatka - sojuszników, połączona ze sromotną klęską na wschodzie tego,
któremu [pośrednio] część skarbu ofiarował niesiony ideami wolnej ojczyzny -
jego dziadek Sebastian. Czar uniesień romantycznych rozwiał się z dymem
płonącej Moskwy. Antonio obraca swe rozgoryczenie i żal przeciw Francji
i staje się zwolennikiem Niemiec, w myśl zasady głoszącej, że wróg mego wroga
jest moim sprzymierzeńcem. Nie przeszkadza mu to wcale czuć się Polakiem. Żeni
się z Polką - Barbarą Rubinowską, z którego to małżeństwa rodzi się syn Ernest.
Co do patriotycznych uniesień Antonia, możemy domniemywać, że jakąś sumkę
mógł przekazać swojemu kuzynowi - powstańcowi
listopadowemu Ezechielowi Berzewiczemu - z wołyńskiej linii Berzewiczych. Może
to właśnie za jego pieniądze Ezechiel zdołał zasilić powstańczą kasę swojego
generała Dwernickiego, pod którego komendą walczył na Ukrainie? Tego niestety,
nie wiemy na pewno, ale czyż Antonio mógł obnosić się z pieniędzmi i jeszcze
jakimiś jawnymi przekonaniami narodowo-wyzwoleńczymi Polaków? Pamiętajmy w tym
momencie o wymierzonym w Polaków Świętym Przymierzu, dumnym owocu knowań
naszych zaborców, wyhodowanym troskliwie na Kongresie Wiedeńskim w 1815 roku.
Co jak co, ale konspirację Antonio miał po prostu we krwi. Nie mogło być
inaczej!
Co przekaże swemu
pierworodnemu w szesnaste urodziny? A sporo się działo w pamiętnym roku urodzin
Ernesta - 1848 - i sadzę, że Antonio mocno tą Wiosnę Ludów
przeżywał. Walczą Polacy, walczą Węgrzy, Czesi, Słowacy, płoną Bałkany. A
zatem może znów sypnął złotem wspomagając powstańców L. Kossuta? Przecież Węgry
to też jego pośrednio, ale zawsze, ojczyzna. Wróćmy jednak w rodzinne
pielesze.
Jak pokierował synem? Z
duchem pozytywizmu. Wysyła go po prostu do szkół. W Polsce dogorywa Powstanie
Styczniowe. Nie można tylko przelewać krwi i żyć w ukryciu. Testament mówi o
skarbie, ale także o poselstwie. O powrocie do ojczyzny, to niechże wróci do
niej, jako światły, wykształcony człowiek. W rodach z taką przeszłością dobrze
wiedzą, że kto ma wiedzę, ten ma władzę, a co za tym idzie - też pieniądze. Ernest,
jak mówią przekazy, był energicznym działaczem polskiego nafciarstwa, miał
kontakty z samym Ignacym Łukasiewiczem. Postać to pomnikowa - były
powstaniec, farmaceuta, wynalazca lampy naftowej, a nade wszystko wielkim
filantropem - dobrodziejem swych ziem. Zauważmy, że Ernest działa już na
terenie dzisiejszej Polski, opuściwszy rodzinne Morawy. Syn zaś ukończył
Lwowską Szkołę Kadetów i jak się można domyślić, służył w K. und K.
austriackiej armii, w jej szeregach walczył w czasie I wojny światowej, a po
jej zakończeniu służył w Wojsku Polskim.
Tak jak dziadek, jak też ojciec, tak i on nie interesuje się skarbem.
A przecież major Benesz mógłby znaleźć dobry pretekst i poszukać ze swymi
podwładnymi skarbu? Jednakże tego nie czyni, bo wie, że szukać złota w Niedzicy
czy w każdym innym miejscu w Polsce czy na Słowacji nie ma sensu. Oni już swoje
dostali. Reszta należy do ewentualnych spadkobierców po drugiej stronie
Atlantyku. Dla tych potomków przeznaczona jest metalowa tuba z zapisem quipu.
Nie był tym tak dalece
zainteresowany, lub powiedzmy lepiej - wierny przekazom rodzinnym, bo kiedy w
1934 roku przybyli jacyś cudzoziemcy pod dach pana Jana Benesza i
dopytywali o sznurki pisma węzełkowego z ostatnią wolą Inków, powołując się na
rodzinne powiązania żyjącej w Peru rodziny Berzewiczych-Beneszów, pan Benesz
dyplomatycznie wypytał o te powiązania, a nie uzyskawszy jasnych odpowiedzi,
nie uchylił rąbka rodzinnej tajemnicy. Stanowczo sprzeciwił się temu podobno
pan Andrzej syn Jana. I o ile dojrzały ojciec widząc przed sobą
niewiarygodnych posłańców odmówił wszelkich pertraktacji, o tyle młody, 17-letni
pełen fantazji i brawury syn kategorycznie odmówił zdaje się z troszkę innych
pobudek - które możemy złożyć na karb jego młodego wieku - że zacytuję za red. Aleksandrem
Rowińskim: „Nie chciałem żadnych wspólników, żadnych transakcji” - miał
zapewne rację, bo jakiż to Berzewiczy czy Benesz mógł żyć w Peru?
A jeżeli nawet, to dlaczego nie przyjechał osobiście? Dlaczego nie starał się
nawiązać jakiegoś kontaktu? A co mógł powiedzieć pan Jan w 16 urodziny panu Andrzejowi? Ano
musiał mu opowiedzieć dość długa i zawiłą historię ich rodu. Było o wspaniałych
i dumnych Inkach czczonych na równi z bogami, o ich nieprawdopodobnym upodleniu
i zniewoleniu, o bohaterskich pełnych heroizmu powstaniach, tułaczce i
konspiracji oraz bezinteresownej filantropii. Ora et labora - módl się i pracuj
- czyż nie tak postępowali Beneszowie? Inżynier naftownictwa - jak na
owe czasy to olbrzymi sukces, inżynier jest człowiekiem wszechstronnie
wykształconym, że wspomnę tylko literacką postać Cyrusa Smitha z Tajemniczej
wyspy pana Juliusza Verne’a - oficerskie szlify Jana, to też
sukces i to niemały. A wszyscy pamiętają mądrość Plutarcha, że mowa jest
srebrem (choćby nawet przedwcześnie zamknięta w srebrnej trumnie), a milczenie
złotem. Zamilczmy już raz na zawsze nad tą trumną i nad tym nieszczęsnym
złotem. Możemy tylko odetchnąć z ulgą, że dzisiaj Polska, Słowacja, Węgry i
Peru cieszą się autonomią, a co do ekonomii, to nasz byt zależy od nas samych.
Klątwa kapłanów, że „Śmierć
spotka każdego, kto poważy się wyciągnąć rękę po skarb dynastii Inków” - prawda
to, czy jeszcze jeden mocny akcent tej nieprawdopodobnej historii, która
zaprząta głowy tym, którzy uganiają się za tanią sensacją i tym, którzy
chcieliby sięgnąć po coś, co im się w żaden sposób nie należy; i tym, którzy
chcieliby, aby sprawiedliwości dziejowej stało się zadość? Mimo wszystko trudno
tego dociec, ale ciekawą rzeczą jest niezbity fakt, że Antonio,
Ernest i Jan - którym przyszło żyć w jakże trudnych, burzliwych i
niebezpiecznych czasach powstań narodowych i wojen światowych umierają we
własnych łóżkach w poczuciu dobrze spełnionej misji rodu. Jedynie Andrzej
odchodzi nagle, niemal w przeddzień wtajemniczenia własnego syna. On jeden
jedyny!!! I on jeden trzymał w rękach po 178 latach Testament Inków. Testament
Inków i jak się zdaje - TYLKO DLA INKÓW!